Przejdź do zawartości

Z dramatów małżeńskich/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Xavier de Montépin.


Z DRAMATÓW
Małżeńskich.

ŁÓDŹ.
Księgarnia nakładowa L. ZONERA.

1899.

Дозволено Цензурою, г. Лодзь, 24 Мая 1899. г.




Zakłady Drukarskie L. Zonera w Łodzi.


ROZDZIAŁ I.
Zgromadzenie wierzycieli.

„Jeśli cię żona zdradza, zabij ją.“ Taką radę daje mężom naszych czasów mój przyjaciel Dumas syn, w broszurce nie wielkiej, która narobiła wiele hałasu.
Rozwiązanie kwestyi w ten sposób, może jest i praktyczne, lecz nie w guście każdego. Jeden ze sławnych publicystów wystąpił z odpowiedzią pierwszy, za nim wyruszył cały szwadron oponentów, w nadziei, że powodzenie broszury „Mężczyzna-kobieta“ spłynie po części i na nich.
Nie zamierzam dziś wznawiać polemiki, chcę tylko dowieść faktycznie, że prawo poparte art. 524 kodeksu karnego, czyniące męża panem życia i śmierci. jest prawem: niebezpiecznem, okrutnem, straszliwem, i że prawodawcy przyszłości, będą zmuszeni artykuł ten zmienić, a nawet całkiem usunąć, by nie ukrywać zbrodni płaszczykiem sprawiedliwości.


Wśród ogrodów, leżących przy ulicy Boulogne, stoi nie wielki, lecz wyróżniający się elegancyą pałacyk. Lekkie żelazne sztachety, nie zasłaniają frontu domu, postawionego w stylu renessansowym, wspaniałego podjazdu, i dwóch pawilonów, w których mieściły się stajnie, wozownie i mieszkania dla służby.
nie żartuje, dla niego nie ma rzeczy za drogiej! Co prawda dzieje się to na nasz koszt, skoro pieniądz wyrzucony, płynie z naszych kieszeni. Więc, bądźmy jak u siebie w domu panowie, bez ceremonii, palmy cygarka, tyle zysku się nam chyba należy!
Mówka przekonywająco podziałała, pudełka się opróżniły, udzielono sobie ognia uprzejmie.
Biały wonny dym zapełniać począł przestrzeń, gdy do gabinetu weszło pięciu nowoprzybyłych. Chwilę po nich ukazał się w drzwiach otwartych szósty gość. Nadjechał on powożąc się sam, wielkim breack’iem, ubrany był jaskrawo, z elegancyą w najgorszym guście.
Towarzystwo oczekujące w gabinecie składało się: z tapicera, powoźnika, handlarza koni, siodlarza, złotnika, krawca, szewca i fryzjera, dostawców hrabiego de Nancey. Oprócz nich, było tam jeszcze jedno indywiduum, prowadzące różne interesa, polegające głównie na podpisach synów rodzin zamożnych i posiadających znaczenie.
Co raz gwarniej robiło się w gabinecie, panowie wierzyciele buntowali się wzajem, słychać było urywane zdania:
— Tak, tak... pan hrabia winien mi sumy!!!, że mnie winien więcej! ja mu ufałem bez granic!
— Nie dziwię się temu, płacił tak długo, dobrym był odbiorcą!
— Eh, mój drogi, oni zawsze tak zaczynają. Płacą najprzód, potem korzystają z kredytu, aż w deficyt wpadną. Od roku przewidywałem upadek hrabiego. Za bardzo się spieszył!...
— Trzeba było odmówić kredytu, kiedyś przewąchał sprawę.
— Tak, odmówić, łatwo to powiedzieć: Ale jak zacząć, byłem już zarwany.
— Nie zawsze robi się co: — Zaufanie nas gubi. Gdyby nie to, handel by szedł...
— Racya. Trzebaby się pozbyć ich wszystkich.
— Tak, ale cóż wtedy?
— Nie traciło by się.
— Zapewne, ale by się i nie zyskiwało.
— Cóż ma dla nas za wartość p. de Nancey?
— Zaproponuje układy.
— Boję się tego.
— Może da 75%.
— Albo 50.
— Ja się nie układam.
— Ah! ba!
— Nie opuszczę franka z mojej sumy, która wynosi 48,000. Winien, niech płaci.
— Słusznie, ale jak zarząda zwłoki?
— Odmówię.
— Odmówiemy wszyscy. Chyba że da pewne gwarancye.
— Tak. A jak nie da?
— Z tradujemy.
— Ogłosić bankructwo niepodobna, nie jest kupcem.
— Można wywłaszczyć. Posiada jeszcze ten pałacyk i piękne dobra w Normandyi. Zawsze to ma wartość.
— Nie licząc mebli, które łatwo spieniężyć, koni, powozów etc.
— Meble?.. nigdy w życiu! — zawołał tapicer. — Nie dam tknąć mebli, nie pozwolę! Meble są moje, zabiorę je sobie! To wyborne!
— To samo uczynię z końmi, które są niezapłacone!
— Ja z zaprzęgami.
— Zabieram swoje powozy!...
Zaczęto szemrać. Wniosek niepodobał się pozostałym. Cały inwentarz ruchomy, zarówno jak i nieruchomości, winny być sprzedane, na rzecz masy wierzycieli. Gwar się wzmagał, gdy w drzwiach stanął czarno ubrany lokaj, wyglądający na gentlemana i donośnym głosem wyrzekł słowa:
— Panowie, oto pan hrabia!
Gwar ustał, mimo silnego wzburzenia obecnych. Lecz siła nawyknienia jest niezwalczoną, mimo rozdrażnienia wewnętrznego, wszyscy obecni pochylili się w ukłonie, na usta ich wystąpił stereotypowy, kupiecki uśmiech, niezbędny wobec klienta, który nie przeglądając rachunku, przyjmuje zawsze ogólną cyfrę, jakąby ona nie była.
Uśmiech ten, należy do rodziny uśmiechów przyrosłych do ust tancerek. Osiadł tam dla formy, nie mając najmniejszego znaczenia.
Pan de Nancey wszedł do gabinetu krokiem pewnym z wysoko podniesionem czołem. Na twarzy miał wyraz pogodny i dobroduszny, niby towarzysz wchodzący w grono dobrych przyjaciół, nie zaś dłużnik, mający przed sobą gromadę rozdrażnionych wierzycieli.
Hrabia Paweł de Nancey, w roku 1867 był dwudziesto-ośmioletnim młodzieńcem, bardzo przystojnym, powabnym, dystyngowanym i przeceniającym nieco własną swą wartość.
Wysoki, szczupły blondyn, z ciemnemi oczyma, twarz miał przezroczystej białości, a raczej bladości, którą hulaszcze życie sprowadziło tam przedwcześnie. Długie, miękkie wąsy podniesione w górę, nadawały mu pewnego wyrazu dziarskości wojskowej, przy odcieniu melancholii artystycznej, mimo, że zarówno artyzm jako i sztuka wojenna, nie z nim wspólnego nie miały.
Dziś Paweł de Nancey, ubrany był w czarną aksamitną kurtkę, świetnie skrojoną, biała kamizelka obciskała zręcznie jego postać, a szeroko wyłożony kołnierz od cienkiej koszuli, okalał wdzięcznie szyję kształtną, prawie kobiecą.
W tym rannym stroju tak zręcznie i ponętnie się przedstawiał, iż na ten widok krawiec Laurent, najzaciętszy z wierzycieli, niemógł powstrzymać uśmiechu zadowolonej próżności, a spojrzenie jego, zdawało się mówić:
— Co? prawda, jak ja go umiem ubrać! Co za szkoda, że ubranie tak zrobione i tak świetnie noszone, nie jest zapłacone dotąd!
Hrabia niósł pod pachą pulares z czerwonego safianu, prawdziwą tekę ministra, przepełnioną dokumentami.
Na widok młodzieńca, swobodnie idącego z uśmiechem na ustach, a szczególnie pularesu wyładowanego widocznie, dreszcz wzruszenia przebiegł po skórze czekających.
— Człowiek niewypłacalny inaczej wygląda — pomyśleli. — W pularesie muszą się ukrywać banknoty.
Pan hrabia wypłaci nam należność, jeśli nie całkowitą, to choć w części.
Kupiecki stereotypowy uśmiech, uwydatnił się na twarzach.
Pan de Nancey ukłonił się tak uprzejmie, że resztę chmur pierzchło z czoła obecnych. Otworzył usta, słuchacze podwoili uwagi.
— Kochani moi dostawcy — rzekł — pozwólcie najpierw, że podziękuję wam, jak na to zasługujecie. Z akuratnością prawdziwie uprzejmą. stawiliście się na moje wezwanie! Opuściliście bez wahania interesa wasze, aby mnie zaszczycić swem przybyciem! Wdzięczność moja nie da się opisać. Szczęśliwy się czuję, widząc dokoła siebie przyjaciół... Daliście panowie tysiące dowodów waszej dla mnie życzliwości i zaufania... Otóż, uważam was za przyjaciół, przyjaciół szczerych i słowo honoru wam daję, iż nie jesteście dla mnie wierzycielami, które to słowo, tak wstrętnie brzmi i tak przestrasza. Usuńmy je więc...
— Tam do licha!.. — pomyśleli słuchacze.
Niepokój zaczął ich ogarniać.
Jeden z obecnych wtajemniczony więcej od innych w literaturę klasyczną, przypomniał sobie nieśmiertelną scenę don Juan’a z p. Dimanche, i czoło jego wypogodzone przez chwilę, zachmurzyło się napowrót.
— Siadajcie moi przyjaciele — ciągnął dalej Paweł, wskazując obecnym miejsca — musiemy wyczerpać kwestye, i nie wątpię, że dzisiejsza rozmowa, doprowadzi nas, do zobopólnego zadowolenia.


ROZDZIAŁ II.
Dłużnik.

Wierzyciele usiedli.
Pan de Nancey zajął miejsce naprzeciwko nich, po drugiej stronie hebanowego stołu, który stał na środku pokoju, a usiadłszy przy nim, położył czerwony pulares.
Wziąwszy takowy do ręki, nacisnął sprężynę zamykającą maleńki srebrny zamek. Uniósł wierzch i oczom zgromadzonych, ukazało się wnętrze pularesu.
Wierzyciele z bijącym sercem czekali co dalej będzie. Oczy błyszczały nadzieją i chciwością, niby źrenice kota, w chwili pochwycenia myszy.
Niestety! Wnętrze pularesu zawierało różne papiery, notatki, rachunki, lecz ani jednego bankowego biletu.
Ta nieobecność niespodziewana „posiała chłód,“ jak mówił Giboyer. Złudzenia uleciały a uśmiechy poszły w ślad za niemi.
Nikt jednak nie wyrzekł słowa, czekano cierpliwie, choć chmury zaległy czoła napowrót.
Twarz Pawła pozostała jasną i uśmiechniętą, mimo, że nie nie uszło jego uwagi; widział dobrze co się działo w duszy otaczających go osób. Pilny badacz, byłby łatwo spostrzegł w twarzy mówiącego wyraz ironii i lekceważenia.
Pan de Nancey, jakeśmy to już powiedzieli, był pięknym mężczyzną. Lecz uroda jego nie miała cech dobroci i szczerości. Gdy młodzieniec nie czuwał nad wyrazem swej twarzy, co zresztą zdarzało się nader rzadko, uśmiech jego stawał się złośliwym, a spojrzenie pełne fałszywego blasku.
Paweł rozłożył na stole papiery w systematycznym porządku, niby mówca w izbie, przygotowane notatki, mające w danej chwili przypomnieć mu, cyfrę, lub fakt niezbity, przechylający szalę zwycięztwa, na jego stronę.
— Domyślacie się moi dobrzy przyjaciele — mówił — że, jeśli postarałem się dziś o przyjemność zgromadzenia was dokoła siebie, uczyniłem to dla tego, by z wami jak w rodzinie, pomówić o naszych wspólnych sprawach. Wszak domyślacie się o co idzie?
— Jeszczeby! — wyrzekł ktoś niechętnie.
Paweł ukłonił się z uśmiechem.
— Byłem tego pewny — odparł — że dość na to sprytnymi jesteście! — Tak, mamy wspólne interesa, z czego szczęśliwy jestem. Choć nie uważam was za wierzycieli, jestem waszym dłużnikiem, i chciałbym nim być sto razy więcej. Tak chciałbym więcej wam być winien, słowo honoru!
Tu kilka głosów urwało się razem.
— No no! — szemrali jedni.
— Pan hrabia winien nam jest i tak dosyć!
— Po cóż dług powiększać?
— Zrozumiecie to za chwilę, drodzy przyjaciele moi — odparł Paweł de Nancey z niezmiennym na ustach uśmiechem który, mimo jego woli, stawał się drwiącym.
Przebiegł oczyma po papierach zapełnionych cyframi i ciągnął dalej:
— Przejęty głębokim szacunkiem dla starej tej prawdy, że: „Dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół“, a chcąc rachować dla siebie drogą mi życzliwość waszą, postarałem się o wzorowy porządek w moich notatkach. Znam położenie swoje tak dobrze, lepiej może, niż komisarz sądowy likwidujący interes bankruta, zna okoliczności, które przeszedł jego klient, i sądzę, że właściwie postąpię, przedstawiając tu jasno stan rzeczy. Nie wątpię, że rezultat do którego dojdziemy utrwali jeszcze rozczulającą zgodność uczuć, jaka między nami istnieje.
Ta patetyczna i zawiła przemowa nie zadowolniła słuchaczów, którzy zadawali sobie pytanie, gdzie ich doprowadzi wielomówstwo dłużnika i stawali się z każdą chwilą niecierpliwszymi.
— Tutaj — mówił dalej Paweł — wskazując palcem miejsce zapisane na papierze przed nim leżącym, tutaj wynotowane są sumy, które wam jestem dłużny. Jeśli nie macie nie przeciwko temu, przejrzemy je razem. Nie trzymałem się porządku alfabetycznego oddając pierwszeństwo większym sumom. Możnym pierwszeństwo! Pan Gobert zajmuje pierwsze miejsce...
Oczy wszystkich zwróciły się ku osobie, w stronę której Paweł przesłał lekki ukłon, wraz za słodkim uśmiechem.
Był to mały człowieczek, młody jeszcze, łysawy, dobrze ubrany, choć bez pretensyi; wyglądał na urzędnika z ministeryum finansów. Byłby mógł przejść niepostrzeżony, gdyby nie dziwny wyraz oczów okrągłych i szarych, bardzo zbliżonych do zakrzywionego ostro nosa, co mu nadawało wielkie podobieństwo do drapieżnego ptaka.
Przesławszy ukłon i uśmiech, p. de Nancey mówił dalej:
— Dwa lata upłynęło od owej pamiętnej nocy, gdy szczęście, w kartach mnie zawiodło. Wtedy pan Gobert, człowiek całemu Paryżowi znany z usłużności swej, pożyczył mi na trzy miesiące 25,000 franków.
— Daruj, daruj panie hrabio — przerwał Gobert — nie przeistaczajmy faktów, jeśli łaska... Ja panu nie nie pożyczyłem. Mierność moich środków nie pozwala mi (czego mocno żałuję) usłużyć bliźniemu. Lecz znam kapitalistów poważnych, którzy znając uczciwość moją, pewni, iż wskazówki które im udzielam, są dokładne, polecając mi dokonywać: drobne tranzakcye, opierając się na danym przezemnie słowie, gdyż jak rzekłem, nie przedstawiam innej gwarancji, będąc ubogim.
— Wybornie kochany panie Gobert — ciągnął dalej Paweł — lecz jeśli mówię tu o panu, czynię to z tej przyczyny, że w interesie, mam tylko pana... Owi poważni kapitaliści o których wspominasz, dla mnie są dotąd mytem...
— Im właśnie o to chodzi, by nie występować w podobnych sprawach.
— Dlaczego?
— To są dygnitarze, znani na giełdzie, idzie im więc o to, by pozostać w ukryciu, gdy pobierają za moim pośrednictwem, nieco wyższe od zwykłych procenta..
— Oh! drobnostka! — przerwał teraz hrabia. — Te 25,000 fr. zaledwie że nieco przyrosły od dwóch lat! Zwłoki, doliczenie procentów, koszta, nie posłużyły im do zrobienia „śnieżnej kuli,“ jak by to kto mógł przypuszczać. Dziś, przedstawiają one, tylko skromną sumkę 80,445 fr. — Widzicie panowie, trudno być skromniejszych wymagań!
Usłyszawszy te słowa, obecni utkwili w małym człowieczku spojrzenie, pełne podziwu i uwielbienia.
— A zuch! — szeptali do siebie. — Umie prowadzić interes!...
Gobert powstał żywo.
— W słowach wyrzeczonych przez p. hrabiego, zdawało mi się, brzmiała pewna nuta sarkazmu, — rzekł, a głos jego syczący przypominał syczenie węża. — Jeśli interes ten nie układał pana, nikt go nie zmuszał do zawarcia układów, o ile mi się zdaje. Dziś pierwszy raz słyszę, iż pan hrabia użalać się zdaje... Czy to dla tego, że wierzyciele odmawiają dalszej prolongaty?...
Źleś mnie pan zrozumiał — zaśmiał się Paweł — chciałem jedynie przedstawić rzecz jasno, stwierdzając, że otrzymawszy przed dwoma laty 25,000 fr. jestem dziś winien 80,445. Ale gdybym i dwa razy tyle był panu dłużny, nie żaliłbym się, co panu natychmiast dowiodę...
Gobert spuścił głowę. To niejasne zdanie pogrążało go w zadumę.
— Drugim z rzędu na mojej liście — ciągnął dalej p. de Nancey — jest nasz przyjaciel Lebel-Girard, wysokich zdolności, tapicer, który sztukę swoją podniósł do rzędu: sztuk pięknych! Najwspanialsze pałace w Paryżu, wzbogacone są jego dziełami i szczycą się tem! Jestem mu dłużny 60,350 fr. Nieprawdaż drogi panie?...
— Co do grosza tyle, panie hrabio! — potwierdził tapicer. — W tej sumie, mieści się już umeblowanie buduaru panny Cory Saphtier, i buduar damy z ulicy Bellechesse (której tu nie nazywam) zapłacony przez p. hrabiego w ¾ częściach. Mąż dopłacił resztę, nie domyślając się fortelu i winszuje dotąd żonie zmysłu praktycznego, który jej dopomógł takim tanim kosztem otoczyć się takim zbytkiem...
Lebel-Girard roześmiał się głośno, dwóch czy trzech z obecnych (ludzi żonatych) odpowiedzieli mu też śmiechem. Poczem tapicer mówił dalej:
— Mam przy sobie dokładny rachunek, przyjęty i podpisany przez p. hrabiego... mogę takowy zaraz: przedstawić...
Z, dziesięciu kieszeni, dziesięć rąk wydobyło pularesy...
Paweł powstrzymał zapadł ogarniający zgromadzonych.
— Chwila właściwa nie nadeszła jeszcze — rzekł — pozwólcie mi skończyć...
— Pan Anderson złotnik, a raczej mistrz nieporównany, dzisiejszy Benvenuto Cellini, udzielił mi kredytu na 53,220 fr. Jest to bardzo niewiele, gdy się pomyśli, ile to cudnych ramion, ile uszek czarownych, utoczonych szyjek przystrajają jego brylanty, perły i rubiny! Panu zawdzięczam, tyle wdzięcznych uśmiechów, i tyle powodzenia!... Wdzięczność moja nieda się wyrazić, wypłacić się panu nigdy nie zdołam!...
Dwuznacznik odczuli obecni. O czemże mówił hrabia, o długu wdzięczności, czy o długu pieniężnym?.. Zagadnięty skrzywił się mocno.
— Słowa wyrzeczone do pana Andersona, możesz pan też wziąć do siebie kochany panie Palladieux. Powozy wyszłe z twej fabryki, postawiły tę gałęż przemysłu u nas, na pierwszorzędnem stanowisku. Upokorzyłeś pan anglików, którzy dotąd górowali nad nami! Tobie zawdzięczam uroczy widok, gdy Małgorzata d’Isigny, w stroju zwracającym ogólną uwagę, rozłożona w karecie o ośmiu resorach, przejeżdżała nad brzegiem jeziora. Lub gdy Nini Mouchette, wiezła się sama, tą nieporównanych kształtów amerykanką, zaprzężoną w kucyki! Lub ta victoria, którą mi dostarczyłeś dla Berty Lambert? zręczna i lekka, jak ona sama!... Tobie zawdzięczam przyjemność i szyk tych uroczych istotek...
— I ich powozy — mruknął dostawca — Razem: 48,100. fr...
— Kończysz pan myśl moją — ciągnął dalej hrabia. — Już to nie ja targować się będę, gdy idzie o taki genjusz jak pański! Rzeczy doskonałe, nigdy zbyt drogie nie są. Znam tak dobrze wartość pańskich wyrobów, iż sam orzekam, iż są: bez ceny...
Wierzyciele zamienili między sobą wymowne spojrzenie. Przemowa hrabiego zaczęła ich dziwić, niepokoić nawet. Lecz dla czegóżby hrabia de Nancey, sam wywoływał katastrofę, która byłaby jak wiedzieć musiał, pochłonęła resztę jego mienia?
— Do pana zwracam się z kolei, drogi Dawidzie Meyer — mówił Paweł spokojnie. — Dostarczyłeś mi pan: kucyki kare Niny Mouchette, cztery kareciane konie dla Małgorzaty d’Isigny, stepper’y Berty Lambert. Zwracały one powszechną uwagę, a wszyscy wiedzieli, że z pańskiej stajni wyszły...
— Ah! — pomyślał Dawid Meyer — gdybyż mogły do niej powrócić!
— Za te trzy zaprzęgi 40,000 fr. — mówił hrabia — to za bezcen! Powtarzam to wszystkim, opiewam pochwały pańskie wszędzie i gdyby zaś reklamę ustną w klubach i salonach, przyszło płacić, jak za te które drukują, byłbyś mi pan dłużnym okrągłą sumkę!.. Ale bądź spokojny — kończył śmiejąc się młodzieniec — reklamowałem cię przez przyjaźń i nic za to nie żądam.
— Chwała Bogu — pomyślał handlarz.
Skończywszy z głównymi wierzycielami, p. de Nancey, kolejno obliczył drobniejszych dostawców, co ujawniło, iż był dłużny wszystkiego razem 350,060 franków.
— To drobnostka,. jak widzicie panowie — kończył.
— Drobnostka! — zawołał jeden z obecnych.
— Spodziewam się — odparł hrabia.
— Miło nam dowiedzieć się, że powyższa suma stanowi dla p. hrabiego drobnostką. Dla mnie jednak i dla zebranych tu kolegów, każda najdrobniejsza sumka ma wartość i na odebraniu takowej, wiele nam zależy.
— Racya, Racya! — zawołali obecni.
Zachęcony ogólnem uznaniem, Lebel-Girard, który pierwszy głos podniósł, ciągnął dalej:
— Wdzięczni jesteśmy panu hrabiemu za jego przychylne wyrazy, tembardziej, że pochwały, które nam pan oddaje, pochodzą od prawdziwego znawcy. Staraliśmy się zawsze zadość uczynić wymaganiom szanownego klienta, na przyszłość też ofiarujemy swoje usługi lecz występując tu w imieniu zarówno swoim, jako i kolegów moich, ośmielam się przypomnieć p. hrabiemu, że czas drogi dla ludzi pracy, upływa. Times is money mówią słusznie anglicy. Więc kiedy jesteśmy w zgodzie, co do liczb, prosimy o łaskawe i jak najprędsze zakończenie dzisiejszego posiedzenia...
Lebel-Girard mówił, kładąc silny nacisk, na podkreślone przez nas wyrazy.
— Nie będziecie panowie długo czekać na żądane zakończenie — odparł spokojnie Paweł de Nancey. — Odczułem to dobrze, że od pewnego czasu, choć moje zaufanie do was, zostało zawsze jednakie, wasza ufność we mnie, zmieniła się niepomiernie. Dawniej żaden z panów nie pytał mnie o pieniądze.
— Boś nam je pan sam oddawał — przerwał ktoś z obecnych.
— To nie racya! — zaśmiał się Paweł. — Prawdziwą mielibyście zasługę, nie żądać, gdy ich wam nie daję.
Szmer niezadowolenia przyjął te dziwne wyrazy.
— Lecz panowie innego jesteście zdania? Nasz: przyjaciel Gobert odmawia mi prolongowania weksli, sam to przed chwilą wyraził. Termin płacenia w końcu tego miesiąca...
— Jam temu nie winien... Kapitaliści którzy panu zawierzyli, żądają zwrotu pieniędzy.
— Niecierpliwicie się panowie. Od kilku z was otrzymałem nawet liściki, grzeszące przeciwko prawom grzeczności. Przeczuwam, że się coś święci, spodziewać się zaczynam komornika... Czy tak jest?
Nikt nie odpowiedział. Po chwili głos zabrał tapicer:
— A no, jeśli pan hrabia nie poradzi na to, trzeba się będzie zabrać do dzieła... przyjdzie nam to uczynić z wielkim żalem ale, cóż robić?...
— Tak, co czynić? — dodali inni.

