Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Halo, sekretarz Koza! Nie spać mi do cholery! Ucz się, draniu, od starszych! Czterdzieści jeden trupów, rozumiesz, bracie?... I my nareszcie mamy jakiś kapitał!.... Czterdzieści jeden trupów. To już, Koza, kapitał spory!
Rzekłszy to Drążek poprawił się, potężną dłonią uderzył Falkiewicza w czoło, zgrabnie przychwycił za kołnierz, by geometra nie wypadł z pojazdu, do Kozy wrzasnął znowu: — Trzymaj tam swego wariata, by ci pod Miechów nie drapnął — gdy zaś woźnica z biczyskiem wygramolił się na kozioł, z szerokiej piersi posła Drążka huknęły jeszcze następujące słowa w skromną ciszę poranka:
— Cztery nasze osoby za dużo dla tej szkapy. To nic, jedź bracie po kawalersku. Już dzień, dostaniesz nocny kurs. Pan poseł Drążek płaci!