Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie darmo mu kapitał wszystkie kości gruchotał czterdzieści lat. I ręce poobcinał, i z nóg kikuty sprawił! Zastawiał się Supernak, piersią własną Francuza zasłaniał i pianę z pyska toczył w obronie, lecz za późno.
— Do szybu z nim, do szybu!
Oblepili go, łotrowskiego swego dyrektora, chwycili, przymusili, dobrze że tu zawczasu na śniegu żywcem ze skóry nie odarli.
Szyb huczał ku nim coraz groźniej. Z trzystumetrowej głębi wylatał słup pary i gazu, zionął rykiem prosto w rozwartą noc.
Pewnie już ogień leciał kierownikami dębowymi pod górę. Przeleciał po budowie, przez wszelkie drzewo dołu, po kapach, stemplach, chodnikach, otwartą tamą rezerwową dostał się na podszybie, stąd zapasowym wyjściem przez kierowniki i drewniane drabiny urósł słupem strasznego rozgłosu.
Słyszeli pożar ów, lecz nie widzieli jeszcze.
Nie było do widzenia nic, prócz że raz po raz, pod zgasłą lampą kół linowych, pomiędzy stalowymi belkami wieży wyciągowej, wysoko, tuż pod niebem, niby w stalowej klatce duch jakiś uwięziony, pokazywał się strzęp ogromniasty, złoto-sino-niebieski.
Przepadał, znów wykwitał, a gdy znikł, wiewały po nim długo ciężkim rozmachem czarne skrzydła dymu.
Ku źródłu tych płomieni strzępionych aż nad wieżę, ku tej mocy spod trzystu metrów podziemia buchającej zawlekli Coeura i z trzaskiem w czeluść straszliwą wrzucili.