— Dobrze więc postąpiłem zgromadzając was tu wszystkich, gdyż tym sposobem zażegnam może fakt, równie przykry dla siebie, jako i szkodliwy dla waszych interesów. Przychodzę do ostatecznego rozwiązania kwestyi; między nami nie powinno być nieporozumienia. Winien wam jestem całą prawdą, otóż, macie ją panowie: Nie jestem w możności zapłacenia mych długów!!!

ROZDZIAŁ III.
Szczególna propozycya.

— „Nie jestem w możności zapłacenia mych długów“ — powiedział hrabia.
Oświadczenie to przyjęte zostało głośnem szemraniem. Wszyscy obecni zaczęli razem mówić. Twarze zapłonęły, głosy podnosiły się z każdą chwilą.
Pan de Nancey tylko, sam pozostał spokojny, wyjął cygaro z jednego z pudełek i zapalił takowy.
Hałas wzniecony przez gniewne wykrzykniki wierzycieli, wzmógł się i ucichł powoli.
Gobert pierwszy odzyskał krew zimną zbliżył się do palącego spokojnie cygaro Pawła i rzekł:
— Panie hrabio, naiwność nasza nie sięga tak daleko, jak pan mniemasz.
— Ależ ja panów o naiwność nie posądzam — odparł młody człowiek.
— Grajmy odkrytą grę, pan hrabia czuje dobrze, że my dłużej czekać nie zechcemy, więc obmyśla fortele, by zyskać na czasie... — Otóż my na to nie pozwolimy...
— Nie pozwolimy! — zawołali drudzy jednogłośnie.
— I zaraz powiem dlaczego — ciągnął dalej Gobert...
— Nie tłomacz się pan — przerwał Paweł. — Nie chcę byście panowie z mego powodu tracili czas, tak dla was drogi... Mylicie się, ja na czasie zyskać nie chcę, zwłoka nie doprowadziłaby do niczego... Jestem zrujnowany, słyszycie panowie, zrujnowany do szczętu, zrozumcie to dobrze, bezpowrotnie zrujnowany!... —
Ponownie wszczął się hałas, głośniej tylko krzyczeli wierzyciele tym razem, lecz i teraz Gobert uspokoił gwar wymownemi ruchami, znaczącemi, iż chce zabrać głos.
— Zrujnowany, być może! — zaczął, przeglądając uważnie papier, który wyjął z kieszeni. Jednak nie do takiego stopnia, byś pan nie mógł uiścić naszych należności... Na dopełnienie tego, wystarcza najzwyklejsze wywłaszczenie...
— Posiadasz pan w Paryżu ten oto pałacyk, którego wartość oceniając nizko, dosięga 350,000 fr., w Normandyi zaś, w pobliżu Caen, majętność ziemską, noszącą nazwę Tilleuls, ocenioną na 400,000 franków. Oto wykazy hipoteczne, wydane wkrótce po śmierci ojca pańskiego... Posiadając 750,000 fr. można uiścić dług wynoszący 300,000 fr. Wierz mi pan, że nie byłbym zaciągał dwa lata termu pożyczki dla niego, bez dokładnych informacyi o stanie majątkowym klienta. Jestem zawsze ostrożny...
Mówiąc lichwiarz, uśmiechał się kwaśno.
Nadzieja rodziła się w sercach wierzycieli, zamieniali znaczące spojrzenia.
Pan de Nancey wyjął z pularesu dwa urzędowe dokumenty.
— Niestety! Kochany panie Grobert, spóźniłeś się pan. Informacye powzięte dwa lata temu, były całkiem dokładne wówczas, dziś jednak, zmieniła się postać rzeczy. W przeszłym roku przyszła mi nieszczęsna zachcianka, naśladować tych szaleńców, którzy chcą się zbogacić w jednym dniu, na giełdzie... marzyłem o podwojeniu mej fortuny, zapłaceniu długów it.d. W tym celu zgromadziłem poważną sumę i grałem na zwyżkę, która zdawała się niezawodną i z łaski nieprzewidzianej obniżki, straciłem wszystko, co do grosza, całe 700,000 fr. pożyczone przez bank zaliczkowy, na hipoteki tego pałacu i majętności mej w Normandyi.. Oto są kopje urzędowych dokumentów możecie je przejrzeć panowie...
To mówiąc, Paweł podał papiery zdumionemu lichwiarzowi.
Ten, przebiegłszy je wzrokiem błędnym, wrzasnął z wściekłością:
— Jesteśmy okradzeni!...
— Okradzeni! — powtórzyli inni.
— Rozbój na prostej drodze!
— To niegodziwie, potwornie! — wrzeszczeli wierzyciele.
— Pan hrabia jesteś...
Nie zdołali dokończyć.
Paweł de Nancey powstał, blady i głosem donośnym, który górował nad panującym w gabinecie gwarem, zawołał:
— Żadnych obelg panowie! Przestrzegam was, że mimo, iż jestem waszym dłużnikiem, nie znoszę byście mi ubliżali, i pierwszego, któryby mi uchybił, ukarzę surowo!.. Wierzcie mi, w własnym interesie waszym radzę, pozostańmy w zgodzie. Niech dzisiejsza rozmowa nasza zakończy się poważnie. Tym poważnym finałem z mej strony jest zapewnienie, iż, od was samych zależy odebranie należności co do grosza!
Najwrażliwszą istotą pod słońcem jest: wierzyciel. Lada drobiazg go pognębia i zraża, byle słowo wraca mu nadzieję i złudzenia. Jak rozbitek na morzu, miotany przez bałwany, chwyta się najmniejszej gałązki, szukając w niej ratunku, tak i temu niekiedy wystarcza jedno rzucone słowo, by z najsilniejszego wzburzenia, przejść w stan ciszy i spokoju.
Słowem, wierzyciel, to tygrys, którego najbłahszy promyk nadziei, zmienić w baranka potrafi.
Ostatnie wyrazy pana de Nancey, tak mało spodziewane po wyznaniu ruiny majątkowej, uśmieżająco podziałały na umysły obecnych. Gwar ucichł, twarze złagodniały, nawet wyraz oblicza lichwiarza, stracił podobieństwo do drapieżnego ptaka.
— Rad jestem — rzekł Paweł — żeście panowie zrozumieli odrazu, iż spokój i takt w postępowaniu, są głównemi cechami ludzi wyższych. Winszuję wam tego. Do czego służyć mają te nieludzkie wrzaski, któreście wyprawiali przed chwilą. Hałas nic nie dowodzi!.. Czy słyszycie bym przeklinał giełdę, która mnie tak szybko pozbawiła mienia? Chciejcie się zastanowić, że gdy moja niewypłacalność uszczupliłaby zaledwie w drobnej części wasz dobrobyt, ja postradałem wszystko, bezpowrotnie?.. A jednak widzicie mnie filozofem!... Naśladujcie mnie, będzie to wam honor czynić...
Zaczęto szemrać, widocznie wierzyciele hrabiego, oczekiwali innego rezultatu przemowy...
Widząc to Paweł, ciągnął dalej pośpiesznie:
— Nie będę nadużywał cierpliwości waszej moi przyjaciele, obiecuję to, ale proszę was, zechciejcie posłuchać mnie jeszcze przez trzy minuty czasu, nie przerywając mi... Muszę najpierw powiedzieć wam parę słów o sobie, ale jedynie w waszym interesie... W smutnym stanie moich interesów, co robić? co przedsięwziąć? Pojmiecie panowie, że pytanie to stawiałem sobie w różnej formie i sądzę, że znalazłem odpowiedź... Widzieliśmy ludzi, którzy jak ja, utracili mienie będąc w sile wieku i za pomocą pracy i wytrwałości, odzyskali, jeśli nie dobrobyt, to choć skromne utrzymanie. Tych ja naśladować nie myślę, Za dobrze znam sam siebie... Nawyknienia moje i gusta, nie pozwoliłyby mi wytrwać przy zajęciu i pracy. Walczyć z brakiem, jest dla mnie niemożebnem!.. Czy należę do kategoryi ludzi, którzy potrafią wieść nędzny żywot, przy lichej pensyjce jakich 3000 fr.? Powiedźcie sami? Czy potrafiłbym się obejść bez koni, powozów, ładnych kobiet, smacznych obiadków i wykwintnych cygar?... Nigdy! przenigdy!!! Kpiłbym sam z siebie, wsiadając do omnibusu! A zresztą, cóż by wam przyszło z mego bohaterstwa? Trudnoby zapłacić dług wynoszący sto tysięcy talarów, pobierając tysiąc talarów pensyi! Usuńmy więc myśl o pracy! Nie trudno by mi było, w łeb sobie strzelić... Już nawet o tem myślałem... byłbym nawet to uczynił.. Rozwiązanie to, szybkie i praktyczne, lecz znalazłem inne, o wiele lepsze... Rozwiązanie ciekawe, sprytne, piękne, w dobrym guście, czyniące mnie znów możnym, wypłacalnym, zawsze wiernym i nie skąpym kljentem i dające mi sposób, do dalszego wesołego życia i rozrzucania pieniędzy?... Cóż wy na to?... Wszak piękne to marzenie?... Otóż marzenie owo jeśli zechcecie mi dopomódz, stanie się wkrótce rzeczywistością... Od decyzyi waszej moi panowie, zależy przyszłość moja. Cóż, zgadzacie się?
— To zależy — odparł lichwiarz.
— Jeśli nie trzeba będzie do interesu dopłacić, zobaczymy — dodał tapicer.
— Naturalnie — potwierdzili inni. — Lecz co do pieniędzy, na nie prosimy nie liczyć.
— Bądźcie spokojni, kończył hrabia — nie nie dodacie, a odebrać możecie wszystko.
— W jaki sposób?
— Zaraz wam to powiem... Nie mam już pałacu, dóbr, powozów, koni, ani kredytu... Kapitały znikły bezpowrotnie, wśród burzy spekulacyi, pozostała mi tylko jedna rzecz wartościowa i tę chętniebym spieniężył...
— Cóż to jest? — zapytali ciekawie obecni.
— Moja osoba! — rzekł Paweł tonem, jakim teatralny bohater woła przy końcu dramatu: „Ja, mówię wam, czyż to nie dosyć?“ Mam lat dwadzieścia ośm, białe zęby i ani jednego siwego włosa. Należę do najwyższych sfer spółecznych w Paryżu. Damy wszystkich światów uważają mnie łaskawie za ładnego chłopca i nazywam się: Paweł Armand Gaston hrabia de Nancey, a jest to stare nazwisko, uwieńczone starym tytułem. To wszystko razem warte, milionów... Idzie tylko o wyszukanie kobiety, — dość rozumnej i dość bogatej, by. to nabyć mogła...
— Prawda — bąknął powoźnik — lecz gdzie jej szukać?
— Gdzie jej szukać? niewiem i wcale się o to nie troszczę. Już to nie ja jej szukać będę...
— A kto?...
— Wy, moi przyjaciele..
— My! — powtórzyli zagadnięci z niekłamanem zdziwieniem.
— Tak, wy, powtarzam i znajdziecie ją poszukawszy dobrze. — Któżby się tem zajął jak nie wy? Rozumiecie dobrze, że ja sam takim interesem zajmować się nie mogę... Wystawiać siebie samego na licytacyę, byłoby w najgorszym guście. Zresztą, poszukiwania odbywać się mają w świecie całkiem dla mnie obcym... Ja widzę rzeczy tak jak są. Aby odzyskać majątek, będzie trzeba zniżyć się... Przyszła hrabina de Nancey, będzie to jakaś mieszczaneczka, rozdęta pychą, żądna tytułu i herbu na drzwiach karety... Wasze stanowisko pierwszorzędnych dostawców sprawia, iż macie stosunki z ludźmi wzbogaconymi przez handel i spekulacye. W tej to kopalni metalu, trzeba zacząć poszukiwania... Praca wasza dając mnie poważne rezultaty i wam korzyść przyniesie... Postępowanie nader łatwe... Chwalcie mnie, wystawiajcie moje rzeczywiste zalety i przymioty urojone. Niechże z waszej łaski stanę się feniksem, białym krukiem, rajskim ptakiem! Reklamujcie mnie, jak to zwykliście czynić z towarem podejrzanej wartości. Bo wszak tem najwięcej wynosicie, prawdziwie dobry, sam się zaleca. Posłuchajcie naszego przyjaciela Meyera gdy chce wsunąć naiwnemu klientowi konia „czystej krwi anglika, niezrównanego w chodach“, który po ośmiu dniach będzie kula. Co za zapał, jaka pewność siebie! Ujmuje, zapala, oczarowywa słuchacza i sprzedaje szkapę! Naśladujcie go panowie. Osłońcie kwestye należności i braków, gdyż ta popsułaby rzecz niezawodnie! W rezultacie, nie oszuka się nikogo... Jestem człowiekiem dobrze wychowanym, w całem tego słowa znaczeniu... Nie mam innych wad prócz (jeśli to wada) zamiłowania do zbytku i przyjemności... Małżeństwo może mnie poprawi... wolno mieć nadzieje...
— Ja wierzę w nawrócenie — rzekł Lebel-Girard, który odzyskał dobry humor.
— Zresztą — dodał złotnik — po cóż zmieniać trybu życia, jak będą pieniądze? Bogacze powinni podtrzymywać przemysł.
— Pan hrabia bo putał nie zgorzej — kończył handlarz koni — ale faktem jest, że najrozrzutniejsi kawalerowie, są później najlepszymi mężami, każde źrebie zołzuje, każde młode piwo szumi.
— A co, nie miałem racyi! — cieszy mnie kochani przyjaciele, że się ze mną zgadzacie. Czuję, że lekkie zajście przed chwilą, nie wpłynie na zmianę dobrych między nami stosunków. Ja liczę na was, możecie też na mnie polegać... Nie mnie nie zrazi, bylem się mógł wypłacić. Zastrzegam tylko jedno: Oto chciejcie pamiętać, że odrzucając na bok wszelkie przesądy, jednej ostateczności uniknąć pragnę, a tą jest: śmieszność. Ożenię się z kim chcecie, byle przyszła hrabina Nancey, nie była zbyt stara i koniecznie przystojna. Brzydkiej garbatej lub starej, nie wezmę za żonę.
— Oh! niech p. hrabia się uspokoi! — zawołał Lebel-Girard — nie będziemy żądać podobnej ofiary.
— Pan hrabia jest znawcą, nie wystawiemy jego gustu na próbę — mówił Dawid Meyer dobierając wyrazy:
— Pamiętajcie też panowie, że posag przyszłej hrabiny, ma wynosić co najmniej milion dwakroć. Trzykroć dla was, siedmkroć na oczyszczenie hipotek pałacu i dóbr moich, reszta na drobne bieżące wydatki, Więc najmniej 1,200,000 fr.
— Bardzo słusznie — kończyli zagadnięci — osoba p. hrabiego tyle warta.
— Dajmy na to, że dla wyszukania osoby i sumy w mowie będącej, zużytkujecie panowie jeden miesiąc czasu. Przez ten miesiąc, spodziewam się, iż cieszyć się będę zupełnym spokojem. Żaden z was upominać się nie będzie o swoją należność, prawda?
— Do licha! — zawołał tapicer — to się rozumie. Dręczyć pana w tych warunkach, byłoby tyle, co obniżać jego wartość, a tem samem tracić dane do powodzenia.
W razie przegranej, pomyślcie o stratach! — wtrącił Paweł,
— Pan hrabia może być spokojny — rzekł lichwiarz. — Weksle pozostaną do czasu w pularesie moich kapitalistów. Biorę to na siebie.
— Wszystko jest przewidziane — kończył pan de Nancey, rozejdziemy się dziś przyjaciołmi, by się znów spotkać, ufam, w sprzyjających okolicznościach.
Dostawcy żegnając gospodarza w najlepszych humorach, wyrazili nadzieję, iż będzie o nich pamiętał, przy urządzaniu nowego gospodarstwa, co prawdopodobnie. wkrótce nastąpi.
Otrzymawszy solenne przyrzeczenie hrabiego, opuścili pałac. Dawid Meyer wdrapawszy się na szczyt wysokiego kozła breack’u, ujął lejce i puścił w bieg parę dzielnych kłusaków, które właśnie ujeżdżał. Lebel-Girard rozsiadł się w powoziku, który był jego własnością.
Pozostawszy sam, Paweł de Nancey pootwierał okna, by wypędzić „zapach wierzycieli* jak się wyrażał.
Następnie włożył papiery do pularesu i rozśmiał się śmiechem drwiącym i okrutnym.
— Tak — pomyślał — wszedłem do jamy tygrysiej i wychodzę z niej żywy! Poskromiłem dzikie zwierzęta! Myśl moja jest genialną! Z dziesięciu zajadłych wierzycieli, wyłoniło się, dziesięciu faktorów niezmordowanych, zręcznych i pewnych. Nie dość, że mnie nie pożarli, ale mnie żywić będą. Ożenią i wzbogacą mnie! Ja ożeniony! To będzie zabawne! Ba! trzeba do wszystkiego przywyknąć!... Może się do stanu małżeńskiego przyzwyczaję? A jak nie... no, moja żona będzie mężatką, ja zostanę i tak wolnym...


ROZDZIAŁ IV.
Swaty.

Upłynęło dni ośm od wyżej opisanej sceny, którąśmy opowiedzieli naszym czytelnikom. Paweł de Nancey nie otrzymał żadnych wiadomości od swoich wierzycieli, lecz się nie niecierpliwił w przeświadczeniu, iż pracowali oni w jego interesie, a naprzód pewny był pomyślnego rezultatu.
Dziewiątego dnia, gdy Paweł ubierał się do konnej przejażdżki, którą zwykle rano przed śniadaniem odbywał, służący oznajmił mu, iż Dawid Meyer pragnie zobaczyć się z hrabią.
Pan de Nancey kazał natychmiast prosić przybyłego. Spodziewał się ciekawych wiadomości.
— O przodkowie moi — szepnął młodzieniec — cóż wy na to, jeśli widzicie tam z góry, iż waszego potomka swata handlarz koni!
Dawid Meyer wszedł. Wszyscy sportimeni high’ life’u znali tego handlarza, którego stajnia cieszyła się zasłużonym rozgłosem.
W roku 1867 był to mężczyzna lat trzydziestu izraelita (jak świadczy nazwisko) przystojny, choć nie co za tęgi, z piękną i starannie utrzymaną brodą, równie czarną jak i wspaniała czupryna, spływająca w lokach na czoło i szyję. Umiał używać młodości, czyniąc żonę najnieszczęśliwszą z kobiet. Była to młoda i ładna osóbka, która wychodząc za mąż z miłości, przyniosła mężowi w posagu 300,000 fr. On zaś, stanowił najpospolitszy typ zarozumialca i eleganta w złym guście.
Nosił jaskrawe garnitury, w celu zwrócenia na siebie uwagi, starał się zawsze wyprzedzać modę i wprowadzać takową, lubił się otaczać gromadą młodzików, którzy go naśladowali, chwalili, jeździli na jego koniach, ukazywali się chętnie w jego towarzystwie i powozach i równie chętnie zasiadali u jego stołu, obficie zastawionego, a szczególniej spijali jego wina, którego nie żałował.
Dawid Meyer nazywał się: szczęśliwym w miłości, a może i wierzył w to co mówił. Faktem jest, że damy półświatka przyjmowały go łaskawie, gdyż obecność jego ujawniała się deszczem złotym, niby nieboszczyka Jowisza, w buduarach, tych nie wybrednych Danae’ek.
Lubił słuchać, gdy ładne usteczka uwydatnione karminem, nazywały go:
— Mój wielki dzieciaku, króliku mój, lub mój ty bury psiaku.
Żaden paryżanin nie uczęszczał sumienniej do krzeseł w orkiestrze w teatrach: Variété’s, Palais-Royal i Bouffes.
Figurantki i aspirantki do tych trzech przybytków sztuki znały go wszystkie. Uśmiechały się do niego, przesyłając mniej więcej zgrabnemi rączkami, tajemnicze znaki, które go upajały.
— Trudno mi się oprzeć!... — myślał, rozpierając się w krześle, gładząc lśniącą brodę ręką obciśniętą świeżą rękawiczką. — One wszystkie ubóstwiają mnie.
Miał też wielkie powodzenie w Mabille i w Closerie des lilas.[1]
Powodzenie zwykłe nie wystarczało jednak dla nasycenia jego dumy. Marzył o miłości kobiety z towarzystwa. Dotąd sposobność go omijała, ale nie tracił nadziei.
W chwili gdy lokaj hrabiego Nancey, wprowadził go do gabinetu, Dawid Meyer ubrany był w garnitur z wełny szkockiej w kratę białą, różową i czarną. Krawat jedwabny, szafirowego koloru dopełniał całości. W ręku trzymał popielaty kapelusz i stick z rączką z błyszczącego złota. Stick i ostrogi świadczyły, że przybył konno.
W samej rzeczy, u bramy pałacu groom ubrany według wszelkich prawideł mody, trzymał dwa przepyszne wierzchowce, które handlarz ocenił na 5000 fr. każdego.
— Jakże zdrowie p. hrabiego, po owem zebraniu? — zapytał kłaniając się.
— Wyborne, kochany panie — odrzekł Paweł — rad jestem, że pana widzę. Sądzę, że usłyszę coś ciekawego...
— Zgadłeś panie hrabio. Tak jest, mam wiele
do powiedzenia. Zaraz mówić zacznę, lecz najpierw, czy wolno mi o coś zapytać?
— Naturalnie!
— Czy jestem pierwszy? Czy też już kto inny złożył p. hrabiemu oferty?
— Jesteś pan pierwszy, nikt się dotąd nie zgłosił.
— Brawo! — zawołał Dawid, uderzając w dłonie — wiedziałem, że ich wyprzedzę. Moja ruchliwość i chęć usłużenia panu hrabiemu, pozwoliły mi wyprzedzić tamtych o kilka długości. Byłbym się chętnie założył i byłbym wygrał! Niech żyje Gladiator!
— Więc znalazłeś pan kogoś? — zapytał Paweł uśmiechając się.
— I kogo jeszcze! sroczkę w gniazdku! Czy pan hrabia gustuje w blondynkach? 5
— Spodziewam się! jest to kolor złota, dojrzałych kłosów i wina hiszpańskiego.
— Pyszne porównanie! — zwłaszcza, że osóbka równie jest upajającą jak Xérés hiszpański prawdziwy, i jeśli jej włosy są złote, złotym jest też i posag.

