Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że już dyrekcja pierwszą klasę pogrzebu u kanonika wyjednała.
Stało się w jednej chwili: Martyzel owa jęła go bić. Na ślepo: nic nie widząc. Bić, szarpać, orać paznokciami przez szyję, po policzkach.
Supernak bronił się, miażdżył jej pierś w swoich czarnych pazurach.
— Pójdziesz, pójdziesz do Kani — szeptała bijąc, kopiąc.
Dopchała go pod samo okno i tak kopnęła w piersi, że się zwalił. Zgarnęła złoto ze stołu, dała mu złotem w twarz. — Nie ma tu już sprzeciwu! — krzyknęła przeraźliwie.
Leżał w kącie i chrypiał. Aż wreszcie wydyszał z siebie słowa, od których zerwała się uciekać.
— Zaczynałaś z dziedzicem — charkał w kącie — a na mnie skończysz. Zobaczysz, na mnie skończysz.
Wygnało ją z muzeju i poniosło precz z tego domostwa przerażenie.
Wszędzie, na polach pajęczyną zasnutych i w lasku, i w dalekim zwidzie zaropiałych hut, oczadziałych cynkowni, i czarnych kłębów dymu, wszędzie, wszędzie na świecie przerażenie.
Wpadła do księdza ze słowami — ratunku!
Kania zerwał się znad papierów.
Martyzelka chwyciła go za ręce i ręce te, dla duchowej ochłody, na czole sobie położyła, uśmiechnięta.
O taki ratunek chodziło: by tu być, patrzeć. By ręce jego trzymać na przymkniętych powiekach.
Ksiądz Kania trzymał się już tymi czasy na