Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bował w kieszeni surduta: cygaro, wetknięte w kieszeń przez Coeura, sterczało po dawnemu.
Zamknął szafę. Wyszedł za dom, zapalić papierosa. Wypalił, wrócił, usiadł przy chorej. Czy też zmarłej?
Podniósł się. Porzuconą na ziemi butelkę postawił na stole. A z drugiej nalał jeszcze i niby, jako nie dopitą, postawił przy żonie. Po czym ujął tę żonę za rękę.
Stygła.
Przeciągnął się i zasnął. Obudził go przedziwny spokój. Chyba dniało?!
Supernak zerwał się i poleciał wzdłuż stawków, dalej mimo koszarów pokozackich i krótszą drogą przez rozłogi „Erazma“ w stronę wielkiego kościoła, co wznosił swoje mury czerwone nad sinymi padołami kopalni.
Na plebanii sen zdrowy, jabłkami napachniony i zapachem kadzidła. Zabrali się stąd z młodym wikarym, wstąpili po sakrament, potem zaś szli pośpiesznie z ministrantem.
Dzwonek rozlegał się, pierwsza zmiana, na szóstą rano ściągająca ku „Florze“ przyklękała na bruku.
Supernak kroczył obok brząkającego dzwonka, przeliczał, czy też śladów jakichś wydatniejszych nie będzie w izbie, co kobiety zobaczyć mogą podczas mycia? Wiadomo przecie, że zawsze bijał żonę, więc cóż to tak nowego?
Szedł skromnie i łzy ronił w dźwięku uroczystości.