„Jeżeli pragniesz, jeżeli chcesz
To powiem ci,
Jej włosy złote, kochaj i bierz —
Ach! wierzaj mi!“

— Pan hrabia pamięta tę strofkę, muzyka Offenbach’a. Pyszny ten Offenbach. W sztuce tej występują wesołe kobietki, przebrane za kancelistów u rejenta, a jakie pyszne, jakie sprytne! Akt...
Paweł przerwał szorstko pasmo wspomnień Dawida Meyera. którego „Piosnka Fortunja“ upajać zaczęła.
— Więc — zaczął — osoba ta jest ładna?
Zamiast odpowiedzi handlarz koni zbliżył dwa palce lewej ręki do zmysłowych swych ust i przesłał w powietrze głośny pocałunek.
Ruch ten był wymówniejszy od słów.
— Bardzo dobrze — rzekł p. de Nancey śmiejąc się. — Pański entuzyazm cieszy mnie, boś jest znawcą. W jakim wieku może być to cudo o blond włosach?
— Sądzę, że ma lat dwadzieścia pięć. Może mniej, lecz z pewnością nie więcej. Pan hrabia uwzględni, ale metryki nie oglądałem.
— A majątek?
— Stosowny do naszych układów, a bardzo prawdopodobnie znaczniejszy. P. hrabia żądasz 1200000, tam pewnie jest około 1400000. To wszystko w papierach publicznych i akcyach najpoważniejszych kolei.
— To raz lepiej! Rodzina?
— Nie ma wcale.
— Co! żadnych krewnych?
— Ani dalekich, ani blizkich. Nikogo.
— Ależ to wspaniale! Ani teścia, ani teściowej, żadnych kuzynków! to chyba sen. Gdzieżeś pan odnalazł tę perłę?
— Jest ona moją klientką.
— Oma trzyma konie?
— Cztery panie hrabio. Dom urządzony zupełnie... Szyk co się zowie.
— Dom urządzony? i ta osoba żyje samotnie?
— Rozumie się. Jest niezamężną.
— Jej ułożenie, jej wychowanie?
— Najwykwintniejsze. Ojciec był pułkownikiem i kawalerym Legii honorowej. Ona sama wychowana była w Saint-Denis.[2]
— Ależ wychowanki Saint-Denis przeważnie są ubogie.
— Panna Lizely nie miała majątku dawniej. Ona go odziedziczyła.
— Po kim?
— Pan hrabia zechce jej o to zapytać. Ja więcej nie nie wiem, prócz tego, że majątek jest, i znaczny. To mi wystarcza.
— Słusznie. I sądzisz pan, że przypadnę do gustu pannie Lizely.
— Nie sądzę, lecz pewny tego jestem.
— Jakim sposobem?
— Mówiła mi to sama.
— Więc ona mnie zna?
— Doskonale.
— Gdzież mnie widziała?
— Pewnie w lasku, w operze, na wyścigach i t. p. Nie pytałem jej o to.
— Czy wie o stanie moich interesów?
— Wie wszystko i to ją wcale nie zraża. Uznałem za stosowne przesadzić wysokość pasywów o sto tysięcy franków, aby dostarczyć panu hrabiemu nieco pieniędzy na drobne wydatki.
— Doskonała myśl, arcy-praktyczna, jakby powiedział nasz przyjaciel Gobert. To dziewcze, to istny anioł, umieram z ciekawości ujrzenia jej skrzydeł.
— Czy pan hrabia znajdzie wolną chwilę w tym tygodniu?
— Jeszcze wolny jestem.
— Czy byś pan zgodził się jechać tam ze mną jutro, o pierwszej godzinie?
— Jechać? gdzie?
— Do Ville-d’Avray.
To panna Lizely mieszka w Ville-d’Avray?
— Tak jest, tam spędza lato i jesień, w prześlicznym domeczku. Zobaczy p. hrabia. Posiadłość ta jest jej własnością, lecz ja jej nie liczę, to dodatek, niby coś w guście klejnocika, pierścioneczka, wartującego 80,000 fr. Więc jedziemy?
— Jedziemy. Jutro przed pierwszą będę u pana. Pojedziemy moim ekwipażem.
— Jestem na rozkazy, lecz jechać musimy moim faetonem, mam swoje powody.
— Jakie?
— Czysto handlowe. Spacer ten da panu hrabiemu sposobność, ocenienia wielkich zalet pary kłusaków, które zamierzam panu sprzedać. Są to najpiękniejsze stepper’y, jakie miałem kiedykolwiek w mej stajni. Sądzę, że się okażą godne zawieźć pana hrabiego i panią hrabinę w dzień ślubu do kościoła.
— Uważaj pan interes za skończony, — rzekł Paweł z uśmiechem.
Dawid Meyer pożegnał się, zostawiając Pawła de Nancey w zadumie. Myślał, kim była ta kobieta piękna i bogata, która decydowała się być swataną przez handlarza koni, śmiesznego i pospolitego. Powoli wkładał rękawiczki, chcąc zejść na dziedziniec, gdzie jego osiodłany wierzchowiec niecierpliwił się czekając na jeźdźca, gdy lokaj wszedł powtórnie meldując przybycie tapicera, pana Lebel-Girard’a.
Przybyły, który jak to widzieliśmy, miał pretensye do pięknej wymowy, przedstawiał się sam bardzo przyzwoicie.
Był to człowiek lat około pięćdziesięciu czterech mający, poważny, szpakowaty, starannie wygolony, zawsze czarno ubrany, niby rejent w kancelaryi; nosił w dziurce od surduta czerwoną wstążeczkę, którą w roku 1863 otrzymał, w czasie wystawy przemysłowej. Jeździł zawsze własnym powozem i przyjmował jedynie poważne obstalunki.
Bardzo zamożny, miał rocznego dochodu 60,000 fr. nadto posiadał dom, bardzo piękny w Enghien, należał też do rady gminnej tej miejscowości i ufał, że wkrótce zostanie wójtem, lub co najmniej starszym ławnikiem, zaraz po usunięciu się od handlu, w którym lat tyle zaszczytnie pracował.
Widzimy, iż wielka zachodziła różnica między poważnym i nieco dumnym tapicerem, a lekkomyślnym i hulaszczym handlarzem koni.
Lebel-Girard przywitawszy gospodarza, zagadnął go w te same słowa co Dawid Meyer:
— Czy jestem pierwszy panie hrabio?
— Jesteś pan drugim z rzędu — rzekł Paweł śmiejąc się — ale wyprzedzono pana zaledwie o „pół długości.“
— Któż mnie wyprzedził?
— Nasz przyjaciel Meyer, wyszedł ztąd przed pięciu minutami. Musiałeś się pan z nim minąć w bramie.
— Dawid Meyer — rzekł przybyły — to bardzo miły chłopiec, ale taki lekki, tak mało poważny, iż nie można liczyć bardzo na niego... Wesoły towarzysz, wątpliwej moralności, nie przedstawia żadnej rękojmi. Ludzie świadomi zapewniają, że czyni on swą miłą żonkę bardzo nieszczęśliwą i puszcza swe mienie w towarzystwie wesołych kobiet półświatka! — Czy on znalazł kogoś odpowiedniego?
— Znalazł, i jego odkrycie wcale nie jest do pogardzenia.
— To mnie dziwi — odparł tapicer.
— Dlaczego? — Dawid Meyer ma wiele znajomości, stosunki rozległe.
— Zapewne, ale co do kobiet, on ma takie tylko, z któremi się żenić nie można... W rezultacie, jeśli mu się uda, wszystko mi jedno.
— Co, co! — zawołał Paweł. — Ale mnie nie wszystko jedno.
— Tak, zapewne panie hrabio. On mnie wyprzedził.. lecz nie sądzę, żeby jego propozycya wytrzymała porównanie z moją.
— Lecz jeśli on wynalazł perłę?
— Ja wynalazłem brylant!... — Czyniąc pana hrabiego sędzią mej sprawy, proszę mnie tylko wysłuchać:
— Lat szesnaście, sama niewinność... twarzyczka anielska, postać czarodziejki, zasady poważne, wykształcenie świetne, 1500000 zaraz, a dwa miliony w przyszłości, po śmierci ojca, który zwykł bardzo wiele jadać, pić więcej jeszcze, a któremu doktorzy przepowiadają skłonność do apopleksyi.
Wyliczywszy to wszystko jednym tchem, Lebel-Girard zatrzymał się by nabrać powietrza i rzekł zwycięzko:
— Pan hrabia pozwoli mi wątpić, by towar ofiarowany przez Dawida Meyera, mimo całej swej dobroci mógł zaszkodzić temu, który ja tu przedstawiam.
— Towar Dawida Meyera — odparł Paweł śmiejąc się z czysto handlowych wyrażeń tapicera — jest mniej dobry niż pański pod względem materyalnym, ale z innej strony ma wyższość nieopisaną...
Zagadnięty osłupiał.
— Tam niema żadnych krewnych, gdy tu mówisz pan o ojcu...
— Skłonnym do apopleksyi panie hrabio — przerwał z żywością Lebel-Girard. — Szyja krótka, po jedzeniu czerwony jak pomidor... Ja panu obiecuję, że dni jego są policzone! Zresztą to najzacniejszy w świecie człowiek, będziesz pan z niego zadowolony.
— Czy w intercyzie zapewni mnie o swem nie długiem życiu? — zapytał poważnie Paweł.
— Za to nie ręczę — odparł nieco zmieszany tapicer, lecz ujrzawszy uśmiech na ustach pana de Nancey, zawołał: — Wolno panu hrabiemu żartować, lecz gdy zobaczysz Małgorzatę, zaprzestaniesz pan Żartów i małżeństwo dla interesu, stanie się małżeństwem z miłości.
— Dziewczęciu na imię Małgorzata?
— Tak panie hrabio, a jest to imię nader pańskie, wszak prawda. Dziecię to jest na wskroś szlachetne. Znam ją dobrze. Ojciec jej sąsiaduje ze mną na wsi. Gdy mi interesa pozwolą, przepędzić dni parę w mojej villi w Enghien, gdzie mam zaszczyt należeć do składu rady gminnej, odwiedzam ojca Małgorzaty w jego prześlicznym pałacyku, który kazał on postawić w stylu średniowiecznym. Ja to umeblowałem apartament, w tym samym stylu. Stary dąb i drzewo gruszkowe rzeźbione, materye przedziwne! Zapłacił mi za to przeszło sto tysięcy franków, co mi zaszczyt przynosi... Jadalny pokój zwłaszcza... okna z kolorowemi szybami, rzeźby dokoła, obicie ze skóry wytłaczanej.. Warto widzieć dla samej ciekawości... Dadzą nam dobry obiadek, bo jedzą wyśmienicie... Trzymają kucharza jakich mało, a piwnica! takiej drugiej niema w Montmorency... boć on się zna na winie, papa Bouchard!
— Bouchard? — powtórzył pan de Nancey — ależ to imię rodowe Montmorency’ch.
— Otóż to właśnie — ztąd też bierze początek manja tego poczeciwca...
— Jakaż to manja? — zapytał Paweł.
— Otóż ojciec Małgorzaty, który niegdyś miał wielki skład korków, przeczytał raz: w starych jakichś papierach, że znakomity ród Montmorency’ch dawniej nosił nazwisko Bouchard... Otóż to mu całkiem przewróciło w głowie, wyobraził sobie, że on sam należeć musi jakim bądź sposobem do tej rodziny...
— Dziwne złudzenie, w rzeczy samej! — szepnął pan de Nancey.
— Wyszukał kilku antykwaryuszów, którzy handlują starannie pergaminami, dał im wiele pieniędzy i obiecał dać więcej jeszcze, byle tylko odnaleźli ślad jego przodków, sam znał jedynie swego ojca, który był kupcem i handlował towarem kolonialnym. Ale zdaje się, że ci przebiegli fabrykanci herbów i dyplomów, wziąwszy pieniądze, nic dla niego nie zrobili. Co jednak nie zniechęciło biedaka...
— Czy podobna?
— Seryo, panie hrabio. Sam więc wynalazł sposób... Kupił posiadłość w Montmorency, gdy tylko zebrał majątek i wycofał się z handlu. Kazał postawić pałac i podpisywał się śmiało: Bouchard de Montmorency!
— Ależ to bardzo zabawne! — zawołał śmiejąc się Paweł.
— Zdanie pana hrabiego nie podzielał pan prokurator — odrzekł tapicer. Ten poprosił ojca Bouchard do swej kancelaryi i bardzo zresztą uprzejmie poprosił go, by zechciał zaniechać szumnego podpisu, gdyż używanie takowego mogłoby narazić go na znaczne nieprzyjemności. Biedny stary dał odtąd za wygrane, ale przysiągł sobie zarazem, że wnuki jego muszą być szlachcicami i że córkę wyda najmniej za barona! — Pomny na tę manją, odwiedziłem starego... Powiedziałem mu, że młody hrabia, którego herb widnieje w sali zawierającej pamiątki z wojen krzyżowych w Wersalu, pragnie się ożenić i zaszczyca mnie swem zaufaniem... nie taiłem nazwiska pańskiego. Bouchard rzucił mi się na szyję i od tej chwili marzy tylko o tem, by nazwać córkę panią hrabiną i to co najprędzej... Zapowiedziałem wizytę pana hrabiego... Czy jutro będziemy mogli jechać?
— Jutro nie, lecz pojutrze służę panu.
— Dobrze więc, stawię się o trzeciej na rozkazy pana hrabiego, który zechce kazać zaprządz do swej herbowej karety, służbie zaś poleci, przywdziać liberyę... W takich wypadkach, trzeba zachować formy...
Po tych słowach wyszedł tapicer, a pan de Nancey udał się na ranną przechadzkę do lasku Bulońskiego, marząc o blond włosach nieznajomej i o niepowodzeniach heraldycznych pana Bouchard (de Montmorency) w nawiasie.


ROZDZIAŁ V.
Blanche Lizely.

Nazajutrz o wpół do pierwszej, pan de Nancey wyruszył w stronę Pól Elizejskich, mówiąc sobie w duszy, iż jest to niemiła i upokarzająca pańszczyzna, szukać posagu pod opieką swego dostawcy.
Lecz było to złe konieczne. Popełnił szaleństwo tracąc majątek, musiał takowy odzyskać, idąc ciernistą drogą, która prowadziła do miliona.
Dawid Meyer ubrany jaśniej i pospoliciej, niż kiedykolwiek, oczekiwał hrabiego. Nadymała go pycha. Myśl, że służy za przewodnika jednemu z najwięcej poszukiwanych młodzieńców high-lifu, łechtała dziwnie jego próżność. Obiecywał sobie wyzyskać ten stosunek z hrabią, opowiadając o nim szeroko i długo damom, z któremi łączyła go zażyłość, wie. dział o ile go to w ich oczach podniesie. Hrabiemu oddawszy tak wielką usługę, stanie się niezbędnym...
a kto wie, może z czasem i hrabina?... Dlaczegóż by nie.
Faeton zaprzężony czekał na podwórzu.
Przy nim stał służący, ubrany bardzo starannie, a róża w dziurce od surduta. Konie niecierpliwiły się. Pyszne to były okazy, czystej krwi, rosłe, zgrabne, wspaniałe, pełne harmonii w kształtach.
— Brawo, panie hrabio, jesteś pan akuratny, jak chronometr Breguet’a, to wybornie! — zawołał Dawid Meyer. — Kieliszek madery i w drogę!!!
Paweł byłby chętnie odmówił zakąski, lecz bał się obrazić handlarza, który wprowadził go do maleńkiego gabineciku, gdzie stało biurko, fotel, kilka stołków i półki mahoniowe. Ściany pokryte były akwarelami, wyobrażającemi podobizny znanych wyścigowców i innemi przyborami sportu konnego. Na półkach stała taca z zakąską, cygarami i winem.
Dawid nalał kieliszki po same brzegi.
— Polecam to wino panu hrabiemu, nie chwaląc się, sądzę, że jest wyjątkowo dobre. Dziesięć lat w beczce, pięć w butelkach, to coś znaczy... — Za zdrowie pana hrabiego!...
Trzeba było przyjąć toast. Paweł wypił, wino było wyborne.
Zapalili cygara i wsiedli do faetonu.
Dawid ujął cugle i „zdał rękę.“ Konie ruszyły równym, wyciągniętym kłusem. Przez większą połowę drogi, mówili jedynie o koniach. Meyer wystawiał wartość i zalety zaprzęgu, który w rzeczy samej zasługiwał na uznanie, a nawet na zapał znawców.
Gdy przedmiot został dostatecznie wyczerpany i decyzya powzięta, że w razie dobrego obrotu interesów, para stepper’ów przejdzie ze stajni handlarza, do stajen hrabiego, w zamian za sumkę ośmnastu tysięcy franków. zaległo chwilowe milczenie. »
Paweł przerwał je słowami:
— Panna Lizely spodziewa się nas dzisiaj?
— Do licha! — odparł Meyer — nie popełniłbym nigdy tej niezręczności, żeby hrabiego wieźć do Ville-d’Avray na niepewne... Nie, nie, tak głupim nie jestem! Wyszedłszy wczoraj od pana, posłałem depesze... Oto jej brzmienie: „Jutro, druga godzina, obadwaj z hrabią de Nancey przyjedziemy obejrzeć kuca.“ To wystarcza, będziemy dobrze przyjęci!...
— Cóż to za kuce, o którym pan wspomniałeś?
— To pretekst... wszakże trzeba było upozorować wizytę. Pan hrabia nie jedziesz do Ville-d’Avzay starać się o pannę, lecz obejrzeć Misiecot’a, którego ona chce się pozbyć, bo jest nerwowy, co jest niedogodne dla kobiety, nawet umiejącej dobrze powozić. W tym wypadku, choćbyście się państwo sobie nie podobali (co by mnie mocno dziwiło) niczyja miłość własna dotkniętą nie będzie, interes pozoruje wystąpienie.
— Pyszny układ! — zaśmiał się Paweł.
— Mój Boże, myśl ta sama mi przyszła. Prawda, że nie jeden komedyopisarz mógłby mi pozazdrościć zręczności... Jeśli na wyjezdnem dziś, pan hrabia poprosi o pozwolenie powtórzenia wizyty, a panna Lizely da przyzwolenie swoje, świadczyć to będzie, że mamy kota w worku. Przy drugiej bytności nastąpi porozumienie, rzeczy pójdą wyścigowem tempem, p. mer z Ville-d’Avzay niech temperuje pióra, a rejent niech pisze intercyze...
W trakcie tej rozmowy konie biegły szybko, a powóz toczył się wśród rozkosznej okolicy, która otaczała swą zielenią Paryż przed napadem prusaków, a która i wkrótce po najściu odzyskała dawną swą świetność.
Wkrótce minęli Ville-d’Avzay i po lewej stronie stawów, wjechali w cienistą aleję, bardzo starannie utrzymaną.
— Dojeżdżamy — rzekł Dawid Meyer, wskazując końcem swego bata, biały mur, okalający ogród pełen drzew kasztanowych, lip i jaworów.
Cmoknięcie podnieciło konie, które zdwoiły szybkość w biegu, po pięciu minutach faeton zatrzymał się przed żelaznem ogrodzeniem, lekkiem i eleganckiem.
Służący zeskoczył z koziołka i pociągnął za dzwonek. Ogrodnik otworzył bramę i powóz wtoczył się do środka posesyi.
— No cóż panie hrabio? — wszak jest szyk!
— Ślicznie tu — odparł Paweł.
Pan de Nancey nie nie przesadził. Piękna wysypana żwirem droga, okalała wspaniały trawnik, który wznosił się nieco i niknął u stóp gęstych zielonych klombów. Gdzie niegdzie stuletnie drzewa, stojące samotnie lub po kilka razem, ocieniały trawnik, na którym w harmonijnym nieładzie porozrzucano kosze rzadkich, różnobarwnych kwiatów.
Wśród klombów widniał prześliczny szwajcarski domek, cały z rzeźbionego-drzewa. Lekki jak koronka balkon, opleciony pnącemi roślinami, wznosił się nad samem brzegiem miniaturowego jeziora, o przejrzystej wodzie, po której pływały dwa wspaniałe łabędzie.
Na prawo, na wpół zakryty zielenią, stał ceglany budynek, mieszczący wozownie i stajnie.
Na lewo. widać było szklanny dach oranżeryi, górujący nad klombami z południowych roślin.
Mur okalający posiadłość, przykryty z wewnątrz bluszczem i winną latoroślą, nie zasłaniał czarującego widoku, który roztaczał się w dal, na wioski i ogrody okoliczne.
Nie potrzebujemy dodawać, że całość utrzymana była w nieporównanym porządku, na każdym kroku znać było staranie o upiększenie tego uroczego zacisza.
Faeton wiozący hrabiego, zatrzymał się przed gankiem przystrojonym drzewami pomarańczowemi i krzakami róż sztamowych. U progu stał lokaj czarno ubrany, w którym łatwo było poznać anglika.
— James!... — zawołał Dawid. — Czy pani jest już powiadomiona o naszym przybyciu? Czy jest w domu, czy w parku?
— Pani jest w domu. Kogo będę miał honor meldować?
— Proszę zameldować pana hrabiego de Nancey, a jeśli się wam podoba, możecie też powiedzieć, że i ja przyjechałem... Przecież mnie znacie?
Przybyli wysiedli z powozu i wolno wchodzili na schody... James się skłonił i poprowadził ich przez kilka wspaniale urządzonych pokoi, aż do drzwi chińskiego gabineciku, którego ściany obciągnięte były kosztowną materyą, otworzył je, wymienił nazwiska przybyłych i cofnął się w tył wskazując im drogę.
Na otomance z książką w ręku, w pozycyi na wpół leżącej, ujrzeli młodą kobietę, która na widok wchodzących podniosła się natychmiast. Na twarz jej wystąpił lekki rumieniec, który nie uszedł uwagi Pawła.
Tą młodą kobietą była właśnie panna Blanche Lizely, która jak wiemy, żyła samotnie z dochodów od majątku odziedziczonego, a którą służba nazywała „panią Lizely *.
Pan de Nancey stosownie do zapewnień Dawida Meyera, spodziewał się ujrzeć ładną osóbkę, co jednak nie przeszkodziło, iż został olśniony dziwną i niepospolitą pięknością pani domu. Uczuł nieprzeparty pociąg do tej istoty, od której wiał jakiś dziwny niby magnetyczny prąd.
Córa Ewy, którą nazwaliśmy Blanche Lizely, istnieje pod innym nazwiskiem. Wielu paryżan zna ją dobrze i pozna ją, nim zdążymy skreślić tu jej sylwetkę, gdyż jaką ją hrabia de Nancey ujrzał w roku 1867, taką pozostała przez długie następne lata.
Przedstawić sobie proszę 25-cio-letnią kobietę, prędzej wysoką niż nizką, kształtną, rozrośniętą w biodrach, z utoczonemi pysznie ramionami. Pierś jej, jak u greckich posągów, ręce patrycyuszki, łabędzia szyjka podtrzymująca klasycznych kształtów główkę.
Był to posąg wyrzeźbiony dłutem Fidyasza, tylko zamiast zimnego marmuru, widziałeś przepyszną karnacyę ciała kobiecego.
A twarz, czy równie klasyczną była? Bynajmniej. Trudno było znaleźć rysy mniej klasyczne, nie w nich regularnego, lecz za to, jakiś wyraz dziwny, odrębny. Olbrzymie blond włosy splecione w warkocze, otaczały po razy kilka głowę, przygniatając swym ciężarem tysiące loczków. wymykających się na wszystkie strony. Z pod tego złotego kasku, widniało czoło szerokie, lecz nizkie. Nad oczyma brwi czarne i wązkie, nakreślały harde łuki. Płeć jej przezroczysto biała, lekko różowiła się na policzkach, które pokrywał brzoskwiniowy iście puszek, oczy olbrzymie. czarne, otaczały długie rzęsy rzucające cień na szerokie źrenice. Usta kształtne purpurowe, gdy je uśmiech odchylił, pozwalały dostrzedz drobne i równe zęby, dziwnej białości. Nos orli o ruchomych nozdrzach. Dołeczek w bródce nieco przedłużonej, dodawał wdzięku tej niepospolitej twarzy.
Czego jednak opisać niepodobna, to tej dziwnej sprzeczności, jaką wytwarzały jasne włosy z oczyma czarności dżetu, karminowe usta i brwi czarne, z dziwną białością cery.
Oczy głównie były przepyszne! W wyrazie ich nie było nic zmysłowego, a jednak płomienie, które rzucały, dziwnie niepokoiły serca i zmysły innych.
Była to istna Meluzyna. Poeci opisywali i marzyli o takich czarownicach złotowłosych, które przyrządzały napój miłośny. Jedna kropla tego napoju wystarczała, by nawet posągi z marmuru rozgorzały gwałtowną ku nim miłością.
Paweł był człowiekiem przeżytym, jakim być musi młodzieniec, który w przeciągu lat kilku, roztrwoni przeszło milion majątku, którego znaczniejszą część rozsypał pod nogi wyznawczyń Wenery paryzkiej, a jednak, dziś, doznał tak silnego wrażenia, iż sam siebie nie poznawał.
Panna Lizely przemówiła pierwsza. Głos jej nizki, lecz dźwięczny, dziwnie przemawiał do duszy. Słysząc go, zdawało się, iż posiada dźwięki, już gdzieś słyszane i niezapomniane.
Paweł słuchał gdy mówiła o kucu, którego sprzedać pragnie, chwaliła jego zalety, lecz p. de Nancey słuchał jedynie dźwięków głosu, nie zwracając Żadnej uwagi na wyrzeczone słowa.
Nagle mówić przestała. Spostrzegła widocznie, iż wywarła wrażenie. Paweł zadrżał, niby zbudzony z uśpienia.
— Zdaje mi się, że p. hrabia mnie nie słucha? — zagadnęła. — Gdybym się nie bała popełnić niedyskrecyi, zapytałabym: O czem pan myśli?
Pan de Nancey z oczyma utkwionemi w obliczu mówiącej, szukał w pamięci, gdzie i kiedy widział te złote włosy, te oczy, które dziś napełniały go tak dziwnem wzruszeniem. Myślał, ile lat upłynęło od chwili, gdy to zjawisko ukazało mu się przelotnie.
Zdawało mu się, że było to w lasku Bulońskim, wśród tłumu powozów i jeźdźców. Pamiętał tę postać na wpół leżąca w otwartej karecie o ośmiu resorach. Lecz w mgle wspomnień, obok niej, ukazywała mu się inna postać, starca — snadź wielkiego pana, który mówiąc do swej młodej towarzyszki, patrzył na nią, wcale nie ojcowskim wzrokiem.
Czy Paweł widział to istotnie w przeszłości, czy też obecnie podlegał złudzeniu? Nie wiedział dobrze.
— Daruje pani, słucham teraz — odparł.
— Z roztargnieniem! — szepnęła Blanche z uśmiechem.
— Być może... przyznaję... Lecz to nie moja, a pani wina...
— Moja?... Jakim sposobem?...
— Ujrzawszy panią zadaję sobie pytanie: gdzie dawniej już ją widziałem?...
— Więc pan mnie zapamiętał?
— Kto panią raz widzi, ten zapomnieć jej nie potrafi? Lecz ze wstydem przyznaje się, iż zapamiętałem jedynie panią... wszystko inne zatarło się w mej pamięci... Obraz został, ramy zniknęły.
— Pomogę więc pamięci pańskiej. Po trzy razy zeszliśmy się w życiu. Najpierw, na pierwszem przedstawieniu „Wielkiej Księżnej“ byłam ukrytą w parterowej loży, nie widzialną wtedy dla pana. Nazwisko pańskie wymówione głośniej przez jednego z towarzyszy, zwróciło moją uwagę. Drugi raz widziałam pana w operze. Dawano „Proroka“. I wtedy lornetka pańska nie zatrzymała się na mojej loży. Trzecie spotkanie miało miejsce przed pół rokiem w lasku Bulońskim nad brzegiem jeziora. Pan przejeżdżałeś konno, koło mego powozu i spojrzenia nasze się skrzyżowały.
— Tak, tak — zawołał hrabia — zdaje mi się, że to było wczoraj. Pani była w towarzystwie?...
Purpurowy rumieniec oblał twarz panny Lizely.
— Tak.. — rzekła po chwili, a w głosie jej drżało wzruszenie. — Lord Sudley, mój stary przyjaciel był ze mną.
— Pomieszanie jej było widocznem. Zmieniła nagle przedmiot rozmowy.
— Wróćmy do rzeczy — zaczęła. — Jeśli pan sobie życzy, pójdziemy obejrzeć kuca.
— Bardzo chętnie poznam Misticot’a, — rzekł Paweł z uśmiechem.
Blanche wzięła do ręki różową parasolkę. leżącą na stołku, otworzyła szklanne drzwi wiodące z buduaru do parku i wyszła pierwsza, zatrzymując się na werendzie.
Pan de Nancey podał jej ramię, na którem wsparła się bez wahania.
Cienisty szpaler lipowy, prowadził do stajen. Idąc Paweł patrzył na swą towarzyszkę, studyując tę postać, od której zdawał się wiać jakiś czar nieprzeparty.
Miała na sobie suknię białą z indyjskiego muślinu, przybraną niebieską wstążką. Wycięty nieco stanik, pozwalał widzieć białą szyję, rozcięte rękawy spływając malowniczo, odsłaniały całkiem, utoczone ramiona. Te cudne kształty, to ciało jędrne, powleczone atłasową skórą, ten upajający zapach, który wydzielały suknie i włosy, upajały hrabiego silniej i prędzej, niż hiszpańskie wino najstarsze.
Czuł, iż go przebiegał dreszcz rozkoszny, poprzednik silnej, gwałtownej namiętności. Ramią jego, na którem opierała się ręka panny Lizely, paliło go pod rękawem.
Pogrążony w myślach, przejęty do głębi, nie spostrzegał, że jego milczenie mogło wydać się dziwnem, nawet śmiesznem.
Blanche milczała także. Niekiedy podnosiła na towarzysza oczy, lecz widząc jego spojrzenie zwrócone ku sobie, spuszczała głowę, uśmiechając się nieznacznie.
Dawid Meyer szedł za niemi w przyzwoitej odległości. Ręce utopił w kieszeniach kraciastej marynarki. Był uradowany. Mrużył oczy, uśmiechał się szepcząc:
— Dobrze idzie! synogarlice zaczynają gruchać! Do licha! ładny z nich zaprzęg, powinni dobrze chodzić w parze! Dług odbiorę i zachowam dla siebie klienta, który się nie targuje!
Stanęli u celu wycieczki, czar się rozwiał. Paweł odzyskawszy panowanie nad samym sobą, stał się rozmownym i wesołym. Blanche była swobodną i uprzejmą.:
Misticot’a (pretekst dzisiejszej wizyty) został ze stajni wyprowadzony. Był to kuc szpakowaty, o czarnej grzywie i takimż ogonie. Pan de Nancey uznał jego zalety, lecz zaopiniował, iż dla niego jest za mały, na co Blanche i Dawid Meyer zgodzili się w zupełności i kuca wprowadzono napowrót do stajni, gdzie go towarzysze jego powitali głośnem rżeniem.


