Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


DO UBOJU
1
KOSMATA PIĘŚĆ

A cóż, że stał policjant? Dwóch ich tu było: jeden przy drzwiach, drugi kręcił się, niby za interesami, po placu, tędy, siędy i znów do Izby Zbornej powracał delikatnie.
Niech będzie dwóch. I jeszcze więcej: tych trzech, którzy myszkują tu w cywilu. Niechta będą te policjanty razem z czterema siłaczami ogromnymi z drużyny ratowniczej, którzy — ciemne goliaty — obnoszą się pomiędzy wiecem milcząco.
Na tę siłę czujnie zgromadzoną miał Supernak jedno tylko: wewnątrz łaskawość, na zewnątrz jeszcze większe szczucie.
Przemawiał i zagrzewał wszystkich słowem zemsty, rękami przed się wytrząchał zgrozę położenia. Od tej gry wielorakiej tak mądrze z tylu lat prowadzonej nie patrzył już przed siebie, lecz daleko w samo słońce rozumu życiowego.
Wybłyskiwało cieplej, jaśniej, ile razy od ścian izby i z środka, i z kątów, i z placu wypełnionego ludźmi podrywały się wrzaski.