Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż, a mnie? — Lenora wyciągnęła się gibkim porywem ciała. — A mnie? Jakby tak umrzeć przyszło, no to co? — No i w śmiech! Szastnęła spódnicami.
Ile? Dwadzieścia minut przeprowadzała swoje rzeczy od portierów do Szymczyków. Bo nie będzie mieszkała przy nieboszczce.
Taka tam przeprowadzka, cygańska.
Jeden mały drewniany kuferek, jaki żołnierze mają, urlopnicy, na to zaś z wierzchu trochę łachów, na to znów mały jeleń z ołowiu, lakierowany pięknie, na hałdzie znaleziony, pewno chyba po dzieciach zawiadowcy; i lusterko, z czerwonymi różami malowanymi żywcem przez ukraszone szkło.
Objawił się teraz od tego lusterka, szybą odwróconego ku górze, jakoby duch na powale izby w postaci piętna tęczowego.
Może przyjazna dusza Supernaczki? Szymczykowej wiadomym było, że to nie słońce, a tylko dusza zmarłej, uszczęśliwiona swobodą powietrza po ziemskim życiu.
Cóż może o tym wiedzieć taka tam Lenora? Naszumiała, nahałasiła i już zebrała się rwać sośninę — a jakby się pytali o mnie, powiedzcie ta, żem w lesie — tyle im zakrzyknęła i poleciała zaraz w ów las.
Martyzelka wyprawiła i Szymczykową, doi nadzoru nad dziećmi. Z takich tylko obrywek mogły teraz żyć biedne Szymczyki, i z jakichś takich dozorów, doglądów i pomagań, prawie tyle, że nic. Dopiero w samotności przysiadła się Martyzelowa spokojnie do zmarłej..