ROZDZIAŁ IV.
W którym jest mowa o lordzie Sudley.

Po krótkiej przechadzce w parku, Paweł de Nancey i jego towarzysz powrócili do miasta.
Na wyjezdnem Paweł prosił o pozwolenie odwiedzenia panny Lizely. Blanche chętnie przychyliła się do życzenia swego gościa, zapraszając go na następny piątek.
Gdy minęli bramę wjazdową, Dawid Meyer rzekł:
— Cóż, jakże się panu hrabiemu podobało?
— Ja myślę, że osoba, którą widzieliśmy, jest czarująca.
— Wszak nie przesadziłem? — ciągnął dalej Dawid. — Że ładna, to ładna! Włosy, oczy, usta, nóżki, figura, wszystko zachwycające. Znam ja wiele ładnych kobiet w Paryżu, których fachem jest, zawracanie głów ludziom, ale żadna jej nie dorówna.
— Faktem jest — odparł p. de Nancey śmiejąc się, że dla takiej cudnej istoty chętnieby się człowiek zrujnował. Ona warta milionów!
— A tu prócz tej wartości, ona posiada milion! To kapitalne! Pod szczęśliwą gwiazdą rodziłeś się panie hrabio!
— Myślisz pan, że jej się podobałem?
— Za wiele skromności panie hrabio! Zdobyłeś ją pan. Nie ma wątpliwości. Dawniej już zwróciłeś pan jej uwagę, jak to miałem zaszczyt mówić, a co ona sama dziś powtórzyła, przytaczając okoliczności, o których nie wiedziałem. To jedno za dowód posłużyćby mogło, gdyby innych nie było...
— A są inne dowody?
— Oh! mój Boże! A to pozwolenie tak uprzejmie udzielone, by pan hrabia ją odwiedzał, mimo, że wie, w jakim celu powrócisz... A wzruszenie, pomieszanie, spojrzenie znaczące... Ja się znam! Nabyłem wprawy! — Biedne dziecię, dziś radaby być po weselu... ufam, że p. hrabia nie będziesz tak okrutny, by jej kazać długo czekać... Czy bym się mylił?...
— Kto wie, może się i pobierzemy...
— Ależ na pewno, jeśli pan zechcesz. Tu wszystko zależy tylko od pana hrabiego. Ona daje: pieniądze, wdzięk, inteligencyę, piękne ułożenie, wszystko! Lepiej chyba trudno i marzyć...
Po chwili milczenia Paweł zagadnął:
— Kto to taki ten lord Sudley, którego w karecie z panną Lizely widziałem.
— Stary przyjaciel, sama to mówiła hrabiemu.
— Gdzie ona poznała tego anglika?
— Nie wiem.
— Czy on zawsze jeszcze u niej bywa?
— Co to, to nie! — zawołał śmiejąc się Dawid — i to dla bardzo prostej przyczyny!
— Jakaż to przyczyna?
— Umarł.
— Czy to po nim odziedziczyła panna Blanche?
— Miałem zaszczyt mówić panu hrabiemu onegdaj, iż nic nie wiem, zkąd pochodzi, majątek panny Lizeli. Dziś raz jeszcze to powtarzam.;
Paweł przestał pytać i rozmowa upadła. mimo usiłowań Dawida, by podtrzymać takową. Widząc, że hrabia pogrążył się w myślach, handlarz zwrócił całą swą uwagę na konie.
Pan de Nancey był zaniepokojony. Za bardzo znał świat i ludzi, by nie spostrzedz, iż dokoła panny Lizely roztaczała się jakaś tajemnica. Co to być mogło?
Różne przypuszczenia nasuwały mu się. Nie wątpił już, że majątek Blanche pochodził od lorda Sudley, lecz dla jakich powodów magnat ten obdarzył tak hojnie młodą kobietę?
Można to różnie tłomaczyć.
Może kiedyś w przeszłości, lord Sudley znał i kochał żonę pułkownika. Może był ojcem panny Lizely, i dlatego zapisał jej część swego olbrzymiego majątku?
To by było możebnem, ale też i bardzo romantycznem.
Inne rozwiązanie tej zagadki nasuwało się uparcie do myśli Pawła i wzniecało w nim dziwny niespokój... A nóż ten stary anglik zaciągnął sam na swój rachunek dług wdzięczności u tej czarodziejki i zapłacił takowy przed śmiercią?...
Przypuszczenie to prawdopodobne samo przez się, potwierdzało to coś nieokreślonego, w osobie panny Lizely, co odróżnia młode dziewczęta od młodych kobiet.
— Jeśli się przekonam, że tak jest w istocie — myślał Paweł — co czynić? Mimo mego upadku, mimo jej wdzięków, czyż znajdę odwagę na podobny związek? Miłość przecież usprawiedliwia wszystko. W naszych czasach nie raz widzimy książąt krwi, biorących za żony baletnice i aktorki, ale to niczego nie dowodzi, gdyż żeniąc się, wzbogacają sami swoje żony. Cóż o mnie pomyślą, co powiedzą w świecie, jeśli ja, zrujnowany szlachcic, sprzedam się bogatej kochance lorda Sudley? Każdy chyba rzuci na mnie kamieniem. Jeśli tak jest, nie mogę się żenić... Szkoda!
Gdy faeton Dawida zatrzymał się u bramy pałacu na ulicy Boulogne, Paweł de Nancey tak był smutny i zadumany, że handlarz patrząc na niego, przeraził się i wątpił o dalszym powodzeniu interesu.
— Co u licha — myślał? — coś w tem jest. Był pod urokiem, zapalił się i nagle ostygł! Coś w tem jest, muszę dojść co... Kiedy jest się zrujnowanym i znajduje się nagle, srokę w gnieździe i to taką upajającą fizycznie, a wyładowaną po brzegi kabzą, nie ma się prawa wahać!...
Nazajutrz o wpół do trzeciej, gdy Lebel-Girard stanął u bramy pałacyku na ulicy Boulogne, został olśniony wspaniałością ekwipażu, zaprzężonego a la Daumont, który już oczekiwał na dziedzińcu.
Woźnica ubrany w obcisłe spodnie ze skóry śnieżnej białości, w kurtkę atłasową, na głowie miał aksamitne kepi oszyte szczero-złotą torsadą. Siedział już na siodle, starając się uspokajać niecierpliwość rumaków, które parę miesięcy temu, wyszły ze stajni Dawida Meyera.
Dwóch lokai, którzy mieli zasiąść kozioł z tyłu, czekało teraz w bramie. Przybrani byli w świetną liberyę, stosownie do polecenia ostrożnego tapicera. Atłasowe niebieskie surduty, naszyte galonami, akselbanty z herbami na lewem ramieniu, spodnie z żółtej skóry, białe jedwabne pończochy i pantofle ze sprzączkami. Na głowie wielkie pudrowane peruki i kalusze niebieskie ze złotem, odpowiednie do liberyi, odpowiadającej tarczy herbowej, która widniała na drzwiczkach karety: na niebieskiem polu, złote gwiazdy.
Herby. widać było na guzikach liberyi, na lśniących zaprzęgach.
Paweł oczekiwał przybycia pana Girard, ujrzawszy idącego, ukazał się na ganku.
— Widzisz pan, żem usłuchał twej rady! — zawołał śmiejąc się. — Czy tak dobrze będzie?
— Ah! panie hrabio! mój przyjaciel Mikołaj Bouchard, straci do resztę głowę — odparł zagadnięty.
— Oto też i chodzi. Więc wsiadajmy.
— Służę panu hrabiemu.
Obaj mężczyźni wsiedli i kareta wytoczyła się na ulicę, ścigana olśnionym jej świetnością wzrokiem przechodników, którzy stawali na chodnikach by lepiej się przypatrzeć.
Podczas drogi hrabiemu błysła myśl.
— Pan, który znasz wszystkich w Paryżu, musiałeś też słyszeć o lordzie Sudley? — zagadnął towarzysza..
— Lord Sudley! — zawołał Lebel-Girard — ależ nie tylko słyszałem o nim, lecz znałem go doskonale. Był moim klientem... Mówię był, bo umarł nagle przed kilku miesiącami. Ja to urządzałem dla niego mieszkanie przy ulicy Tronchet i dostarczałem mu wiele, bardzo cennych przedmiotów.
— Cóż to był za człowiek?
— Był to stary gentleman, bogatszy sam przez się, niż dziesięciu amerykańskich milionerów razem wziętych. Nieco sztywny, nieco dumny, jak zwykle znakomici lordowie angielscy, lecz w gruncie, najsympatyczniejszy z ludzi... znał się bardzo na pięknych meblach... nie targował się nigdy i choć suma wynosiła i 100.000 fr., płacił natychmiast, wystawiając czek na którykolwiek bank. Ah! był to piękny starzec... mina księcia! Miał przeszło siedmdziesiąt lat, a jednak mimo siwych włosów i faworytów, nie wyglądał jak na sześćdziesiąt. Nie dziwiłbym się, gdyby mimo wieku podeszłego, ten człowiek był wzniecił miłość w kobiecie!
— Czyś pan nie słyszał, że lord Sudley miał tu w Paryżu nieprawą córkę? — zapytał pan de Nancey.
— Nigdy! Miał żonę i dwie córki w Anglii. Mówił mi to lokaj lorda. Żonę piękną jeszcze, a córki młodziutkie, gdyż ożenił się mając przeszło lat pięćdziesiąt.
— W Anglii, mówisz pan? Więc rodzina lorda Sudley nie zamieszkiwała w Paryżu z nim razem?
— Owszem, żyli razem tu w Paryżu przed pięciu czy sześciu laty, gdy małżeństwo było jeszcze z sobą szczęśliwe. Lecz później, lady Sudley mieszkała stale w zimie w swym pałacu w Londynie, lato spędzała w swej majętności w hrabstwie York, odmawiając stanowczo powrotu do Paryża od czasu, jak lord miał tu kochankę, którą zdawał się chwalić całemu światu, jak jaki młodzieniec.
— Ah! lord Sudley miał kochankę!
— Ależ miał! — tęgi to był człowiek, mimo swego wieku.
— Pewnie była to jaka aktorka, będąca w modzie lub piękność z półświatka?
— Ani jedno, ani drugie panie hrabio, lecz młode dziewczę zdumiewającej piękności, które uwiódł i o które dbał bardzo, do końca.
— Czy to była angielka?
— Nie. Angielki mimo swej urody, nigdy nie będą tak piękne, jak nią była owa francuzka, paryżanka.
— Gdzież lord Sudley wynalazł to cudo?
— W własnym swym domu. Była towarzyszką, lektorką, czy nauczycielką, coś w tym guście, przy lady Sudley, czy przy jej córkach. Lokaj lorda mówił mi, że straszne sceny miały miejsce między małżeństwem z powodu tej młodej osoby. Milady groziła procesem, skandalem, rozwodem, Bóg wie czem! Lecz milord nie ustąpił. Cóż pan chcesz, był jak zwykle stary, szalenie rozmiłowany w swej kochance.
— Czy ją pan znałeś?
— Naturalnie że ją znałem. Dostarczyłem jej umeblowanie do dwóch mieszkań. Jedno tu w Paryżu, drugie na wieś, gdyż lord Sudley darował jej posiadłość pod miastem. Podobno w testamencie zapisał jej milion, czy dwa nawet, jak mówią. Jest to jeden sposób więcej, by zachęcać do cnoty — kończył mówiący śmiejąc się.
— Jakież nazwisko nosiła, ta cnota, tak skutecznie zachęcana? — zapytał Paweł, śmiejąc się także.
— Nazywała się wtedy, a może i dziś jeszcze nazywa się Blanche Lizely, lecz tego pewien nie jestem. Pan hrabia wie równie dobrze jak ja, że te ładne osóbki zmieniają chętnie nazwiska, przy zmianie opiekuna.
Od początku rozmowy Paweł zrozumiał, że piękna właścicielka willi w Ville-d’Avray, była właśnie niegdyś kochanką lorda Sudley. Potwierdzenie więc przypuszczenia, nie zdziwiło go, lecz mimo to, dreszcz przebiegł po nerwach młodzieńca.
— Niezawodnie szlachetny lord, jak zwykle starzy kochankowie, był oszukiwany przez swą młodą przyjaciołkę... Musiała go ośmieszać, zwodzić, podczas gdy on wierzył jej ślepo.
— Myli się pan. Panna Lizely była wyjątkiem w tej regule... i
— No, no! — zawołał pan de Nancey.
— Czy była wierną staremu kochankowi, tego nie wiem i za to nie ręczę. Lecz jeśli nią nie była, umiała w każdym razie z niesłychanym taktem i sprytem zachowywać pozory, do tego stopnia, że nawet jej własna służba, nie znalazła nic do powiedzenia na niekorzyść swej pani... I trzeba to przyznać, że umiała się postawić! Przyjmowała u siebie tylko lorda Sudley, nigdzie się nie pokazywała bez niego i dla mężatek mogła być przykładem. Może marzyła o zostaniu lady Sudley, gdyby żona teraźniejsza, zmarła przed mężem... W każdym razie, musiała mieć na względzie testament i dobrze na tem wyszła... Dziś jest wolną i milionerką, może używać, a nawet i znależć męża... Bogata, młoda i piękna, niech tylko zechce przejechać się do kancelaryi mera, a znajdzie się nie jeden amator, który się tam z nią uda najchętniej i z radosnem uniesieniem, błogosławić będzie pamięci lorda Sudley’a, jako najlepszego z opiekunów. Amen!
Lebel-Girard kończąc swe zdanie, śmiał się serdecznie wielce zadowolony ze swej wymowy, która ufał, że mu się przyda kiedyś, gdy wybrany wójtem w Enghien lub co najmniej starszym ławnikiem. siłą słowa przeważać będzie szalą losów gminy.
— A pan hrabia — kończył po chwili — nigdy nie słyszał o pannie Lizely?
— Nigdy kochany panie. Lecz pańskie opowiadanie zaostrzyło tak moją ciekawość, że chętniebym pochwycił okazyę spotkania jej...
— Już to nie ja przedstawię jej pana hrabiego...
— Czemu?
— Gdyż będąc w przeddzień zawarcia związków małżeńskich, nie powinieneś pan wystawiać się na próbę, a tem samem narażać na szwank przyszłego spokoju i szczęścia mojej małej przyjaciółki Małgosi Bouchard.
— De Montmorency..., dodał Paweł z usmiechem.
— De Montmorency... powtórzył poważnie Lebel-Girard.


ROZDZIAŁ VII.
Mikołaj Bouchard (de Montmorency).

