Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Moim kosztem nikt stąd w świat nie pojedzie — krzyknęła Zuza lepiąc się wciąż do podłogi.
— A cóż tu panią ma kosztować? Cóż to za idiotyzm?!
— Moim! kosztem... — Odebrało Zuzannie głos niesamowite zdumienie. Dlaczegóż to wymawiała koszta? Żadnych nie ponosiła. Dlaczegóż to nie miał Mieniewski z kim chciał w świat jechać? Mlaskając podeszwami po różnobarwnych pólkach Zaprawy wy ciągała przed siebie ręce dla utrzymania równowagi. Komizm żałosny: mogło się było przecież zdać w tej chwili Tadeuszowi, iż Zuza, mimo że wymyśla, wyciąga do niego ręce?!...
Przyskoczył do niej na wyślizgane kwadraty. Był w filcowych służącowskich pantoflach. Zuza, w obuwiu na wysokich obcasach, czuła się na danym terenie o wiele niepewniej.
— Dlaczego mi to pani niszczy? Co to panią obchodzi? Skądże to bezmyślne brutalstwo? — Tak mówił usiłując zepchnąć ją z pólek Zaprawy, uniesiony już gniewem osobliwym, gniewem Mieniewskich, który nie oślepiając czyni człowieka zręczniejszym tylko i jadowitszym.
Ta wyższa zręczność, jakby taktyka ruchu, sprowokowała Kostryniównę. Umiała trzymać na wodzy takie straszliwe zwierzę, jak Coeur, a tu chcąc uderzyć Tadeusza w pierś widną spomiędzy rozchełstanych drelichów trafiła w skroń. Znalazła się natychmiast jak gdyby w dociśniętych zupełnie pasach, w szczelnych chwytach Tadeusza.
Ściskał, puszczał, znów chwytał, potrząsał ją, ni-