Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tylko aby nie patrzyć w stronę Martyzelki: przed siebie, w dół, na ręce. Rozwiązywał pudełka jakieś, woreczki, palcami i zębami. Wysypał z tego na stół. Śmiał się do tego, kwilił.
W woreczkach najprawdziwszy dowód życia: cztery złote pierścionki i duży sygnet z wylecianym kamieniem, i przeróżne kolczyki, i siedm kubków srebrnych, i broszka z pięknym bielmowatym opalem.
— Dla kogo to — ryknął Supernak — dla kogo? — Świeciło w mroku izby. Nie pochował, nie zgarnął nawet, przykuśtykał do kanapy, usiadł obok mięciutko i czekał.
Martyzelka ani jednego ruchu.
Czuł już blisko jej ciepło, od którego porywy leciały! Aż zaciężyły w piersiach. Pełen tępej rozkoszy jął rozprzestrzeniać się na ile tylko pozwoliło jego kalekie ciało. Natrafił tak, podstępnym znienackiem, na brzeg odzieży Martyzelki, na ciepło jej postaci. Jęcząc, kwiląc, porażony rozkoszą, skłonił głowę na piersi tej kobiety.
Zdało mu się, że nie ona przemawia w tej chwili, a już tylko jej ciało: o Kani i o Kani.
Zaczął więc, że się należy, prawda, ale postanowione w sprawie tego pogrzebu było o wiele wcześniej. Ba! Nie powiedział, że postanowione było na „punkcie“, a gdy postanowione, to kto księdza rzymskiego sprowadzi, żeby z tego potem borba wynikła, komuniści?! Wytłumacz taką sprawę fanatyczce. Kobieta dalej skuczy o Kani i o Kani.
Rozpoczął wtręty, tłumaczenia i o tym wreszcie,