Willa, a raczej pałacyk pana Mikołaja Bouchard, była maleńką, lecz wierną miniaturką tych pięknych feodalnych zamków, które dotąd wieńczą wzgórza Turyngyi, panując nad okolicą, strzelają w niebo wieżycami z ołowiu.
Wjeżdżało się do środka przez maleńki zwodzony most i iście forteczną bramę, zaopatrzoną w kratę o wielkich kolcach.
Dwie maleńkie armatki z cynku — corocznie bronzowane — strzegły tej mikroskopijnych rozmiarów fortecki. »
Łuk frontowy ozdobiony był tarczą z kamienia, lecz niestety! po wystąpieniu prokuratora, pan Bouchard musiał kazać zatrzeć wyryty tami pierwotnie herb Montmorencych. Dziś zastępowały go białe niesymetryczne plamy.
Niewielki park otaczał pałacyk, Urządzenie i rysunek klombów i ulic były dziełem mistrza Warée, założyciela lasku Bulońskiego.
Piękne drzewa ocieniały zielone terasy, a z po za ruchomej osłoni z liści i gałęzi, widniały mury zameczku ozdobione koronkową ornamentacją gzymsów. Całość przypominała akwarelle mistrzów angielskich.,
— A co panie hrabio, ładnie tu? — rzekł Lebel-Girard.
— Istna dekoracja operetkowa... — odparł pan de Nancey.
W chwili, gdy powóz mijał most zwodzony i wjeżdżał w bramę, rozległ się odgłos trąbki myśliwskiej.
— Co to? — zapytał hrabia.
— Obyczaj średnio-wieczny, wskrzeszony przez mego przyjaciela Bouchard’a —.odparł śmiejąc się tapicer. — Szwajcar, którego wspaniały kostium i prawdziwie katedralną halabardę musiałeś p. hrabia zauważyć mijając bramę, daje znać o przybyciu gości... Trąbka zastępuje dzwonek...
— To bardzo zabawne! — zaśmiał się Paweł — Jeśli to małżeństwo przyjdzie do skutku, będę miał niepospolicie oryginalnego teścia!
Mikołaj Bouchard uprzedzony o arystokratycznej wizycie, która go miała spotkać, czekał tylko na odgłos trąbki, by wyjść na spotkanie gościa.
Wybiegł na platformę właśnie w chwili, gdy kareta zatrzymała się u drzwi, a widok herbów i książęcej niemal liberji zaświecił w jego źrenicach jasne płomyki.
— Ah! panie hrabio! — zawołał zbiegając ze schodów, zanim Paweł i jego towarzysz wysiedli z karety, — piękny to dziś dzień dla mnie, wielki dzień, w którym wolno mi wprowadzić pana hrabiego, potomka jednego z najstarszych rodów Francji, w moje nizkie progi!
Zaszczyt cały jest po mojej stronie, szanowny panie. — odrzekł Paweł, i dzięki składam naszemu wspólnemu przyjacielowi, któremu zawdzięczam przyjemność i honor, jaki mnie dziś spotyka.
Powierzchowność Mikołaja Bouchard w niczem nie zdradzała śmiesznej jego manji wielkości.
Był to typ pospolity poczciwca, który się dorobił majątku w przedsiębierstwie, nie wymagającem ani sprytu, ani rozwoju umysłowego.
Wzrostu średniego, niepospolitej tuszy, miał głowę osadzoną na krótkiej i czerwonej szyi, Włos gęsty, szorstki, szpakowaty, twarz bardzo czerwoną, zdradzającą skłonność do apopleksji, oczy piwne, małe, usta grube, na których igrał dobroduszny uśmiech. Wyglądał na poczciwca i był nim w istocie, spełniał zawsze zobowiązania chętnie, oddawał bliźnim usługi, uwielbiał swą córkę na swój sposób i gotów był poświęcić się, by jej zapewnić szczęście według osobistego o niem pojęcia.
Dziś, mimo upału, dawny sklepikarz był ubrany od stóp do głów w czarne sukno. Lakierowane buciki jego lśniły na słońcu. Wycięta szeroko kamizelka pozwalała nacieszyć się widokiem białej haftowanej suto koszuli, spiętej trzema wielkich rozmiarów brylantowemi spinkami; ha serdecznym palcu lewej ręki miał sygnet, wartujący co najmniej dwadzieścia tysięcy franków.
Lebel-Girard obejrzał go z zadowoleniem, myśląc:
— Widzę to dobrze, że mój przyjaciel ma swoje śmieszności, lecz będzie to wygodny teść, to pewno! I spojrzał na Pawła de Nancey, który gryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem.
— Panie hrabio, — ciągnął dalej Bouchard — ściskając gwałtownie obie ręce młodzieńca, którego już za swego zięcia uważał, nasz godny przyjaciel Lebel-Girard, człowiek tutejszej rady gminnej, oficer orderu Legji honorowej, pozwolił mi. mieć nadzieję, iż pan hrabia raczy przyjąć u nas skromny obiadek... Racz pan potwierdzić łaskawie obietnicę naszego przyjaciela.
— Przyjmuję, całem sercem przyjmuję — zapewnił Paweł.
— Ah! to co się zowie poczciwie... będziemy między swemi... Pokosztujesz pan wina z mojej piwnicy... Mam ja ładne egzemplarze... Wypijemy zdrowie dawnych, dobrych czasów... he! co pan na to?...
— Naprzód się cieszę!
— A cóż ja dopiero! Ale upał piekielny, a droga z Paryża do Montmorency pełna kurzu... Ofiaruję panom nad etat coś dla ochłodzenia się... Proszę za mną panie hrabio i ty mój godny sąsiedzie i przyjacielu... Mam zaszczyt nieoceniony, wskazać panom drogę...
To mówiąc Mikołaj Bouchard poprowadził gości przez wspaniały przedsionek, strzeżony przez wstawione dokoła zbroje, ze spuszczonemi przyłbicami, niby rycerzy. Zbroje były wątpliwej starożytności, lecz doskonale naśladowane.
Dalej szli przez dwa salony, jeden pełen rzeźb z czarnego dębu, drugi cały obciągnięty materją flamandzką, umeblowany w stylu średnio-wiecznym przez Lebel-Girard’a, jak wiemy, co mu czyniło zaszczyt prawdziwy,
Okna były z maleńkich malowanych szyb, oprawnych w ołów. Tu już niedyskretne oko prokuratora nie sięgnęło, więc gdzie nie gdzie, widniały herby w całej swej świetności.
Trzej mężczyźni weszli do sali jadalnej. Tu już sztuka tapicerska pana Lebel-Girard doszła do szczytu doskonałości. Ściany obite wytłoczoną skórą, meble rzeżbione w stylu odrodzenia, wszystko harmonijne i piękne, stanowiło niepospolitą całość.
Na półkach z gruszkowego drzewa spoczywały wspaniałe srebrne naczynia. Ciężkie kotary przysłaniały drzwi i okna. Dla oka znawcy widną było rzeczą, iż zarówno budowniczy jak i tapicer byli ludzie znający niezwykle swój fach.
Na ciężkim rzeźbionym stole, pokrytym serwetą przetykaną srebrem, w srebrnych naczyniach stały napoje w lodzie.
— Więc panie hrabio — mówił Mikołaj Bouchard — nalewając gościom napój w kryształowe szklanki — cóż pan myśli o wewnętrznem urządzeniu mego skromnego domu?
— Jestem olśniony... — odparł Paweł. — To co tu widzę, łączy w sobie najwytworniejszy przepych z gustem wykwintnym i znajomością stylów... Przywykłem do wykwintu, jednak tu jestem pod urokiem. Winszuję panu serdecznie...
Mikołaj Bouchard rósł widocznie; jednak zrobiwszy skromną minę, wypowiedział zdanie, widocznie przygotowane naprzód i nauczone na pamięć:
— Eh! Boże mój, nie przeczę, że tu dosyć ładniutko... Lecz czemże są te drobnostki wobec wspaniałości, wśród których się obracali ojcowie nasi?... Tam wszystko sięgało ich miary! Dziś wszystko zmalało, bośmy i my karły (nie mówię tego do pana, panie hrabio!) — dodał były sklepikarz w nawiasie.
— Możesz pan to zdanie i do mnie zastosować, kochany panie Bouchard! — zawołał Paweł. — Ja z pewnością upadłbym pod ciężarem zbroji, takiej jaką widziałem w pańskim przedsionku. Co najwyżej uniósłbym szablę! Jak więc pan widzi, jam też karłem!
Mikołaj Bouchard ukłonił się.
— Za wiele skromności, panie hrabio! — rzekł. Zresztą, skromność jest cecha wyższości — zakończył, powracając do przerwanej, a tak mozolnie przygotowanej i nauczonej przemowy:
— Lubię otaczać się pamiątkami czasów minionych — mówił, wskazując na meble wyszłe ze składu Lebel-Girard’a. Lubię żyć wśród wspomnień zaszczytnych wielkiego rodu, którego jestem potomkiem, zkarłowaciałym niestety! Pochodząc od gałęzi zubożałej przez różne przewroty, a tem samem skazanej na życie w ukryciu, zmuszony byłem szukać odrodzenia w pracy, której się nie wstydzę. Za przykładem nie jednego szlachcica zubożałego, nie szukałem podniesienia rodu w stanie wojskowym, bo któż mógł zaręczyć, że tam dosłużę się wysokiego stanowiska (miejsce marszałka Francji nie często się opróżnia!) Więc wziąłem się do handlu... niewdzięcznego... Ale przodkowie moi musieli mi błogosławić na tej drodze, gdyż widzieli tam zgóry, iż cel mój wzniosły, uświęcał pospolite środki; chodziło mi bowiem o odzłocenie okrytej rdzą tarczy herbowej... Długie lata pracowałem, nim zdobyłem majątek. Tak uśmiechnęła mi się wreszcie fortuna. Dziś jestem bogaty, bardzo bogaty i będę miał szczęście przeżyć ostatnie dni mego życia, jak przystać na prawdziwego szlachcica! — Czy pan hrabia pochwalasz moje postępowanie?
— W zupełności! — zawołał Paweł — i te cuda, które mnie tu otaczają, a które już i tak podziwiałem, wydają mi się stokroć piękniejszemi teraz, gdy wiem, za jaką cenę nabyłeś je pan...
Mikołaj Bouchard wzruszony do głębi, pochwycił raz jeszcze obie dłonie hrabiego i uścisnął je serdecznie.
— Ah! pan hrabia mówisz o cudach, a nie widziałeś jeszcze najpiękniejszej rzeczy, jedynej rzeczy pięknej, jaką dom ten mieści w swych murach...
— Jakiej? — zapytał ciekawie Paweł.
— Córki mojej... odparł poczciwiec.
— Wiem już — — odparł poważnie hrabia — iż panna Bouchard jest pełną zalet istotą i śmiem prosić pana, byś mnie co rychlej raczył jej przedstawić...
— Kiedy pan zechcesz, kochany hrabio.
— Natychmiast więc...
— Dobrze, natychmiast... Małgorzata musi być w swoim pawilonie w parku. Tam ona spędza wiele czasu na muzyce i rysowaniu, bo to drogie dziecię rysuje jak artystka i wygrywa jak anioł... Ah! bo też kosztowało to jej wykształcenie... lecz nie Żałuję pieniędzy, gdyż mogę przyznać, że kochane to dziecię skorzystało! Czy mam dać rozkaz lokajowi, by posłał pannę służącą Małgorzaty, aby ta poprosiła tu swej pani, czy też sami pójdziemy odszukać ją w parku?
— Pragnę gorąco nie przeszkadzać pannie Małgorzacie i dla tego sądzę, iż lepiej będzie, gdy sami pójdziemy...
— Idziemy więc — rzekł Bouchard wstając. — Przejdziemy szpalerem lipowym, by iść cieniem, a zarazem zwiedzimy część mego skromnego parku... Nie jest on tak wielki, jak bywały ogrody praojców naszych, niemniej można w nim zabłądzić...
I znów przybyli, poprzedzani przez gospodarza, przeszli salony, udając się do ogrodu.


ROZDZIAŁ VIII.
Małgorzata.

Gdy mijali przedsionek, Mikołaj Bouchard zdjął zawieszony na szabli olbrzymi słomiany kapelusz i nakrył nim głowę. Przy czarnem ubraniu wizytowem, zabawnie wyglądało to sielskie przybranie.
Krętemi ulicami, wiodącemi wśród cienia lip, Mikołaj Bouchard i jego goście doszli do sielskiego pawilonu. Przez uchylone drzwi dobywały się dźwięki fortepianu, oraz młodzieńczy głos, śpiewający starą ludową piosnkę. Głos to był nie wielki, lecz dźwięczny i bardzo umiejętnie pokierowany; to też Paweł de Nancey, który szedł pierwszy, zatrzymał się, dając znak towarzyszom, by toż samo uczynili.
— Co pan robisz? — zapytał Mikołaj Bouchard.
— Słucham — odparł hrabia.
— Pan lubisz muzykę?
— Bardzo lubię.
— Słuchajmy, kiedy pan tego pragniesz — rzekł Bouchard. Przykro mi tylko, że Małgorzata wybrała jedną z tych nie nie znaczących pieśni ludowych, zamiast śpiewać wielkie arje z oper, które umie lepiej, niż jej nauczyciel śpiewu. Szczególniej arja z Lucji de la mére morte zawsze mi łzy wyciska.
— Ja zaś — odparł uśmiechając się Paweł — stokroć wolę tę ludową piosnkę. Ileż tu prawdy, prostoty, uczucia!
— To rzecz gustu... szepnął były sklepikarz zdziwiony. Pewnie pan hrabia lepszym jesteś znawcą, niż ja.
Dziewcze skończyło śpiewać... Pieśń ucichła zwolna, rozpływając się w westchnieniu.
— Chciałbym oklaskiem wyrazić moje uznanie, lecz nie śmiem — rzekł Paweł. — Dość już śmiałości z mej strony, iż pozwoliłem sobie słuchać pieśni, która płynęła z duszy śpiewającej.
— Małgorzato! — zawołał Mikołaj Bouchard.
— Ojcze! — odpowiedział głos ze środka pawilonu.
— Chodź tu moje dziecko! — Gruchałaś jak makolągwa, nie spodziewając się, iż masz słuchaczów.
Małgorzata stanęła w progu szałasu, a ujrzawszy ojca w towarzystwie obcych mężczyzn, oblała się gorącym rumieńcem. Niemniej podeszła ku przybyłym uprzejmie.
— Dziecię moje — przedstawiam ci p. hrabiego de Nancey, który nas zaszczyca swoją wizytą, — rzekł były sklepikarz, przybierając uroczystą minę. Panie hrabio... oto moja córka... panna Małgorzata... moje jedyne dziecię... mój skarb...
Spadkobierczyni Mikołaja Bouchard ukłoniła się jak pensjonarka. Paweł pochylił głowę z szacunkiem, mówiąc:
— Pozwoli mi pani złożyć sobie dzięki za przyjemność, jakiej doznałem, słuchając śpiewu jej.
Lebel-Girard stojący obok hrabiego, pochylił się i szepnął mu do ucha:
— Co to będzie za śliczna hrabina, prawda?
Paweł odpowiedział znacznym uśmiechem.
Skreśliliśmy portret ojca Małgorzaty takim, jakim był on od lat najmłodszych. Żona jego zmarła przed kilkunastu laty i nie wiele różniła się od męża. Oboje byli pospolici, niezręczni, szpetni i pobrali się w późnym już wieku.
Jakim sposobem ci ludzie mogli być rodzicami tej uroczej istoty, która nosiła imię Małgorzaty Bouchard, a która, zdawała się być zrodzoną z miłośnego związku genjusza z wieszczką?
Matka natura posiada swe tajemnice, wobec których nauka przyznać musi swą nieświadomość.
Małgorzata była prześlicznem dzieckiem, wyrosła też na niepospolicie piękną pannę. Pełną wdzięku twarzyczkę, okalały bujne ciemne zwoje jedwabistych włosów. Oczy jej niebieskie, łagodne, pełne były wyrazu, usteczka maleńkie i kształtne, płeć delikatna i przezroczysta. Figurka cudownie złożona, rączka maleńka, nóżki długie i wązkie. Wszystko w tej istocie było tak pełne dystynkcji, iż podobnej powierzchowności nie powstydziłaby się żadna księżniczka. Wszystko w niej miało wybitną cechę tak zwanej rasy, która to cecha znajduje się jedynie w rodach patrycjuszów. którzy swej krwi szlachetnej nie mieszali z krwią mniej czystą klas niższych, mieszczańskich i wieśniaczych.
Małgorzata posiadała nie tylko piękność, lecz i dziwny wdzięk, który zjednywał jej wszystkich. Nie była to zalotność... to niewinne dziecię obce było wszelkiej kokieterji... Lecz łagodne jej źrenice, patrząc, niepokoiły serce i duszę, zarówno, jak ogniste źrenice panny Lizely, niepokoiły zmysły. Dokoła tej dziewczęcej, wysmukłej postaci, wiał urok młodości i niewinności, któryby onieśmielił najwytrawniejszego nawet Lovelasa.
Lecz w zamian każdy uczciwy i wolny młodzieniec, patrząc na nią, zrozumiałby łatwo, iż szczęście zyska ten, kto pierwszy swe imię zapisać potrafi na białej, nieskalanej karcie księgi jej życia.
Wrażenie to owładnęło znienacka sercem Pawła.
Odrazu zapomniał o miljonach i śmiesznościach Mikołaja Bouchard. Zapomniał o wierzycielach i o tem, jakie okoliczności zmuszały go do szukania towarzyszki życia, i o tem, co go skłoniło do złożenia wizyty w Montmorency. Zapomniał, iż należy do złotej szajki młodzieży paryzkiej, która straciwszy złudzenia, przestała wierzyć w cnotę, a hołduje jednemu tylko bóstwu, Mamonie.
— Gdybym był bogatym, jak legendowi magnaci, a gdyby ona była biedną, jak żebraczka, ożenię się z nią, pomyślał hrabia.
Oczy Pawła zaświeciły jasnem promieniem, na twarzy jego zajaśniał wyraz takiego zadowolenia, że Lebel-Girard, tapicer, pełen doświadczenia, a przytem niezmiernie przenikliwy człowiek, gdy o jego interes chodziło, zadrżał z radości.
— Dobrze idzie — szepnął na stronie. Oczy Małgorzaty rzuciły czar, będzie ona hrabiną, a my będziemy zapłaceni.
Tymczasem Mikołaj Bouchard myślał:
— Wszystko w porządku... Ceremonja przedstawienia odbyła się prawidłowo. Teraz czwarta, obiad podadzą o szóstej... Przejdziemy się po parku, a potem, jeśli hrabia nie będzie miał nie przeciwko temu, zagramy w bilard.
Paweł przyjął uprzejmie propozycję gospodarza i zbliżył się do Małgorzaty podając jej ramię.
Dziewczę spojrzało badawczo na ojca i całe zapłonione, położyło końce swych paluszków na rękawie z cieniutkiego sukna,
Mikołaj Bouchard u szczytu zadowolenia, trącił łokciami swego przyjaciela Girarda.
— Patrz no pan, czy oni nie stanowią dobranej pary! — rzekł śmiejąc się. Idźmy sąsiedzie naprzód, niech sobie pogawędzą młodzi swobodnie.
To mówiąc, ruszył naprzód, pociągając za sobą przyjaciela. Paweł szedł wolno za nimi, patrząc na to dziecię, które szło przy nim, nie śmiejąc prawie dotknąć jego ramienia.
Małgorzata ubrana była w blado-różową muślinową sukienkę, która, zręcznie obciskała jej gibką kibić. Otwarte nieco rękawy odsłaniały kształtne i delikatne jej ręce.
Wybiegłszy szybko z pawilonu, nie wzięła kapelusza, wiatr rozrzucał w malowniczym nieładzie ciemne jej włosy, bujne i lśniące.
Paweł przypomniał sobie, że wczoraj, o tej samej godzinie, szedł obok innej kobiety, niemniej pięknej... lecz jakże odmiennego doznawał wrażenia! — Jak różnie działały na niego te dwie kobiety!
Prąd elektryczny, drażniący zmysły, zdawał się płynąć z oczów Blanche Lizely. Przy niej doznawało się zawrotu głowy, dziwnego podniecenia; w żyłach Pawła krew szybciej krążyła, gdy szedł obok tej syreny o blond włosach.
Obecność Małgorzaty uspokajała jego nerwy, a jej wdzięk dziewiczy — odświeżał myśl; wobec niej zrozumiał, iż można kochać kobietę miłością czystą, idealną, nie mającą nie wspólnego z brutalną pożądliwością zmysłów.
Blanche Lizely była wymarzoną kochanką, Małgorzata idealną żoną być mogła, żoną kochającą i wierną, aż do śmierci,
Paweł rozmyślał i porównywał, — a trwało to tak długo, iż towarzyszkę jego zaczęło dziwić milczenie. Spostrzegł to p. de Nancey i zaczął mówić o muzyce.
Umiał on poprowadzić rozmowę, nawykł-do tego, przestając wiele w towarzystwach. Umiejętność tę ludzie światowi czerpią wszędzie potrochu; w salonach, w teatrach, w pracowniach artystów, przyswajają sobie łatwo takową i posługują się nią na swój sposób.
Małgorzata, która prócz swoich profesorów, ojca i pana Lebel-Girarda, nie słyszała nigdy mężczyzn mówiących, została olśniona wymową Pawła. Ogarnęła ją wielka nieśmiałość, lecz po chwili odzyskała panowanie nad sobą, i odpowiadała na pytania trafnie, dowodząc, że intelligencja jej równała się piękności.
Paweł i Małgorzata zatrzymywali się po drodze. Ona rwała róże, układając z nich wiązankę, którą przypięła do stanika.
— Czy mogę panią prosić o jedną łaskę? — zagadnął nagle Paweł.
Małgorzata podniosła na mówiącego zdziwione oczy.
— Łaskę? — powtórzyła.
— Nie domyśla się pani?
— Nie...
— Chcę prosić o jeden kwiat róży...
— Nic łatwiejszego — rzekła pochylając się nad krzakiem róży mchowej, biorąc do ręki na wpół rozwinięty pączek.
Paweł powstrzymał ją.
— Nie zrozumiałaś mnie pani — ja pragnę mieć jedną z róż, które przystroiły ciebie pani.
— Czemu? — dodało dziewczę z zachwycającą naiwnością, — te są o wiele piękniejsze.
— Być może, lecz tamte mają dla mnie większą wartość.
Małgorzata przestała pytać. Twarz jej powlokła się szkarłatem, a serce silniej bić zaczęło.
— Czy pani odmawia?...
Dziewczę odczepiło jeden kwiat róży i drżącą ręką podało go towarzyszowi.
— Dzięki! zawołał Paweł — stokrotne dzięki! — Podniósł kwiat do ust i złożył na listkach pachnących gorący pocałunek.
— Brawo panie hrabio! otóż to co się zowie rycerskość tradycyjna!... postępek godny nieboszczyka Richelieu’go! — zawołał Mikołaj Bouchard zacierając ręce.
Obaj przyjaciele, ukryci za klombem bzu, byli świadkami wyżej opisanej sceny. Nagła interwencja ojca zmieszała Małgorzatę, która szybko podbiegłszy ku niemu, wsunęła swą rękę pod jego ramię.
Bouchard ucałował córkę, mówiąc sobie w duszy: — całuję hrabinę!!!
Ona wzruszona, przejęta, nie puściła już ramienia ojca, nie podnosiła oczów na Pawła, zapytywała samej siebie, co się z nią działo? i nie umiała znaleść odpowiedzi.
Lebel-Girard i p. de Nancey zostali nieco w tyle.
— A więc panie hrabio, czy przesadziłem mówiąc o wdziękach mojej małej przyjaciółki?
— Mówiłeś pan za mało. To anioł! anioł prawdziwy, który ukrywa swe skrzydła, ale je posiada. Jestem oczarowany... lecz chcę, żeby i ona mnie pokochała... Jak pan sądzisz, czy będzie mogła mnie pokochać?
— Pokocha cię panie hrabio, nie wątpię o tem. Nie uważałeś pan jej wzruszenia, gdy podawała ci różę?...
— Jeśli tak jest, będę panu winien szczęście.
— To najważniejsze, że tylko szczęście będziesz mi wtedy winien — pomyślał tapicer, a głośno dodał: — Oświadcz się pan zaraz. —
— Tak prędko? — zawołał Paweł.
— Nigdy za prędko, gdy idzie o dobry interes! Zresztą, poco zwlekać? Rezultat pewny, przecież rzecz naprzód ułożona. Chcesz pan, bym zabrał Małgorzatę? zostaniecie sam na sam z Bouchardem?...
— Nie, — odparł Paweł po chwili — to za prędko.
— Więc kiedyż?
— Może wieczorem, po obiedzie...
— Dobrze! — Tylko śmiało, odjedziemy świadomi rezultatu.
Weszli do sali bilardowej. Był to jedyny pokój, którego urządzenie było tegoczesne.
Zaczęto grać. — Małgorzata siedziała na uboczu, ojciec polecił jej znaczyć punkta. Obecność dziewczęcia czyniła p. de Nancey tak roztargnionym, iż przegrał dwie partje, z czego Mikołaj Bouchard był nadzwyczaj dumny. Nie spodziewał się bowiem zwycięztwa.
O szóstej we drzwiach ukazał się marszałek dworu, w towarzystwie dwóch lokai w liberjach, i oświadczył, że podano do stołu.
Paweł podał ramię Małgorzacie i towarzystwo przeszło do sali jadalnej.
Obiad był wyborny. Wina nieporównane, może korki od butelek pochodziły niegdyś ze sklepu Boucharda. Gospodarz pił bardzo wiele, język mu się zupełnie rozwiązał, mówił wiele o swym znakomitym rodzie, opowiadał anegdoty o swych przodkach de Montmorency i wznosił znaczące toasty na cześć starych rodów Francji, które się łączyły z sobą.
Wnkońcu stał się nie do zniesienia, ten poczciwy dziwak. Lecz Paweł nie słuchał go wcale, cały oddany Małgorzacie, z którą prowadził ożywioną rozmowę. Dziewczę oswojone z obecnością obcego gościa, nie krępowało się teraz, olśniewając rozmową, pełną sprytu, rozumu i wdzięku.
Nagle Mikołaj Bouchard powstał i z powagą pełną teatralnego komizmu, zaczął mówić:
— Moi przyjaciele, szlachectwo obowiązuje! — Nasi przodkowie byli więcej warci niż my — wskrześmy stare obyczaje, a staniemy się podobnymi do praojców. Niegdyś przy gościnnych stołach wśród biesiady piło co się zmieści, pijmyż i my. Oni byli mędrcami godnymi naśladowania. Pijmy, będzie to jeden krok w kierunku odrodzenia społecznego!
Usiadł, a marszałek dworu podał na srebrnej tacy kieliszki napełnione absintem (piołunówką).
— Na zdrowie dawnych obyczajów! — zawołał były sklepikarz, i wychylił kieliszek duszkiem.
Tak to poczciwiec ten rozumiał odrodzenie społeczne!
Paweł i Lebel-Girard uśmiechnęli się, maczając asta w szmaragdowym napoju.
Podano deser, potem kawę i likiery. Gospodarz wypróżniał kieliszki z zapałem. Gdy powstali od stołu, twarz jego była fjoletowa, oczy nieco błędne, język rozwiązał się zupełnie.
Lebel-Girard wziął na bok p. de Nancey.
— A co panie hrabio, nie mówiłem, czy nie wygląda ten poczciwiec na apoplektyka? Przejdźmy do salonu. Ja zajmę i oddalę Małgorzatę, pan rozmów się ze starym. Trzeba się spieszyć. Małżeństwo to musi być zawarte, nim atak ostateczny zabierze lub obezwładni ojca; to mogło by sprowadzić nieprzewidziane trudności.
Weszli do bawialni. Mikołaj Bouchard chwiał się na nogach. Małgorzata nie zwracała na to uwagi; pewnie przywykła widzieć ojca w tym stanie.
Lebel-Girard w towarzystwie Małgorzaty wysunął się do parku. P. de Nancey pozostał sam na sam z Mikołajem Bouchard, którego głośny oddech oznaczał ciężką pracę trawienia.
— Jak tu zacząć? pomyślał Paweł. — Czy mój przyszły teść jest obecnie wstanie zrozumieć mnie?
Lecz wahanie nie długo trwało. Stare wina, absint i likiery wywołały wzruszenie. Stary poczciwiec, zataczając się i ocierając łzę, zbliżył się do pana de Nancey, a wziąwszy jego rękę w swoje dłonie, zaczął mówić. Głośne napady czkawki przerywały mu słowa:
— Panie hrabio.. a raczej dziecię moje... drogie dziecię (wszak pozwolisz mi tak cię nazwać): czy niemasz nie do powiedzenia mi?.. Mów bez wahania... Otwórz mi serce swoje... Słucha cię ojciec... a tam z wysoka, słyszeć cię będą przodkowie nasi...
Słuchając patetycznego zaklęcia, które jak i inne przemówienia Mikołaja Bouchard’a musiało być wcześniej ułożone, Paweł zaczął mówić:
— Jestem do głębi serca przejęty i wdzięczny za okazywaną mi życzliwość... i ufam, że pan czytasz w sercu mojem i odgadujesz to, czego ja wypowiedzieć nie śmiem...
— Do licha! zgaduję — zawołał Mikołaj Bouchard, — ale niemniej chciałbym usłyszeć z ust pana, to, o czem już wiem... więc dalej, mówże pan!... niech wiem, czego się trzymać!
— Więc, zawołał Paweł, — ujrzałem pannę Małgorzatę i pokochałem ją!...
— Ha! ha! mój zuchu! — przerwał stary śmiejąc się, — masz dobry gust... Słowo daję, to skarb, ta Małgosia.
— I — ciągnął dalej p. de Nancey — proszę pana o jej rękę.
— Którą ci chętnie oddaję — kończył Bouchard. — Chodź w moje objęcia, drogi zięciu!
Paweł był posłuszny. Po gorącym uścisku, gospodarz domu mówił dalej:
Herb hrabiów de Nancey tak się przedstawia: Na błękitnem polu gwiazdy bez liku. —
— Lebel-Girard nie taił nic przedemną... wiem że masz długi... — Tem lepiej!... Bagatela! to dowód rasy... Wnuczka Montmorency’ch przyniesie ci tyle złota, iż pozapychasz nim wszystkie luki, zarównasz wszelkie szczerby... A teraz zawołać każę Małgorzatę, i uprzedzę ją, że za dwa tygodnie najdalej, zostanie hrabiną.
To mówiąc, Bouchard zwrócił swój chwiejny krok ku drzwiom. Lecz Paweł pospieszył za nim...
— Błagam pana! nie czyń tego! — zawołał.
— A to dla czego?
— Może wydam się panu marzycielem — odparł Paweł — lecz proszę cię, pozwól mi starać się o względy swej córki... Niech ona mnie pokocha, jak ja ją kocham, a wtedy dopiero poproszę, by mi oddała dobrowolnie swą rękę, którą dziś pan raczyłeś mi przyrzec.
— Zachwycające! zachwycające! zachwycające! — wybełkotał trzęsąc się ojciec Małgorzaty — pyszne! słowo daję! — Na honor szlachcica, to myśl prawdziwie wyższa — jestem zachwycony! Nie nie powiem Małgosi.
W tej chwili Małgorzata i Lebel-Gerard powrócili z ogrodu.
Paweł wstał i pożegnał się.
Siedząc w karecie tapicer zagadnął:
— A więc?...—
Za dwa tygodnie ślub — odparł hrabia.


