Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przylata i krwią przez ciebie spływa co dwa, co trzy miesiące! Od twoich sprawek, czyli też może cudzych!?
O Kani i o Kani.
Górnik porwał portiera, żeby zwalić do wody. Już niósł ku pomostom, nad największą głębinę. I tylko huczał okropnym głuchym głosem — na dno, na dno, na dno!
Trzymali się wzajemnie za szyję i charczeli przeciwko sobie jadem, lecz stało się, że inne dno odnalazł tu Martyzel, głębsze niżeli śmierć: dno swej wielkiej miłości.
Woda szeptała, ciche wargi zwierając wedle brzegów. Postawił Supernaka na mostku.
Wsparł czoło na kościstym ramieniu portiera i oto jął tłumaczyć Supernakowi własne tajemne rzeczy jak rodzonemu bratu.
Czyż mógł wiedzieć, że żona radzi sobie u Knote? On, Martyzel, choć zawsze trwa w chemicznym rozumieniu człowieka, choć rozumie, że dzieci, czyli innymi słowy genitura, zniżają cenę pracy robotnika, chciał mieć dzieci raz po raz, od kiedy widział, że żona wymyka mu się z rąk. Wymyka się, wymyka! Przypuszczał, że nie było w tych sprawach tajemnic, pomiędzy nimi dwojgiem.
— A teraz, powiadacie, lata z tym do Knote? — Z twoją sprawką, czy z cudzą lata? — westchnął Supernak.
Tak się to zakończyło namawianie Supernaka przez starszego górnika Martyzela; nad wodą, jak zmartwienie rozprzestrzenioną, jak zmartwienie stężałą, jęknął Martyzel, westchnął i nie patrząc za siebie