Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiewiórki, lecz dokładnie, sumiennie, jak się idzie na dyżur szpitalny.
Obok odkrytych garów leżało na parapecie okienka mnóstwo pudełek blaszanych z tą właśnie pastą. Widocznie gotową do użytku. Kostryń wąchał pudełka, jedno po drugim, nader badawczo. Knote patrzyła przez ten czas w małe, ciemne, deszczem zalane okienku nyży.
— Co ci jest? — spytał nagle dyrektor. — Czemuś taka nieswoja?
Bez odpowiedzi: wzrok poczciwej Knoci wlepiony obojętnie w zalane deszczem okno.
— Co ci jest? — spytał Kostryń po raz drugi obwąchując pudełka.
— Nic mi nie jest, Feliksie.
Wyrzekła dziś słowo — Feliksie — nie szukając żadnej aprobaty w jego oczach, głosem wysokim, cichym, równym, po prostu zagrobowym!!
Kostryń schrypł. Zmąciło mu się w oczach. W jednej ręce trzymał jeszcze pudełko, drugą szybko, brutalnie, wtargnął pod suknię masażystki.
Trwała nieporuszona, z straszliwym uczuciem w swym poniżonym ciele. Jak gdyby pająk przebrzydły wnikał w nią łapczywie.
— No, co, no, co, moja Knote? Powiedz nareszcie!
— Otóż to właśnie, Feliksie, że teraz myślę tylko o śmierci. To. Czy moja wina, czy tylko takie czasy teraz idą, nie wiem. Czy z ciebie i z przejść naszych ta nauka przyszła? Mam ci nawet powiedzieć,