Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Geometra spoczywał na kanapie. Kostryń, pochylony nad markszejderem, sączył mu w ucho obrzydłą jakąś treść. W miarę owego sączenia geometra się skręcał, kurczył, sztywniał. Po czym znów się rozkręcał. Na koniec począł płakać swą starą, tłustą gębą.
Kostryń głaskał go cierpliwie po opiekłych plecach, ukazywał na serce, zapewniał o czymś. Ze łzami w oczach padli sobie na koniec w objęcia, geometra Falkiewicz zsunął się na kolana, Kostryń rozgrzeszał go, żałośnie uśmiechnięty.
— A to cholera, ścierwo — mruczał Drążek przy drzwiach.
Kostryń złożył Falkiewicza na kanapie i wyszedł.
Nie zamienili z Drążkiem jednego słowa; dopiero w przedpokoju. Schwyciwszy dyrektora za ramię rzekł poseł: — Ale ci aktu zeznania Falkiewicza, draniu, nie oddam, póki zwyżki nie podpiszecie formalnie w Radzie Kopalń i Hut. Teraz ja mam kapitał!...