Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sła Drążka uniosły się i długą chwilę wysoko pozostały.
— Skończyłeś pan?
— No, chyba, towarzyszu pośle.
Drążek mówił przed siebie, tyłem do Kozy, przodem do widoku okiennego:
— To dobrze. W pogrzebie tym weźmiemy udział całą parą i się nie damy. Pewne. Dwa: o Tadeuszu Mieniewskim, czy jak mu tam na imię, ani słowa nikomu. Czy siedzi u komunistów, czy u diabła samego, milczeć. Czy pan wie, co to jest Mieniewski, nie jako syn, lecz jako ojciec, leader? Co pan wie o tym? No, to jest dwa. A teraz idzie trzy.
Drążek odwrócił się od okna straszny!...
— A teraz idzie trzy! — Poseł przeszedł ku drzwiom, zamknął je na klucz. Klucz wyszarpnął z zamku i schował do kieszeni. Mówił od drzwi:
— Trzy, panie Koza! Kto to panu pozwolił bez mojej wiedzy, ani też przyzwolenia, ani co, w tych czasach napiętych, hę? Na własną rękę prowadzić jakieciś tam wywiady, konszachty i temu podobnemu?! Com panu mówił niedawno, panie towarzyszu Koza: że pan zęby w spluwaczce zostawi, jeżeli?! Że pan masz pod moją ręką uczyć się dopiero na człowieka i, co jest pod tym rozumiane, w punkcie dyscypliny partyjnej? Albo tak będzie, towarzyszu Koza, albo wcale nie będzie, gdyż u mnie połowiczności nie ma!
— Nie ma!!! — ryknął.
Spokojnie podszedł blisko i wyrżnął Kozę w twarz potężnym rozmachem uwłosionej pięści. Z jednej strony, a jeszcze dźwięk straszliwy nie prze-