Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

polecą zbierać w lasku jedlinę. Potem uwiją wieniec, w czasie którego wieńca, na przyzbie czy też gdzie, czy choćby u Szymczyków, będą się całowali.
Lecz gdy się wzięły na koniec do mycia, pierwsza znów zapłakała Lenorka. Jakże patrzeć na takie biedne ciało? Nie ma go prawie, a same tylko kości skołatane, obleczone skórą! A przy tym ślady: smutna historia, na ciele garbowana!
Czyż Martyzelka albo nawet taki pędziwiatr, jak Lenora, nie dostrzegły krwawych zlepów we włosach nieboszczki? Nie dostrzegły wielkich, tłuczonych sińców? Dostrzegły. Zawsze tak jest z kobietą, gdy umiera w Zagłębiu, a już zwłaszcza w Osadzie; takie to pożegnanie z doczesnym, ziemskim życiem, za pomocą pobojów.
Więc cóż? Niech woda spływa przez to ciało nikomu już nie warte. Tę wodę szarym mydłem zaciemnioną, wylewała Lenorka na kartoflisko, z tyłu domu, za płot.
No i tak: kartofle ręką nieboszczki jeszcze posadzone, ale już nie zabrane tą ręką. I brzęk wesoły wiadra i chlust wody, i strumyczki przez ziemię pochłonięte.
Rozgadały się powtórnie, gdy na zmarłej koszulę zmieniały. Jak to będzie z pogrzebem, co znów Supernak teraz postanowi, którą klasę wyjedna w pogrzebie, do Rzymian pójdzie czy też do księdza Kani, na co cała Osada czeka w ciekawości.
Gadały tylko we dwie. Lenora z Szymczykowa. Martyzelka ani jednego słowa nie dodała, tylko się trzęsie w sobie, aż widać, jak jej dreszcz po ciele lata.