ROZDZIAŁ IX.

..Co mi to szkodzi — myślał następnego poranku p. de Nancey — pojadę raz jeszcze odwiedzić Blanche. Kazał natychmiast zaprzęgać konie i nie zwlekając udał się w drogę.
Gdy powóz stanął u bramy, odźwierny otworzył ją natychmiast, z równym pośpiechem wygalowany lokaj wprowadził hrabiego do ślicznego buduaru, pełnego cacek i woni.
— Panna Lizely ma gust wykwintny, pomyślał Paweł patrząc dokoła siebie, na honor, gdybym nie kochał innej, i nie żenił się — postarałbym się o względy tej syreny. — Posiąść taką kochankę!... —
Dla czego myśl ta nasunęła mu się?... sam nie wiedział...
Portjera podniosła się, i w drzwiach stanęła Blanche Lizely...
— Niech mi pan hrabia daruje — zawołała, że mu czekać kazałam. Lecz wina nie całkiem spada na mnie... Prawda, że oczekiwałam pańskiego przybycia... ale nie tak wcześnie... Gdy pana zameldował Tomas, byłam w kąpieli... Przyodziałam się więc na prędce... nie ubrałam, gdyż ubraną nie jestem!! — Co dowodzi na mnie zupełnego braku kokieterji — dodała śmiejąc się.
Paweł spojrzał na nią. W tym negliżu z białego indyjskiego muślinu była uosobieniem kokieterji.
Miękkie draperje odznaczały posągowe kształty, spływając ku dołowi — w pasie otaczał jej kibić gruby sznur jedwabny, uwydatniając gors i wytoczone ramiona.
— Nie gniewasz się pan na mnie? — zapytała wyciągając ku przybyłemu miękką, atłasową dłoń.
Paweł skłonił się, podnosząc do ust jej rączkę, Dreszcz go przebiegł... uczuł wyraźnie, że i jej ręka zadrżała.
— To ja powinienem prosić o przebaczenie — odrzekł.
— Pan? — za co, mój Boże! — zawołała Blanche.
— Za moją niezręczność i wczesne przybycie. Ale miałem ważne powody...
— Zostaw mi pan złudzenie, że powodem wczesnego przybycia była chęć ujrzenia mnie...
Ufam, że pani o tem nie wątpi — odparł Paweł bezwiednie.
— Nie, nie wątpię — rzekła Blanche. — Powinna byłam przeczuć pośpiech pański. Lecz bądź spokojny. Odtąd, o której bądź godzinie przybędziesz, zawsze przyjmę cię z rozkoszą, panie hrabio — dodała z uśmiechem, który skusiłby świętego.
Czy możebnem było odpowiedzieć tej uroczej istocie:
— Nie przybędę więcej... nie czekaj na mnie...
Paweł nie miał odwagi, nie mógł i nie chciał odbierać jej złudzeń. Znów był pod urokiem, oczarowany, stracił panowanie nad sobą, sam nie wiedział, co się z nim działo.
— Jesteś pani tak piękną, iż przy tobie traci się głowę...
— I szacunek także, czy prawda? — zapytała drwiąco.
— Czemu mi pani nasuwasz myśl, która daleką jest od mego umysłu. Szanuję cię tyle, ile cię kocham.
— Mamże wierzyć?...
— Przysięgam na honor szlachcica!... Szaleję dla ciebie!...
— Tem gorzej, miłość szaleńca, to gorączka serca. Gorączka mija, miłość przepada...
— Moja nie przepadnie!
— Ilu kobietom powtarzałeś panie hrabio te same wyrazy?
— Kocham cię Blanche! kocham cię! pozwól, niech ci to powtórzę na kolanach!
Pan de Nancey prawdę mówił, że stracił głowę. Sam nie wiedział co czyni w tej chwili; przestał być panem siebie. Rzucił się na kolana, pochwycił ręce syreny, okrywając je gorącemi pocałunkami. Potem otoczył ramieniem jej kibić i przytulił do swej piersi to piękne, utoczone ciało...
Za daleko zaszedł w swem szaleństwie.
Blanche wyprostowała się, wysunęła się z jego objęcia, i z brwią ściągniętą cofnęła się w tył, zostawiając hrabiego na klęczkach w środku pokoju.
— Panie hrabio, obraziłeś mnie, a jednak nie zasłużyłam na to, — rzekła młoda kobieta ze smutkiem. — Czy mam teraz wierzyć w szacunek, o którym mówiłeś mi pan przed chwilą?... jakże mam wierzyć słowom pańskim?
— Przebacz mi pani! — szepnął Paweł.
— Zapytaj pan własnego sumienia, jak nazwać można postępowanie takie względem mnie? Czy był byś się dopuścił czegoś podobnego, gdyby obok mnie stał ojciec, lub brat mój... gotowi ująć się za mną?
— Zaklinam panią, daruj mi! mówiłem już, że szaleję...
— Panie hrabio — mówiła Blanche — jeśli pan nie znasz mnie dotąd wcale, ja znam pana gruntownie i zaraz dowiodę prawdy słów moich...
„Jesteś pan człowiekiem najlepszego towarzystwa, cieszysz się najlepszą opinją, lecz majątkowo nie tylko jesteś zrujnowany, lecz nadto obarczony długami... Przybyłeś pan tu mniej po żonę, niż po posag... zastrzegłszy sobie wszelako, iż weźmiesz posag, jeśli ci się kandydatka na żonę nie wyda wstrętną. Wszak prawda?
Pan de Nancey wzruszył potakująco głową.
— Będę zupełnie szczerą — ciągnęła dalej panna Lizely. — Nim się jeszcze spodziewać mogłam, że los zbliży nas kiedyś do siebie, podobałeś mi się panie hrabio, więcej niż inni mężczyźni. Dowiedziawszy się, że pan będziesz u mnie i poznawszy. przyczynę tych odwiedzin... zadrżałam z radości... Przedwczoraj, poznałam pana bliżej... sympatja moja wzrosła jeszcze... i radość owładnęła mem sercem, gdyś mnie prosił o pozwolenie powrotu do domu mego... Więc podobałam się panu... Szczęśliwą byłam, chociaż i przedtem spodziewałam się tego. Wiem, że jestem piękna i nie taję tego, że wiem o tem, nienawidząc fałszywej. skromności...“
„Dziś powiedziałeś pan, że mnie kochasz. Być może... Może pożądasz mnie pan jedynie... Mężczyźni mylą się często w tej mierze... W każdym razie, nie szanujesz mnie pan, dałeś mi tego dowód przed chwilą.“
„Otóż ja chcę być szanowaną przez wszystkich... lecz głównie przez człowieka, którego pokochałam... Tym człowiekiem, jeśli chcesz, będziesz pan! Jestem gotowa oddać ci serce... lecz serce to należyć może tylko do męża mego... Czy nim pan zostaniesz?... Nie odpowiadaj pan teraz... Słowo dziś dane, nie zobowiąże pana do niczego w mojem przekonaniu...*“
„Nim mi pan powiesz: „Będziesz żoną moją,“ musisz znać historję mojej przeszłości... Winnam ci spowiedź z całego życia... Wysłuchawszy jej, sam osądzisz, czy kochasz mnie na tyle, by mi dać swoje nazwisko, gdyż Blanche Lizeli nawet kochając cię, i uwielbiana przez ciebie, nigdy kochanką twoją nie będzie! — Nigdy, słyszysz pan! — Nigdy! Do jutra więc, jutro powiem panu resztę... Dziś obraziłeś mnie, lecz przebaczam i zapominam...
To mówiąc wyszła. — Paweł słyszał, gdy zamknęła na klucz drzwi za sobą.


ROZDZIAŁ X.
Wahające się serce.

Paweł de Nancey oddalił się jak człowiek chodzący we śnie, i rzeczywiście, zdawało mu się, że śni: tak scena, w której odegrał rolę bohatera, zdawała mu się niepojętą, nieprawdopodobną, niemożebną.
Przybywszy do Ville d’Avray w celu pożegnania na zawsze pani domu, odchodził związany słowem honoru, zaprzysiągł miłość stałą, głęboką, wierną.
Tak, przysięgał i wierzył w prawdę tego, co mówił, i to w kilkanaście zaledwie godzin po oświadczeniu się i otrzymaniu ręki ukochanej kobiety.
Byłaż to gorączka? — Pod wpływem jakiegoż szaleństwa działał?
Woń, którą czuł dokoła siebie, którą przesiąkły usta jego, gdy całował rękę młodej kobiety, odpowiedziała mu na te pytania.
— Przeklęta syreno! — szepnął. — Myślisz, żem bezpowrotnie wpadł w twoje sidła... O! mylisz się! — Nigdy nie ujrzysz mnie więcej!
Postanowiwszy wyzwolić się z pęt, hrabia uczuł wielką ulgę. Wsiadłszy do powozu kazał jechać prędko do Montmorency, by tam u boku niewinnego dziewczęcia innym odetchnąć powietrzem.
Czekał stosownej chwili, by wyrazić swe uczucia, co niecierpliwiło mocno starego Boucharda.
— Więc kochany hrabio rzecz skończona, mówiłeś pan z Małgosią ostatecznie? — zapytał, gdy powóz, w którym przyjechał Paweł, ruszył z przed pałacu.
— Jeszcze nie...
— Więc na co czekasz?... przecież nie jesteś pan nieśmiały, u djabła!! — Po co zwlekać rzeczy, które można zrobić natychmiast... rozmazywać i rozkładać na raty! to nie po mojemu.
— „Ja cię kocham!!! — Ty mnie. kochasz!!!: — My się kochamy!!! — A więc pobierajmy sięl!!“ Tak się robi — jak cnotę kocham mój zięciu.:
Jutro oświadcz się pan, bo słowo daję, sam wystąpię... Powiem Małgosi: „O to obecny tu hrabia kocha cię i chce się z tobą ożenić... Wiem, że ci się podoba... Mnie się podoba również... więc do merostwa moje dzieci, dalej zbierajcie się!!!“ — I położę koniec wszystkiemu...
— Obiecuję panu, iż jutro rozmówię się sam z panną Małgorzatą — rzekł śmiejąc się Paweł.
Powróciwszy do. domu p. de Nancey, zamiast udać się na spoczynek, kazał zapalić lampę w swojej tak zwanej pracowni, w której nigdy nie pracował, a zasiadłszy przy biurku, sprobował pisać. Nie szło mu to łatwo.
Postanowiwszy nie powracać więcej do Ville-d’Avray, probował ułożyć list do panny Lizely, w którym chciał ją uprzedzić, by na niego nie czekała.
Najwytrawniejszy dyplomata, nawykły mówić rzeczy przykre, oblekając je w ujmującą formę, przyzna mi chyba, że zadanie pana de Nancey łatwem nie, było?...
Pocił się młodzieniec, pisał i darł zapisane kartki. Wreszcie znużony, spiący, nakreślił długi list, bardzo niejasnej treści, i niezadowolony z siebie i ze swego utworu, włożył go w kopertę, zaadresował i powstał od biurka.
— Jutro groom, który miał zawieść kwiaty Małgorzacie, pojedzie do Ville-d’Avray z listem, ja zaś sam zawiezę bukiet do Montmorency — pomyślał.
Położył się do łóżka niezadowolony, lecz spokojniejszy, w przekonaniu, że między nim a panną Lizely, wszystko raz na zawsze było skończone...
Sen miał niespokojny. Widział siebie w owym błękitnym buduarze, czuł upajający zapach dokoła. Blanche Lizely udrapowana lekką białą tkaniną, stała przed nim z rozpuszczonym włosem. Czarne jej oczy i na wpół otwarte usta nęciły go ku sobie.
On olśniony, podrażniony, padł na kolana przed nią i ujął w ramiona tę postać gibką, od której wiał prąd magnetyczny.
Blanche nie oswobodziła się z jego uścisku. Drżąca, wzruszona, wsparła główkę na jego ramieniu szepcząc cicho: — Niewdzięczny! — ja cię kocham, a ty chcesz uciekać! Nie wiesz, co byś utracił!...
Długo tak śnił Paweł... gdy się przebudził, dzień już był jasny. On przetarł oczy i patrzył dokoła, nie mogąc pojąć, gdzie jest i czemu widzi się samotnym: tak senne marzenia, miały pozór prawdy.
Zerwał się z łóżka, pobiegł do biurka, pochwycił list napisany wczoraj, i podarł go w kawałki.
Dziwny przewrót zaszedł w jego duszy. Zmysły wzięły górę nad uczuciem... Blanche zwyciężyła Małgorzatę. Pan pe Nancey chciał raz jeszcze — ostatni raz, jak mniemał, zobaczyć złoto-włosą syrenę.
— Przyniesiono bukiet obstalowany przez pana hrabiego — rzekł lokaj stojąc w progu.
— Dobrze, niech August osiodła konia...
Paweł napisał kilka słów do Mikołaja Bouchard.
Donosił mu, iż ważny interes zatrzymywał go do wieczora w Paryżu, i prosił o złożenie w jego imieniu kwiatów u stóp panny Małgorzaty...
W pół godziny później, groom jechał w stronę Montmorency, wioząc list dla ojca, a kwiaty dla córki.
Paweł oswobodził się na dzień cały. Przybywszy do Bouchardów w wieczór, nie wznieci żadnego podejrzenia.
Około południa kazał zaprządz konie do faetonu, którym sam powoził, wsiadł i pojechał do Ville-d’Avray.
O drugiej godzinie stanął u bramy chaletu. Tomas przyjął go w progu i poprowadził do salonu na dole. Nie długo czekać mu kazano.
Zaledwie drzwi zamknęły się za służącym, przeciwległe podwoje otwarły się i stanęła w nich panna Lizely, na widok której dreszcz przebiegł po ciele Pawła.
Blanche nosiła na sobie strój żałobny.
Suknia jej była z czarnej krepy, głęboko wycięta i bez rękawów. Narzutka z cieniutkiej koronki także czarnej, krzyżowała się na piersiach, stosownie do mody, której Marja Antonina, królowa męczennica, dała swoje imię.
W stroju tym Blanche była dziwnie piękną. Niezwykła jej uroda przypominała czarodziejską Meluzynę, bohaterkę legend średniowiecznych.


ROZDZIAŁ XI.
Lord Sudley.

Blanche z uśmiechem podała rękę przybyłemu, Dotknięcie iskry elektrycznej, nie byłoby nim silniej wstrząsnęło, niż uścisk tej miękkiej dłoni.
Panna Lizely usiadła przy maleńkim stoliczku, na którym leżał czarny pulares.
Paweł zajął miejsce naprzeciwko niej i pożerał oczyma tę wdzięczną postać. Ona nie podnosiła wzroku ku niemu, jakby nie widząc i nie czując gorących spojrzeń hrabiego.
Milczenie przedłużało się. Wreszcie Blanche podniosła głowę i rzekła stłumionym nieco głosem:
— Panie hrabio, w niezwykłej znajdujemy się sytuacji oboje. Rzadko kobieta czyni mężczyżnie wyznania takiej doniosłości i równie bolesne dla niej. — Lecz chcę być uczciwą, nie też taić przed panem nie będę.
„Gdy skończę opowiadanie, osądzisz mnie pan według własnych przekonań i serca... i wtedy wydasz sam wyrok... Powtarzam to, coś już wczoraj odemnie słyszał panie hrabio. — Za godzinę będziesz moim narzeczonym, a za dwa tygodnie najdalej, ja zostanę hrabiną de Nancey, lub opuścisz ten dom na zawsze.“
Blanche otworzyła leżący na stoliczku pulares, a wydobywszy zeń dwa urzędowe dokumenty, położyła je przed hrabią.
— Oto dowody — rzekła, iż pochodzę z rodziny szlacheckiej. — Oto moja metryka, świadcząca, iż Blanche-Antoinette Lizely przyszła na świat w Tuluzie 24-go sierpnia 1843 roku. Ojcem moim jest baron Lizely, dowodzący bataljonem strzelców, oficer legji honorowej; matką, Henrietta Aubert, jego prawna żona. Mam dziś lat dwadzieścia cztery. Nie bardzo więc starą jestem.
Paweł rzucił okiem na papier, w którego autentyczność chętnie wierzył.
Blanche mówiła dalej:
— Oto akt zejścia ojca mego. Zmarł on w Paryżu dnia 6-go grudnia 1855 r. Ah! gdyby był żył!...
Wzruszenie przerwało jej mowę. Po chwili ciągnęła dalej: — Miałam lat dwanaście, gdy jednego poranku, obudziłam się sierotą, bez żadnej rodziny i bez majątku. Matkę bowiem straciłam w rok po urodzeniu, a kapitalik czterdziestu tysięcy franków, który złożony był w jednym z banków, przepadł, gdyż bank zbankrutował. — I nie wiem, co by się było ze mną stało, gdyby nie opieka oficerów podkomendnych ojca mego, którzy niezwłocznie podali prośbę do ministra wojny, a ten, polecił odwieść mnie do zakładu wychowawczego w Saint-Denis. Prawo to przysługiwało mi w zupełności.
W siedmnastym roku życia skończyłam nauki i wysłuchałam wyroku, że należy mi samej myśleć o mojej przyszłości.
Dnia jednego przełożona wezwała mnie do siebie i oznajmiła, że ma dla mnie korzystne miejsce u bogatej rodziny angielskiej. Propozycja była nader korzystna. Lord Sudley był parem Anglji. Żona jego zawsze chora, pragnęła znaleść we mnie opiekunkę i towarzyszkę dla dwóch córeczek, które ujrzawszy mnie, pokochały szczerze i serdecznie, czyniąc mi życie latwem i przyjemnem.
W dwa lata po przybyciu na łono rodziny Sudley’ów spostrzegłam, że lord, człowiek stary i bardzo poważny, zwraca na mnie ciągłą uwagę i otacza mnie uprzejmością nadzwyczajną.
„Starzec ten budził we mnie strach i złowrogie przeczucie.“
„Lady Sudley zapadła na zdrowiu. w jesieni, właśnie gdyśmy na parę tygodni zjechali do Sudley-Park. Lord w swej troskliwości, wyprawił ją do Londynu otoczoną orszakiem licznej służby. Pojechała, oddając mi w opiekę córki, mężowi zaś poleciła nas prosząc usilnie, by nad nami trzema czuwał po ojcowsku. Obiecał.
Po tych słowach panna Lizely zatrzymała się, była nadzwyczaj blada, pierś jej falowała gwałtownie. Siedziała przez chwilę milcząc ze spuszczonemi oczyma. Wzruszenie jej było widocznem.
Po chwili podniosła na hrabiego wzrok, w którym błyszczał ciemny płomień i mówiła dalej:
— „Dnia pewnego wieczorem, wypiwszy zwykłą herbatę w salonie, poszłam z memi wychowankami na górę do sypialni naszych.
„Dzieci rozebrawszy się, padły na łóżka bezwładnie i zasnęły tak twardo, iż przestraszona nie wiedziałam, co mam o tem sądzić. Chciałam zawołać służącą, lecz uczułam, że i mnie mąciło się w głowie; dowlokłszy się do łóżka, upadłam na nie bez przytomności. Obudziwszy się, uczułam dziwny zamęt w głowie.
— Obejrzałam się dokoła i z okropnem przerażeniem spostrzegłam, iż nie jestem sama w pokoju. Chciałam krzyczeć, wołać na pomoc, lecz ręka lorda zakryła mi usta:
„— Bądź ostrożna, obudzisz dzieci“ — rzekł.
„— Więc nie byłto tylko straszny koszmar, lecz stokroć straszniejsza rzeczywistość? — Ten starzec popełnił zbrodnię u drzwi sypialni własnych dzieci — a jam była tej zbrodni ofiarą!... Czułam się zgubioną!... Zerwałam się, a pochwyciwszy mały sztylecik, który leżał na stole, usiłowałam się zabić... lecz lord Sudley odebrał mi broń.“
„— Tu zaszła wstrętna scena. Ten nikczemnik włóczył się u nóg moich, korzył się przedemną, szlochając błagał mnie o litość...
— Aby mnie przykuć do siebie haniebnemi więzami, on, par Anglji, gentelman, nie cofnął się przed spełnieniem zbrodni, która oburzyłaby galernika... Narkotyk, który był przeznaczony dla mnie, dozwolił pić dzieciom własnym.“
„ — Opowiadał dzieje swej miłości... usiłował przekonać mnie, że fakt spełniony przyjąć należy... skoro sam Bóg go nie cofnie. Przysięgał, że zawinił dla tego jedynie, iż wkrótce będzie mógł naprawić wyrządzoną mi krzywdę... Wiedział na pewno, że stan zdrowia lady Sudley nie zostawiał żadnej nadziei Życia i że wkrótce zostanie wolnym i wtedy... śmiał brać niebo za świadka, pojmie mnie za żonę i zrobi zemnie najszczęśliwszą z kobiet.“
„— W trzy dni oznajmiłam, iż list odebrany z Francji przynosił mi wiadomość o śmierci krewnej, po której odziedziczyłam majątek. Powód był ważny, wyjazd mój nie zadziwił nikogo. Opuściłam Anglię, uwożąc z sobą 200,000 franków.“
„— W parę tygodni po tem, lord Sudley przywiózł rodzinę do Paryża, Odwiedził mnie niezwłocznie, sądząc, iż jestem uspokojoną i pocieszoną.“
„— Mylił się. Na słowa pełne gorącego uczucia, odpowiedziałam chłodno lecz stanowczo:
— Milordzie, nie żądaj pan nie odemnie, nie miej żadnych nadziei/ — Ja należeć będę jedynie do męża mego, tym mężem możesz być tylko pan, lecz teraz między nami stoi jeszcze lady Sudley.
„— Kończę. — Od tej chwili życie tego starca stało się piekłem prawdziwem. Mściłam się strasznie, podniecając bez ustanku ogień, który go pożerał. Wzywałam na pomoc wyrafinowaną koketerję, sidłałam go jak pająk muchę, szalał i męczył się jak potępieniec“.
Wkrótce rozeszły się wieści, że Lord Sudley ma kochankę, którą otacza królewskim zbytkiem. Lady Sudley starała się dowiedzieć, czy ludzie prawdę opowiadają i wkrótce dowiedziała się, kim była ta kobieta.
„Straszne sceny miały miejsce między mężem a żoną, separacją była ich następstwem. — Milady i jej dzieci wyjechali do Anglji. Lord pozostał przy mnie i co dzień widział mnie uśmiechniętą, lecz niezwalczoną, wyzywającą, a chłodną.“
„— Widząc jak się męczył, myślałam często, że zwarjuje...“
»— Lecz zaszedł dalej jeszcze, bo umarł, zostawiając mi jako ostateczne zadośćuczynienie: majątek.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili milczenia Blanche Lizely podniosła na hrabiego swe czarodziejskie spojrzenie.
— Oto moja spowiedź panie hrabio, rzekła. — Teraz znasz już życie moje... mówiłam jedynie prawdę... Na przeszłości mojej cięży nieszczęście, nie wina; lecz o tem wiemy my, pan i ja, świat sądzi inaczej, i nie wierzy, iż jestem godną szacunku...
„— Czy będziesz pan miał odwagę rehabilitować mnie i dać mi swoje nazwisko? Jeśli tak, będę kochającą żoną i zacną kobietą, otoczę cię nieporównaną czułością i przywiązaniem, opartem na uczuciu wdzięczności bez granic...“
Patrząc na nią, słuchając jej słów p. de Nancey, stracił głowę. Owładnięty gorączką, zarówno jak lord Sudley zapomniał o świecie całym, czuł jedno tylko to, że musi posiąść tę kobietę, choćby mu przyszło poświęcić honor, jedyny skarb, który mu dotąd pozostał....
— Czy ja chcę ciebie! droga ukochana kobieto! — zawołał. — Ty wątpisz o tem... czymże bym był, gdybym cię odtrącił dla tego, żeś cierpiała? Biedna, ukochana moja... Przeszłość ja zatrę w twej pamięci, otaczając cię miłością bez granic!...
— Więc zostanę hrabiną de Nancey? — zapytała, panna Lizely drżąc cała.
— Przysięgam ci!
Blanche porwała się z miejsca, a pochwyciwszy obiema rękami głowę Pawła, okryła jego usta ognistemi pocałunkami... Potem odpychając go, zawołała:
— Uciekaj, uciekaj! jestem nadto, wzruszona... Boję się ciebie... Boję się siebie samej... Idź, jutro powrócisz....Ah! gdy byś wiedział, jak ja cię kocham... To mówiąc, wybiegła z pokoju.
Pan de Nancey opuścił szalet krokiem chwiejnym, jak człowiek pijany.


