Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie sekretarzu — rzekła — my tu rozmawiamy społecznie. Pan rozumie: społecznie. Niech pan do mnie napisze, w celu prywatnej rozmowy umówimy się oddzielnie.
— Tak, to prawda — rzekł Koza, blady ze wzruszenia. — Nie można mieszać. My tu rozmawiamy społecznie.
Śmiała się pobłażliwie w salonie. Nie przestała śmiać się w przedpokoju, napachnionym kosztowną wonią dziczyzny.
Koza upuścił łaskę, zmylił kapelusz, wdepnął w cudze kalosze, z literą „K“, ale znacznie lepsze. Koza i Kostryń zaczynają się na, „K“. Nie wypowiedział głośno tego świętokradztwa.
Wyszedł zwrócony przodem do pani tego domu. Gdyż ona była panią, ona, ona, nie ci szmatławi rodzice. Matka? Tak, piękność wzięła panna Zuzanna po matce. Lecz stary Kostryń nie mógł być przecie ojcem Zuzy. Stara na pewno zdradziła swego dyrektora z jakimś księciem. Polskim, rosyjskim, czy francuskim, rany boskie, przecież tu nie chodzi o narodowość!
Szedł prosto w kierunku Domu Ludowego, raz po raz powtarzając sobie głośno: — Bardzo dobrze zrobiła, że zdradziła, bardzo dobrze zrobiła. W gruncie rzeczy nie myślał jednak o pani Kostryniowej, ani o jej mężu, ani nawet o tym cudzie marzenia, to jest o córce.
Myślał teraz — od czasu zakrwawionych palców u starego Żyda, u którego żywymi pazurami czesał włosie na materace od pokładu czwartego na „Florze“,