Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stasiak. Odepchnął Tadeusza pod światło w stronę korytarza łączącego nadszybie z szklannym korytarzem sortowni.
Radzili, zbierali się, coś tam próbowali między nadszybiem a sortownią. Drużyna ratownicza zjechała w dół w ciężkim ekwipunku, z butlami gazowymi, z linami, piłami, kilofami. Stanka i Frydrycha nie było pośród nich. Sztygar Stasiak pilnował tego zjazdu. Radził długo ze sztygarami, miał sam też zjechać niebawem za innymi.
Któż teraz dojdzie co, jak, dlaczego? Czy to sprawka windy, czy zmyłka sygnalistów, czy jakieś wozy tam na dole przelatujące jeszcze mimo podszybia?
Zahuczał sygnał od maszyny, koła linowe przeplotły swoje cienie nad rozprażonym światłem wieży wyciągowej, szyb świsnął głośnym pędem, rozległy się mlaskoty jadącej w górę windy, już się baldach ukazał stalowy, śliski od wody, już wyłoniła się górna przegroda pusta, na dolnej górnik w łachmanach, nieruchomy.
Leżał sobie skulony, na boku, głowę trzymał potulnie, niby do snu. Gdy winda po odbitych sygnałach stanęła równo, nie podniósł się, nie ruszył. Przyskoczyli do krat, któż teraz wyrozumie, co, jak, dlaczego?
Nie mógł się ruszyć ten człowiek, skoro miał tułów wgnieciony a z onego tułowia zwieszały się ponad przepaścią szybu nadmiernie długie nogi.
Czyje?! Zmiażdżone, na sznureczkach bielizny trzymające się jeszcze nogi sygnalisty Dusia.