Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

utracić panowania nad głosem. — Mówię to wszystko bo wiem, że ani my, to jest dyrekcja, po waszemu kapitaliści, nie chcemy strejku, ani wy, panowie ze Związku, nie chcecie strejku. Chcą komuniści. Taka drobna kompromitacja nowego działacza, jakim okazuje się pan Mieniewski, może im bardzo pokrzyżować szyki. — Skończyła gładko, płynnie, a jednak z uczuciem rozpaczy. Mówiąc te wszystkie brednie uczuła, jak ciągle, nieustannie myśli o tym człowieku, który po wszystkim, co zaszło, wołał pośród nieszczęsnych krów w Alei Trzeciego Maja: — nigdy w życiu. — Czemuż tak wołał, po co?!!
Wstała.
Koza podniósł się z krzesełka.
Powstrzymał oddech, spuścił oczy i wyrzekł jednym tchem: — Wiadomości są bardzo cenne, aczkolwiek tajemnicze. Nie dające się sprawdzić od razu. Ale cenne. Tak, dziękuję. Jednakże woli nas pani od komunistów?
Zaśmiał się ironicznie i złowrogo.
— Tak, skorzystamy. Owszem. To jedno. Teraz drugie — pot zalewał mu oczy — moja sprawa osobista. To! ja pisałem do pani anonimy. Te świstki z podpisem „biedne zwierzę domowe“, czyli Koza. To moje... Panno Zuzanno!
— Ja, proszę pani — po cóż to mówił, skoro wiedział wedle prawideł hajlajfu, że wypowiada te rzeczy o wiele za wcześnie, prawda jak dziecko w łonie matki musi przeleżeć swój czas — wykonuję teraz może właśnie tragiczną ewolucję? Tragiczna ewo-