Zaczął od przebaczenia: — jak ta jasność i mrok, tak samo też są ludzie, choćby naprzykład ty, Supernak. Masz muzej, zbierany przez tyle lat. Masz ten muzej, przedmioty wielorakie. A swój muzej — Martyzel rzucił ramiona rozpacznie w obie strony — noszę znów ja w swej głowie.
Nie mógł dalej wyrazić. Woda mu przeszkadzała, pluszcząca cicho pod nogami, czy też mrok w owej wodzie odbity, czy też świadomość o muzejach wielorakich, materialnych, duchowych!
Supernak kroczył sennie. Nie słuchał? Nie rozumiał?
Po stawach przeleciała gładzizna mroźna, wiatr zmarszczył ją i znowu łagodnie rozprostował. Szli przez długie pomosty nad zeschłym tatarakiem. Wionęło na portiera tym samym głosem suchych, zwiędłych szuwarów. Jął szemrać — ty muzej i ja muzej!
Tchnął czarną gębą prosto w oczy Martyzela.
Woda sprzyjała, ślizgając się wzdłuż brzegów cieniutkim ostrzem blasku. I tak, i tak, i owak. I znów jeszcze inaczej. I muzej — dzieci — żona? Teraz nastawnikowi temu, Supernak prędko, mocno, jak nożem. O żonie, jak za księdzem przepada, pogrzeby i obrządki wyprawia tylko dla niepoznaki!
O Kani i o Kani. O Kani i o Kani!
A drugim nożem co żywo w drugie miejsce: względem sposobów...
— Powiedz, Martyzel, no więc moja nie żyje, a znów twoja — wiedział to od nieboszczki, teraz dopiero mówił — pędem do Knote od twych sprawek
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/99
Wygląd
Ta strona została przepisana.