ROZDZIAŁ XII.
W Montmorency.

Paweł dał słowo honoru, przysiągł przed Bogiem, że Blanche Lizely będzie jego żoną!
W wilję dnia tego prosił o rękę Małgorzaty i otrzymał takową!!!
Wsiadłszy do powozu, gdy silny prąd powietrza owiał go, zaczął odzyskiwać świadomość chwili obecnej. Przypomniawszy sobie szczegóły rozmowy z Blanche, osądził się surowo i zgromił sam siebie.
P. de Nancey ujrzał się w trudnem położeniu... jak zeń wybrnąć; nie wiedział dobrze... Prosić Mikołaja Bouchard, by go zwolnił... nie chciał, ani mógł... Małgorzata, to dziecię czyste, bez skazy, musiała zostać żoną jego.
Wyrzec się Blanche? — Czuł, iż sił mu braknie. Samo wspomnienie jej pocałunku, rozgrzewało krew w żyłach jego i paliło mu usta.
Położenie jej niezwykłe, dwuznaczne, nęciło go ku niej. Uczucia jego rozdwajały się. Małgorzata posiadała serce, Blanche zawładnęła zmysłami. Czuł to dobrze, że nie było dla niego ukojenia, jak tylko w posiadaniu tej kobiety... Musiał ją posiąść, za jaką bądź cenę... choćby za cenę honoru...
Rozważając położenie swoje, Paweł doszedł do następującego rezultatu: W gruncie rzeczy panna Lizely nie jest niczem innem, tylko dawną kochanką starego lorda, wzbogaconą jego majątkiem. Chcąc odzyskać stanowisko w świecie, pragnie zostać hrabiną de Nancey, w tym więc celu stwarza czułą historyjkę, która ją usprawiedliwia i nadaje jej pozór niewinności. Jako kobieta chciała mnie omamić... ja, jako mężczyzna, mogę jej nie wierzyć i postąpić, jak uważam za właściwie.
„Tylko trzeba się śpieszyć... dwa tygodnie mam czasu, muszę zwyciężyć w Ville-d’ Avray, nim się ożenię w Montmorency.“
Postanowiwszy działać w tym kierunku Paweł uczuł się zadowolonym. Szło mu o to tylko, by nie obudzić podejrzenia tak z jednej jak z drugiej strony. Lecz dla doświadczonego w miłostkach lovelasa, było to drobnostką.
Zjadłszy obiad na mieście, Paweł niezwłocznie pojechał do Montmorency, gdzie został bardzo serdecznie przyjęty przez ojca Małgorzaty.
Małgorzata przyjęła Pawła milczeniem, lecz rumieniec, który oblał jej lice i uśmiech na ustach, wymówniejsze były od słów.
Wieczór był prześliczny, Bouchard zaproponował przechadzkę po parku.
Wszedłszy w cienisty szpaler, przyszły teść trącił znacząco łokciem w bok hrabiego i oddalił się szybko. Pilno mu było pochwalić się zięciem, chciał przyśpieszyć zakończenie sprawy.
Chwila i miejsce szczęśliwie wybrane zostały do wyznań miłosnych. Wieczór był piękny, cisza zupełna panowała w naturze, zapach jesiennych kwiatów unosił się w powietrzu.
Małgorzata wsparta na ramieniu Pawła, szła wolnym krokiem zadumana. Młodzieniec pochylił się ku niej i wzruszonym głosem mówił jej te czułe wyrazy, które od początku świata kochankowie powtarzają córomEwy. Zużyte to i zwykłe, a jednak dla słuchających i mówiących, zawsze nowe.
Paweł mówił długo, wreszcie skończył słowami:
— Kocham cię Małgorzato i ufam, że cię uszczęśliwić potrafię; czy chcesz zostać moją żoną?
Ona wyszeptała drżąca:
— Jeśli ojciec pozwoli...
— Boże Ojcze! — zawołał Mikołaj Bouchard ukazując się nagle z za drzew — naturalnie, że pozwalam! Pocałujcie się moje dzieci, jesteście od tej chwili narzeczonemi...
I śmiejąc się poczciwiec, popchnął Małgorzatę w objęcia Pawła, który złożył pocałunek na jej czole.
— No tak to lubię — mówił dalej Bouchard — jestem zadowolony... Teraz pan hrabia i pani hrabina zechcą powrócić do salonu, muszę rozmówić się z moim zięciem o intercyzie i uroczystości weselnej...
Rozsiadłszy się w fotelu ojciec Małgorzaty chciał mówić o posagu córki, lecz Paweł zatrzymał go przy pierwszych słowach;
— Znasz kochany ojcze — rzekł — moje majątkowe położenie?...
— Od a do z.
— Ja więcej nie wiedzieć nie pragnę. Nie zawieram tu związku dla pieniędzy, lecz żenię się z miłości; wszystko co pan postanowisz, uznam za słuszne i podpiszę intercyzę, nie znając jej treści...
— Do licha mój zięciu! — rzekł Mikołaj Bouchard wzruszony, obcierając łzę kułakiem — jesteś najszlachetniejszym szlachcicem... Masz słuszność, że mi ufasz, nie źle na tem wyjdziesz.
Postanowiono, że nazajutrz pan de Nancey przyśle swoje papiery do merostwa w Montmorency. Zapowiedzie ogłoszone będą w niedzielę, ślub zaś, zaraz potem nastąpi.
Mikołaj Bouchard chciał wyprawić wesele wspaniałe, o któremby długo cały kraj opowiadał.
Pan de Nancey z wielką trudnością zdołał mu wytłomaczyć, iż uroczystości weselne już wyszły z mody w arystokratycznym świecie, że je należy zostawić mieszczaństwu, a odbyć ślub cicho i skromnie, co daleko dystyngowaniej wygląda.
Nie w smak poszło Bouchardowi, iż nikt nie zobaczy jego córki w dzień ślubu, gdy wsiadać będzie do uherbowanej karety, na drzwiczkach której na błękitnem polu błyszczeć będą gwiazdy bez liku.
Z żalem ustąpił. Paweł nie przyznał się teraz, iż miał zamiar zaraz po ślubie wyjechać z żoną do Włoch... Wolał by myśl rozłączenia z córką, nie zatruwała starcowi tych dni radosnych.
Bouchard odprowadził przyszłego zięcia do stacji, zarówno jak dnia poprzedniego. Gdy ten żegnał się z nim, wsunął mu do ręki zwitek papieru.
— Cóż to jest? — zapytał Paweł.
— Drobnostka... czek na bank.
— W jakim celu obdarzasz mnie teraz, drogi ojcze?
— To na przedślubne podarunki.
— Ależ to już moja rzecz!!
— Tak, to prawda, ale nasz przyjaciel Lebel-Girard nie taił mi, iż nie jesteś w tej chwili przy pieniądzach.
— Mam kredyt.
— Być może, lecz płacąc odrazu, zyskasz na kupnie 50%.
— Przyjmuję więc... i dziękuję serdecznie.
— Do kroćset! bierz i ani słowa, to twoja własność.
Wsiadłszy do wagonu Paweł, rozwinął papier. Był to czek na sto tysięcy franków.


ROZDZIAŁ XIII.
Dwulicowa gra.

Zaraz dnia następnego, Paweł zaczął wprowadzać w czyn projekt usnuty wczoraj.
Czas swój dzielił między Małgorzatą i Blanche, zadawalniając obiedwie.
W Montmorency dnie płynęły zwykłem trybem. Dzień ślubu został oznaczony, uczucie Małgorzaty, najpierw nieśmiałej i cichej, wzrastało i zmieniało ją z dniem każdym z dziewczęcia w kochającą i pełną wdzięku kobietę.
W Ville-d’Avray rzeczy szły mniej — gładko. Blanche zakochana szalenie, upajała się miłością Pawła, lecz walczyła z sobą, była ostrożną, unikała długich rozmów sam na sam, nie dopuszczała do najmniejszego zbliżenia.
Paweł niecierpliwił się, usiłował często pochwycić w objęcia młodą kobietę, licząc, iż jej namiętna natura weźmie górę nad rozsądkiem. Lecz ona wyrywała się z jego uścisku i uciekała zamykając drzwi za sobą.
Pan de Nancey myślał długo, co mogłoby być powodem do tej nieufności. Czyby ją drażniło, iż nie żądał dotąd oznaczenia dnia ślubu?...
Sam też zaczął o tem mówić:
— Dziś rano napisałem do merostwa mojej wioski rodzinnej, z prośbą o przysłanie metryki i aktu zejścia moich rodziców... Sądzę, że przed niedzielą papiery te będą mi przysłane. Nic nie stanie na przeszkodzie do ogłoszenia naszych zapowiedzi. Za dwa tygodnie droga Blanche, będziesz hrabiną de Nancey.
Młoda kobieta uśmiechnęła się czarująco.
— Hrabiną de Nancey — powtórzyła — żoną twoją drogi, najdroższy Pawle!! Lękam się, czy dożyję tej zanadto szczęśliwej chwili, gdy danem mi będzie należeć do ciebie, nie tylko sercem...
Czas upływał. Za sześć dni Małgorzata Bouchard miała zostać hrabiną de Nancey. Trzeba było spieszyć się w Ville-d’Avray, lub dać za przegrane.
Pewnego poranku Paweł przybył do Montmorency smutny i zamyślony.
— Co ci jest drogi przyjacielu? — zapytała żywo Małgorzata.
— To, że kocham cię tak, iż prócz ciebie nic mnie nie zajmuje na świecie — odparł.
— I cóż w tem złego? — ciągnęła dalej narzeczona.
— To prawda, lecz zajęcie się moje jednym jedynym przedmiotem, wpływa ujemnie na moje obowiązki rodzinne... Mam krewnego ze strony mej matki, księcia C***...
Na dźwięk słowa „książę,“ Mikołaj Bouchard zawołał:
— Wielki Boże!... może jesteś z nim w niedobrych stosunkach?! —
— Właśnie o to idzie... Nie wiem, czy on mi przebaczy, że dotąd nie uwiadomiłem go o zaszczytnym związku, który zawrzeć mam zamiar.
— Napisz zaraz...
— Za późno... Pomyśl drogi ojcze, ślub mój za sześć dni się odbędzie... Aby rzecz naprawić, wypada mi jechać do niego...
— Jedź że co prędzej mój zięciu! zawołał Bouchard. — Nie zapomniej złożyć panu księciu mego, najgłębszego szacunku; a możebyś go przywiózł z sobą, co? nie zła myśl!...
— Nie zła, lecz niemożebna do spełnienia... Od pięciu lat wuj nie wychodzi z pokoju, cierpiąc na podagrę...
— Tem gorzej!... tem gorzej!... Serdecznie go żałuję...
W dwie godziny po tej rozmowie Paweł wchodził do drzwi szaletu w Ville-d Avray.
Przez dnie poprzednie szukał w myśli powodu, dla którego panna Lizely wciąż względem niego trzymała się odpornie. I miłość własna wytrawnego uwodziciela, czując się podrażnioną, podsunęła mu przypuszczenie, nie pozbawione pewnej podstawy, że jeśli dotąd nie zwyciężył, to dla tego jedynie, że gdy zbliżała się chwila tryumfu, on musiał opuszczać pole walki, by się stawić przy narzeczonej.
Według jego przekonań, zarówno wódz oblegający fortecę, jak i kochanek, pragnący zdobyć serce kobiety i ją samą, nie powinni zchodzić ze stanowiska, aż po zupełnem zwycięztwie, i zdaniu się na łaskę i niełaskę oblężonych.
W tym więc celu pan de Nancey uwolnił się na przeciąg 48 godzin od obowiązków w Montmorency. Liczył na nieochybne zwycięztwo, i to go podniecało do działania.
Blanche przyjęła go jak zwykle, z zapałem źle ukrywanym. Zdradzały ją co chwila płomienne spojrzenia, namiętne wyrazy, lub drżenie przebiegające jej ciało.
Czas był duszny, powietrze ciężkie, przepełnione elektrycznością. Od strony Paryża nadciągały ołowiane chmury, zwiastując zbliżającą się burzę.
— Jak tu duszno, — powiedziała mu na wstępie młoda kobieta. Idźmy do ogrodu, tam też gorąco, lecz za to świeższe nieco powietrze...
Pan de Nancey towarzyszył jej do altanki, gdzie oboje usiedli na ławce drewnianej. Ramię Pawła służyło za oparcie jego towarzyszce. Nigdy jeszcze nie siedzieli tak blisko siebie.
Paweł szeptał jej do ucha o swej wielkiej dla niej miłości, o wielkiej żądzy posiadania jej, lecz kreśląc obraz wzrastającej wciąż namiętności, przypominał, iż wkrótce otrzyma prawo posiadania jej, którego nikt mu nie zaprzeczy.
Podczas gdy Blanche słuchała tych słów gorących, on czuł, że drżenie wstrząsało jej ciałem, widział wzruszenie na jej obliczu.
Tak upłynęły dwie godziny czasu. Nagle Blanche podniosła głowę pytając:
— Zostaniesz na obiad ze mną?
— Jeśli pozwolisz...
— Wróćmy do domu, nie cię nie ciągnie do Paryża, wszak prawda? — pojedziesz ostatnim pociągiem.
— Zawsze za wcześnie, gdy cię opuścić muszę.
Podano obiad. Po raz to pierwszy p. de Nancey zasiadł do stołu w Ville-d’Avray. Obiad był wyborny, wina znakomite. Lecz potrawy schodziły zaledwie naruszone, oboje nie mieli apetytu. Blanche drżała na całem ciele, Pawła zajmowała jedna jedyna myśl.
Nagle żywe światło zabłysło, i odgłos padającego w blizkości pioruna zatrząsł domem.
Panna Lizely na wpół bezprzytomna, padła w objęcia Pawła:
— Ratuj mnie! — zawołała — ten odgłos przyprawia mnie o szaleństwo.
Mówiła prawdę. Należała do rzędu osób, które burza przeraża i ubezwładnia.
Pioruny biły bez przerwy. Wiatr się zerwał, słychać było łamanie się gałęzi pod oknami. Deszcz bił w szyby, niby tysiące nocnych ptaków skrzydłami. Szalet drżał w swych posadach, błyskawice oświetlały ciemności.
Blanche płakała jak dziecko, nie słuchając perswazji Pawła. Panna Lizely starała się zapanować nad sobą wtedy dopiero, gdy Tomas wszedł do pokoju.
— Przychodzę uwiadomić panią — rzekł lokaj, iż godzina odejścia ostatniego pociągu się zbliża, lecz Robert nie odpowiada za bezpieczeństwo pana hrabiego, jeśli jechać zechce. Konie są wylęknione burzą, w stajni nie chcą stać spokojnie, i zaprządz się nie dają.
— Niech nie zaprzęga! — zawołała Blanche, niepodobna jechać w taką burzę... Przygotujcie pokój gościnny.
— Więc pozwalasz mi zostać? — zapytał Paweł wzruszony, gdy Tomas zamknął drzwi za sobą.
— Nie dziękuj mi — odparła żywo Blanche — w taką noc nie puściłabym nieprzyjaciela... gdybym go miała — o czem wątpię... dodała uśmiechając się.
— Ta burza jak obstalowana przyszła — pomyślał p. de Nancey.
Nie wiedziałem, jak o gościnność prosić... gdy dziś, ona sama zatrzymuje mnie...
Po upływie pół godziny, Tomas ukazał się znów ze świecznikiem w ręku.
— Pokój dla pana hrabiego już gotów — rzekł stając u progu.
Burza oddaliła się nieco. Blanche zmęczona, wyczerpana, wyciągnęła drżącą rękę do Pawła.
— Do widzenia, drogi przyjacielu, — rzekła, — oboje potrzebujemy wypoczynku. Życzę ci dobrej nocy i przyjemnych marzeń pod moim dachem.
Tomas zaprowadził hrabiego na piętro, do pięknego pokoju, którego ściany pokrywały wspaniałe gobeliny. Postawił świecznik na stole i oddalił się.


ROZDZIAŁ XIV.
Burza. — Małżeństwo.

