Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Palą się dla tej śmierci dwie gromnice. Dobrze, niech się tu palą.
Ostatni raz siedziała przy gromnicach nad swym synem nieprawym, któremu dał nazwisko mąż, starszy górnik Martyzel. I gdzież ów syn? Malutki, złoty kosmyczek włosów w czarnych toniach przerębli. I gdzież są chwile poczęcia tego syna, i gdzież są wszystkie chwile, i gdzież są wszystkie lata?
Rozstępowała się w Martyzelowej pustka, coraz suchszą i dalsza. Jedno o drugie zahaczone: i droga i zawady, i znów droga, ileż tej drogi!?! Ileż tej drogi w codziennym utrapieniu aż do słów, rozpętanych miłością, skierowanych do Kani: czemuż to nie rozumiesz, człowieku?!...
Zdało się Martyzelce, że teraz przy okazji tej śmierci zrozumie już ów człowiek, ksiądz Kania. Nie będzie wiedział kiedym, ale otworzy ramiona swe szerokie, święte.
Do tych ramion wyciągała ręce nad trupem, jako to, że nikt inny, a tylko ona, Martyzelowa, namówiła nieboszczkę chrzcić się na narodowo i tak przysporzyć nowej wierze zaszczytu ofiarności.
Czekała tu na Kanię, spodziewała się jeszcze przed tym Supernaka. By dopilnować, jak postąpił w sprawie pogrzebowych obrzędów.
Gdyż jeżeliby skrewił!
Wyleciała drzwi już nie zamykając przez lasek pustką szumiący w zimowym słońcu nieba.
Nad zimnymi stawami przez mostki, przez kładeczki. Poznała Supernaka, złoczyńcę, po czapce gra-