Zostawszy sam, p. de Nancey rzucił się na krzesło i czekał, by służba udała się na spoczynek. Gdy wszystko ucichło, w głębokim śnie pogrążone, Paweł spojrzał na zegarek. Była pierwsza godzina.
Wtedy lekkim krokiem, jak złodziej, przeszedł korytarz i wziął za klamkę drzwi prowadzących do buduaru. Lecz jakiemż było jego rozczarowanie, kiedy zastał drzwi te zamkniętemi na klucz?
Gorączka paliła skronie p. de Nancey...
Tam po za tą szklanną ścianą, „tuż przy nim, była ona śpiąca... Nie spowijały ją teraz suknie... była sama, bezbronna...
Hrabia owinął rękę chustką, chcąc silnemu uderzeniem zdruzgotać szybę...
Zapomniał o grożącem niebezpieczeństwie...
Podniósł rękę, gdy nagle uczuł dobrze mu znany zapach, którym przesiąknięte były wszystkie przedmioty należące do panny Lizely...
Czyżby ona była w pobliżu?...
Obejrzał się i spostrzegł, że okno od buduaru nie było domknięte...
Wszedł do wnętrza. Z przyległego pokoju przez drzwi otwarte wpadały snopy bladego światła, rozlewając się na dywanie pokrywającym posadzkę.
Hrabia stanął na progu, słuchał i patrzył...
Na łóżku wśród batystu i koronek leżała Blanche uśpiona... Oddech jej był ciężki, sen niespokojny. — Na wpół otwarte usta szeptały niewyraźnie imię Pawła...
Pan de Nancey przestąpił próg i zamknął drzwi za sobą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień następny dla dwojga kochanków był dniem niezrównanego szczęścia i upojenia.
Paweł spędził dzień cały u stóp panny Lizely, która nie tylko przebaczyła mu to, co zaszło, lecz zdawała się stokroć więcej upojona miłością i szczęściem, niż w wilję dnia tego.
Ufała w przyszłość, wierzyła w prawdę uczucia...
Wróciwszy do domu, pan de Nancey kazał sobie przyrządzić kąpiel, zjadł wyborne śniadanie, ubrał się starannie i wydał rozkazy służbie, by w razie przybycia pewnej damy, pytającej o niego, odpowiedzieli, iż wyjechał do Anglji, nie oznaczając dnia powrotu.
Zadowolony z siebie i całkiem spokojny, udał się niezwłocznie do Montmorency.
Mikołaj Bouchard powitał serdecznie przybyłego.
— Jakże się podróż powiodła drogi hrabio?
— Wybornie! — lecz gdzież Małgorzata, moja najdroższa narzeczona?
— Wzdycha i czeka niecierpliwie na ciebie. A jak zdrowie kochanego księcia?
— Wuj był niezmiernie rad, że przyjechałem go odwiedzić, — lecz jest bardzo cierpiący, pochylił się widocznie... nie długo już pociągnie...
Na trzeci dzień hrabia wysłuchać musiał treści intercyzy. Mikołaj Bouchard wymagał tej formalności.
Były sklepikarz, upojony szczęściem, postąpił więcej jak przystało na wielkiego pana, niż na ostrożnego i kochającego ojca rodziny.
Córce wyznaczał posag złożony z 700,000 fr., nie czyniąc żadnych zastrzeżeń i oddając majątek ten zięciowi do dyspozycji.
Nareszcie błysnął dzień, mający być najpiękniejszym dniem w życiu człowieka.
Świadkowie stawili się wcześnie w pałacyku Boucharda.
Wreszcie nadeszła Małgorzata.
Mało komu danem było widzieć w życiu tak, piękną postać, nacechowaną anielską niemal niewinnością. — Paweł był olśniony widokiem narzeczonej. Zapomniał, że Blanche Lizely istniała na świecie.
Orszak złożony z siedmiu osób, zajął cztery uherbowane pojazdy.
Brak widzów był jedyną chmurą, zasępiającą radość Mikołaja Boucharda. Lecz nie śmiał iść przeciwko woli pana hrabiego, swego zięcia.
W merostwie zatrzymano się przez krótką chwilę, w kościele za to ceremonja ślubu trwała całą godzinę.
Chór śpiewaków sprowadzonych z Paryża odśpiewał mszę.
Ksiądz proboszcz z Montmorency przemawiał do nowożeńców.
Małgorzata nie taiła wzruszenia i radości, którą była przejęta. Paweł był też wzruszony — znalazł tylko, że msza za długo trwała.
Po śniadaniu Paweł wziął pod rękę nieco oszołomionego winem teścia, a zaprowadziwszy go do biblioteki pełnej wspaniale oprawnych dzieł, których Mikołaj Bouchard nigdy nie czytał, rzekł, kładąc przed nim plikę papierów.
— Oto drogi ojcze spis moich długów, które raczysz może uregulować.
— Ależ czemu nie zajmiesz się tem sam drogi zięciu?
— Bo wyjeżdżam...
— Wyjeżdżacie! — zawołał Mikołaj Bouchard osłupiały.
— Tak za dwie godziny, wyjeżdżamy do Włoch, tam spędzimy miodowe miesiące.
— A ja o tem nie nie wiedziałem! — jęknął poczciwy starzec zgnębiony.
— Nie wspominałem ci o tem mój ojcze, myśląc, iż nie zapomniałeś, że w świecie arystokratycznym moda ta, jest prawem...
Wspomnienie arystokratycznego świata zamknęło usta byłemu kupcowi.
— Pamiętałem o tem... lecz to nie przeszkadza, że mnie to mocno zgnębiło... Nie będziecie przynajmniej długo podróżować?...
— Sześć tygodni, lub dwa miesiące...
— To dla mnie wieczność cała... nie widzieć tak długo dziecka swego!... Piszcie choć czasem do mnie...
— Będziemy i to często, obiecuję ci ojcze...
— Pieczętujcie listy herbową pieczątką... Wiadomości od was będą osładzać moją samotność. Ale, ale, przyniesiono właśnie karty, uwiadamiające o waszym ślubie...
— Porozsyłasz je ojcze...
— Tak, moim znajomym, lecz twoich nie znam...
— To ja zaadresuję koperty niezwłocznie.
Dwaj mężczyźni usiedli przy biurku. Ojciec składał karty z brystolu, zięć pisał adresy na kopertach.
Nagle w głowie Pawła zrodziła się myśl:
— Trzeba jednak, żeby Blanche wiedziała, czego się trzymać — niechże mnie napróżno nie oczekuje. Poślę jej list z uwiadomieniem o ślubie, będzie to skutecznem lekarstwem...
I pewną ręką, tą samą, która trzy dni temu nazad drżała, dotykając sukni Blanche, nakreślił adres:

Do Pani Lizely
Właścicielki
w Ville-d’ Avray.

Tak uczyniwszy zadość obowiązkom, Paweł powrócił do żony, która wraz z panną służącą, kończyła pakowanie rzeczy.
W parę godzin potem, w przedziale pierwszej klasy zasiedli hrabia i hrabina de Nancey, wyruszając w podróż na południe.
Powróćmy do Ville-d’Avray.


Od czterech dni Blanche szalała z niepokoju, przedtem szalała z miłości.
Zdziwiona i zaniepokojona milczeniem Pawła, w dwa dni po jego odjeździe, udała się sama do Paryża, na ulicę de Boulogne.
Tam stosownie do rozkazu, służba hrabiego odpowiedziała na zadane pytania, że p. de Nancey wyjechał niespodziewanie do Anglji, nie oznaczając, kiedy powróci.
Blanche zrozumiała, że wyjazd ukrywał katastrofę, — lecz jaką?... Może wierzyciele ścigali Pawła. Może dopuścił się on jakiego czynu wątpliwego, który da się wytłomaczyć wielkim brakiem pieniędzy, a którego jednak usprawiedliwić niepodobna...
Lecz jeśli tak było w istocie. to czemu nie wrócił się do niej?... Wszak była prawie już żoną jego... jej majątek miał go wkrótce zbogacić...
I umysł biednej kobiety błąkał się po manowcach, nie znajdując chwili spokoju. Przypuszczała wszystko, oprócz zdrady — i cierpiała strasznie...
Wreszcie siódmego dnia Tomas przyniósł jej wraz z gazetami list.
Panna Lizely pochwyciła kopertę, lecz ujrzawszy, że była to karta z zawiadomieniem, chciała rzucić ją na bok nie otworzywszy nawet. Lecz ręka jej mimo woli rozdarła kopertę.
Spojrzała na kartę i oczy jej otwarły się szeroko... Trupia bladość powlokła oblicze — dreszcz przebiegł po całem ciele...
Przeczytała następujące wyrazy:

„Hrabia Paweł de Nancey ma honor zawiadomić Panią o ślubie swym z panną? Małgorzatą Bouchard, w Montmorencey.“

Panna Lizely sądziła, że śni... lecz odczytawszy dwa razy straszne słowa, szepnęła słabym głosem:
— Ah! podły!
I padła bez zmysłów na podłogę.


ROZDZIAŁ XV.
Zgromadzenie

Po ślubie.
Opowiadane przez nas zdarzenia, bardzo szybko po sobie następowały. Trzy tygodnie zaledwie upłynęły, od pamiętnego zebrania wierzycieli, które służyło nam niejako za wstęp do tej opowieści.
Właśnie rozpoczął się listopad, gdy Paweł i Małgorzata puścili się w podróż poślubną.
Czy potrzebujemy zapewniać, że czas upływał im rozkosznie?... P. de Nancey wynajął nad jeziorem Komo prześliczną willę, urządzoną z książęcym niemal zbytkiem, i tam w tem gniazdku, przeżywał dni niezmąconego szczęścia.
Sześć tygodni upłynęło, a młodzi małżonkowie mimo obietnicy danej ojcu, nie pomyśleli o powrocie, i byliby chętnie spędzili zimę całą pod włoskiem niebem, gdyby nie zbieg okoliczności, który obrócił w niwecz wszelkie ich zamiary.
Pewnego poranku przyniesiono depeszę, wysłaną z Paryża przez Lebel-Girarda, donoszącą, iż Mikołaj Bouchard rażony został apopleksją... Doktorzy nie robili żadnej nadziei powrotu do zdrowia.
Trzeba było pakować rzeczy i niezwłocznie. powracać do Paryża..
Państwo de Nancey przybyli do Montmorency w samą porę, by zamknąć oczy ojcu.
Biedny starzec przez cztery dnie po ataku apopleksji zostawał bez przytomności. Dopiero na chwilę przed skonem, otworzył oczy, poznał córkę i zięcia i twarz jego rozjaśniła się wyrazem wielkiej radości. Przyciągnął do siebie Małgorzatę, ucałował ją, a ściskając dłoń Pawła, wyszeptał słabym głosem: — Uczyń ją szczęśliwą!...
Po tych słowach, wyzionął ducha.
Młoda kobieta tonęła we łzach żalu. Smutek głęboki oddziałał szkodliwie na jej zdrowiu, utraciła siły, doktorzy przywołani, nakazali zupełny spokój. Młodzi małżonkowie osiedli w Paryżu, w pałacyku, przy ulicy de Boulogne.
Mikołaj Bouchard pozostawił trzy miljony franków majątku — umieszczone w banku francuskim lub w akcjach koleji.
Długi hrabiego spłacone były eo do franka, majątki jego miały hypotekę czystą... ogólny dochód, którym Paweł rozporządzał obecnie, wynosił rocznie przeszło dwa kroć stotysięcy franków.
Powodzenie upoiło go — żądza trwonienia powróciła niebawem.
Odświeżył urządzenie domu, nagromadzając pod swym dachem najcenniejsze dzieła sztuki. — Powiększył stajnie sprowadziwszy z Anglji dwanaście cennych koni, po które jeździł umyślnie Dawid Meyer. — Do wozowni przybyło sześć nowych ekwipaży... Najwspanialsze serwisy srebrne, zapełniły kredensy.
Gdy już nie było co kupować, Paweł zaczął się bawić.
Lecz jak pokazać światu świetność swego domu, mając żonę chorą i smutną? Małgorzata bywać w świecie nie mogła, w tych warunkach, a tem mniej, przyjmować u siebie...
Powietrze paryzkie nie zdrowem jest dla ludzi z usposobieniem takiem, jak Pawła. Bezczynność i pieniądze zgubnie działają na jednostki, które większą część życia spędziły w otoczeniu zepsutem.
Miłość prawdziwa, może niekiedy zbawiennie oddziałać i odrodzić je, lecz u tych przeżytych światowców uczucie trwa nie długo.
Wcześniej czy później rozkosze rodzinnego życia przestają ich bawić, tęsknota za światem i jego rozrywkami trawi ich umysł i serce.
Okoliczności zrządziły, że Paweł tęsknić zaczął prędzej, niż się tego spodziewał i pragnął.
Małgorzata nie znudziła jeszcze hrabiego. Czuł wdzięczność do tej prześlicznej istoty, której zawdzięczał dobrobyt. 3
Gdyby Małgorzata otoczona zbytkiem, świeża i piękna, wzbudzała dokoła siebie podziw i uwielbienie, gdyby Paweł był mógł pokazać ją okrytą brylantami w operze, lub na balach, miłość własna męża byłaby oddziałała korzystnie na stosunek jego do żony. Lecz to blade i smutne dziecko, w żałobnej sukni, nie zdolne było zająć zużytego światowca. — Nudził się w domu, a widząc to żona, namawiała go, by sam powrócił do świata i rozrywek, których ona z nim dzielić teraz nie mogła.
Z początku, dla formy, Paweł opierał się naleganiom jej, lecz wkrótce rzucił się w wir zabaw, powracając do dawnego, kawalerskiego sposobu życia.
Jadał obiady w klubie, nie opuścił żadnego pierwszego przedstawienia w operze, grał w karty, nie wstając często od zielonego stolika, aż nad ranem.
Nadmienić nam tu wypada, iż w tej epoce Małgorzata była opuszczoną, lecz jeszcze nie zdradzoną przez męża. — Pan de Nancey nie zajmował się dotąd innemi kobietami...
Gdy jego towarzysze z klubu proponowali mu uczestnictwo w zabawach, na których miały się znajdować kobiety półświatka, Paweł odmawiał stanowczo.
Małgorzata dziwiła się, iż po sześciomiesięcznem pożyciu z mężem, jest. zawsze samą i osieroconą — lecz nieszczęśliwą nie była jeszcze...
To nie jego wina — myślało łagodne dziecię — że śmierć zabrała mi ojca, okryła mnie żałobą... i że zdrowie moje pogorszyło się znacznie... nie mogę narzucić mu mego smutku. Lecz czas zabliźnia rany, czuję, że mi siły wracają, wkrótce nadejdzie dzień, gdy będę mogła towarzyszyć mu wszędzie i powrócą szczęśliwe chwile, któreśmy razem przeżyli, tam nad brzegami jeziora Komo.
Zima miała się ku końcowi. Z powrotem wiosny, siły Małgorzaty wracały też widocznie. W kwietniu, zapragnęła udać się do Montmorency i spędzić wiosnę w tym domu, gdzie upłynęły dnie jej pierwszej młodości.
Pan de Nancey nie sprzeciwił się jej życzeniu, bo choć pałacyk Mikołaja Boucharda nie nęcił go wcale, blizkość Paryża życzliwiej usposabiała Pawła dla średniowiecznej tej budowli.
Małgorzata świadoma, iż mąż jej posiada w Normandji wspaniałą rezydencją, uważała jego przyzwolenie za wielki dowód delikatności i wdzięczną była szczerze za te ustępstwa.
Osiadłszy na wsi, młodzi małżonkowie odbierali odwiedziny znajomych i przyjaciół Pawła. Byli to ludzie młodzi, weseli — dla których hrabia wyprawiał uczty, opisywane później w codziennych pismach.
Jeden tylko człowiek z tego grona światowców, zwrócił na siebie uwagę młodej hrabiny. Był to krewny Pawła baron René de Nangès, młodzieniec posiadający niezwykłe zalety rozumu i charakteru, syn dostojnika państwowego, którego wysokie stanowisko, utorowało też drogę synowi do ministerjum spraw zagranicznych, gdzie właśnie pracował, mimo posiadanej fortuny.
On to oceniwszy zalety pani de Nancey, polubił ją serdecznie, inaczej niż jego towarzysze.
René de Nangès nie starał się o względy hrabiny, lecz lubił na nią patrzeć, słuchać jak mówiła. Ona ziszczała dla niego pojęcie, które sobie wytworzył o ideale. Głos jej uspokajał jego nerwy, dobrze mu było, gdy się w blizkości jej znajdował.
Małgorzata ceniła przyjaźń kuzyna. Słodka ta istota nie wiedziała prawie, że w świecie istniały związki i uczucia nieprawe, a gdyby i wiedziała o nich, nie przyszłoby jej na myśl, że ją, która całem sercem kochała Pawła, mógł ktoś posądzić o inne uczucie.


ROZDZIAŁ XVI.
Przedstawienie w teatrze.

Towarzysze p. de Nancey pędzili wszyscy życie hulaszcze.
Nie było dla nich tajemnicą, że hrabia ożenił się dla majątku, z córką mieszczanina, który na handlu korkami zrobił miljony, co im się nadzwyczaj śmiesznem wydawało.
Wiedzieli także, że młoda hrabina była ładna i ta ostatnia przyczyna, popchnęła ich do częstych odwiedzin w Montmorency. Każdy ufał w swoje siły i w potęgę swych wdzięków.
Lecz widok Małgorzaty, aureola niewinności, jaka zdawała się otaczać jej jasne czoło, zbiły z tropu najodważniejszych szermierzy.
Powaga młodej kobiety, nakazująca szacunek, odstręczyła tych lovelasów od jej domu i wkrótce: hrabia uczuł się znów osamotnionym w swym zameczku w Montmorency.
Zły i oburzony na żonę, której przypisał całą winę, Paweł uciekał z domu, spędzając trzy czwarte czasu w Paryżu.
Tak rzeczy stały, gdy okoliczność na pozór mało znacząca, przyniosła Małgorzacie niepowetowaną szkodę.
Dnia jednego hrabia w towarzystwie dziesięciu przyjaciół obiadował w restauracji „Café Anglais.“ Wina wypito wielką ilość, głosy podnosiły się, dowcipy padały jak z rogu obfitości.
Właśnie na stole ukazały się butelki ze starem winem. Jeden z gości ujął napełniony kieliszek, powąchał złotawy płyn, skosztował, i skinąwszy na lokaja zawołał:
— Zabierz to wino Gustawie!! — Nie można go pić... śmierdzi korkiem...
— Cicho! — szepnął śmiejąc się sąsiad mówiącego hrabia de Nattès, któremu już wino dobrze szumiało w głowie. — Nie mów tak głośno mój drogi!
— Dla czego mam być cicho? — zapytał pierwszy.
— Bo w domu wisielca nie mówi się o postronku...
— Co znaczy?...
— Ani o korkach przy zięciu handlarza tymże materjałem — kończył p. de Nattès, wśród ogólnej ciszy.
— Może potępiony przez ciebie korek, wyszedł z handlu teścia naszego przyjaciela Pawła, tu obecnego... Ojciec mój był jego klientem, gdy jeszcze nie miał zameczku w Montmorency, pewnie nie jeden kamień w tej budowli, kupiony został za pieniądze mego ojca.
Młodzieniec spodziewał się, że słowa te przyjęte zostaną wybuchem śmiechu. Lecz omylił się. Gdy skończył mówić, lodowata cisza zaległa pokój.
Paweł powstał.
— Mój panie — rzekł głosem dobitnym — wiedz, że jesteś impertynentem i głupcem...
— Co? — krzyknął młokos wytrzeźwiony nagle.
— Jeżeli ojciec hrabiny był kupcem — ciągnął dalej Paweł — nie mniej jest ona córką swego ojca, podczas gdy słyszałem, że pan nie mógłbyś się tem pochwalić!
Cios był silny i trafny. Cały Paryż w swoim czasie zajmował się awanturniczemi sprawkami pani de Nattès matki.
Młody człowiek zbladł i chciał rzucić się na Pawła, lecz go sąsiedzi powstrzymali.
— Uspokój się mój młody paniczu — mówił spokojnie p. de Nance — nie mam zwyczaju kończyć nieporozumienia pięścią... Zresztą jestem silniejszy... Jutro spotkamy się w lasku Bulońskim.
— Liczę ha to!!!
Świadkowie porozumieli się niebawem.
Paweł nie uprzedził nawet żony o zaszłych wypadkach, przenocował w Paryżu, i nazajutrz rano pchnięciem szpady w prawe ramię, ukarał przeciwnika.
Biedna Małgorzata nie była winną, że pan de Nattès, miał słabą głowę... Paweł, żeniąc się z nią, wiedział, na jakiem przedsiębiorstwie Bouchard zrobił majątek... a jednak okoliczność zaszła w Café Anglais zraziła go i zniechęciła do żony.
Nic nie wyrzucał żonie, ale chłód jego wzrastał, stawał się szorstkim i nawet grubijańskim, rzadko do domu zaglądał, o nie jej nie pytał, i sam nie o sobie nie mówił.
Młoda kobieta zrozumiała, iż serce jej męża przestało do niej należeć. Za dumna, by narzekać, nadto łagodna, by się dopominać o swoje prawa, milczała i modliła się... Myśl, że wszyscy mężczyzni tak samo postępują, przychodziła jej często do głowy. Ufała, że przyszłość przyniesie zmianę...
Gdyby nie odwiedziny pana de Nangés, samotność jej byłaby zupełną... W miarę, jak Paweł oddalał się od żony, René otaczał ją tem większą życzliwością.
Nie raz spostrzegł, że oczy Małgorzaty były zaczerwienione od łez... — Więc przestała być szczęśliwą, kiedy płacze!!! A więc i ona cierpi!!! myślał.
Nie potrzebował daleko szukać przyczyny — zaniedbanie przez męża nie było tajemnicą dla nikogo. — Paweł torował drogę Renemu!...
P. de Nangés rozmyślał nad tem długo. Zdala uśmiechała mu się nadzieja... i nie taił już sam przed sobą, ze kochał Małgorzatę do szaleństwa.
Lecz milczał jak grób, czując to dobrze, iż wyznanie uczucia rozdzieliłoby ich na zawsze.
Zarówno jak ona, milczał i czekał...
Pani de Nancey w swej niewinności, niczego się nie domyślała. René był dla niej przyjacielem, kochała go jak brata.


W teatrze „la Gaîté“ zapowiedzianem było pierwsze przedstawienie czarodziejskiego baletu. Paweł nie mając co robić z czasem, kupił krzesło w orkiestrze i machinalnie bez ciekawości poszedł do teatru.
Sala była przepełniona, nigdzie próżnego kącika, wszędzie głowy ludzkie od góry do dołu.
Zaledwie zajął miejsce i rozejrzał się dokoła, p. de Nancey spostrzegł, że wszystkie niemal oczy i lornetki zwracają się w stronę jednej loży pierwszego piętra z prawej strony.
Zaledwie przyłożył lornetkę do oczów, gdy serce jego silnie bić zaczęło. W loży siedziała ubrana biało młoda kobieta o blond włosach. Poznał natychmiast pannę Lizely, która wspaniale piękna, z dumnie podniesioną głową, nie patrzała na tłum, który ją uwielbiał.
P. de Nancey czuł, że zerwane pęta nawiązują się napowrót. Oczy jego i myśl nie mogły się oderwać od tej kobiety, która przez dwa dni do niego należała... Wspomnienie upajało zmysły Pawła, usta jego wyszeptały słowa:
— Omyliłem się!.. Ją to kochałem jedynie, a nie Małgorzatę...
Po skończonym przedstawieniu p. de Nancey; nie zdając sobie dobrze sprawy z tego co czyni, pobiegł i stanął na drodze, którą Blanche przebywać miała. Spodziewał się, że go spiorunuje wzrokiem. Lecz chciał raz jeszcze uczuć woń, którą wydzielały jej suknie, tę woń, która zdawała się być jej własnym zapachem.
Drzwi loży otwarły się. Wielu mężczyzn, żądnych widoku tej niezwykłej piękności, utworzyło szpaler po dwóch stronach korytarza.
Blanche szła wolno ścigana przez szmer uwielbienia. Była spokojna i chłodna, trzymając w lewej ręce bukiet z mchowych róż, prawą podtrzymywała fałdy okrycia wschodniego, z białej materji w złote pasy.
Nie spuszczała oczów, lecz nie zatrzymywała ich na nikim.
Paweł stał ciągle... Blanche zbliżyła się... zapewne przejdzie nie spostrzegłszy go nawet.
Lecz inaczej się stało. Traf, czy wpływ magnetyczny jego oczów, utkwionych w jej twarzy sprawił, iż panna Lizely odwróciła nieco głowę w stronę, gdzie stał hrabia, i wzrok ich spotkał się w przelocie.
Blanche zadrżała, twarz jej oblał purpurowy rumieniec, lecz z oczów nie padł piorun nienawiści. Uśmiech rozchylił koralowe usteczka, ukazując sznur perłowych ząbków. Pochyliła wdzięcznie główką, oddając ukłon p. de Nancey i przeszła, niknąc w tłumie.
Paweł chciał biedz za nią, lecz ścisk był tak wielki, iż musiał wyrzec się swego zamiaru.


ROZDZIAŁ XVII.
Zerwane pęta nawiązują się na nowo.

Torując sobie siłą drogę, hrabia wyszedł na ulicę w chwili, gdy dobrze znany mu ekwipaż panny Lizely ruszał z przed bram teatru. Wskoczył do swego powozu i rozkazał służącemu ścigać odjeżdżającą. Kilka razy zaprząg z Ville-d’Avray znikał wśród ulicznego tłumu, lecz dzielne kłusaki p. de Nancey doganiały go niebawem, aż minąwszy ulicę Friedland zniknął w bramie domu, którego Paweł skwapliwie zapisał numer.
Przenocowawszy w swym pałacu przy ulicy de Boulogne, gdzie mieszkał obecnie stale, zarówno jak za kawalerskich czasów, raz w tydzień odwiedzając Montmorency, Paweł nazajutrz około południa, zadzwonił do bramy domu przy ulicy Friedland i z bijącem gwałtownie sercem, zapytał szwajcara o panią Lizely.
— Pani przenocowawszy tu, odjechała do Villed’Avray — brzmiała odpowiedź.
Paweł powrócił do powozu, kazał się wieźć do letniego mieszkania Blanche.
— Jak ona mnie przyjmie!... jeżeli mnie przyjąć zechce — myślał, popadając w zadumę w miarę zbliżania się do celu podróży.
Powóz stanął u drzwi szaletu, Tomas zaprowadził p. de Nancey do salonu i oddalił się ze słowami:
— Natychmiast uprzedzę panią o przybyciu pana hrabiego...
Pięć minut upłynęło, wzruszenie Pawła wzrastało z każdą chwilą... Co jej powiedzieć... jak zacząć rozmowę... A jeśli Blanche przyjmie go łzami, lub wybuchnie oburzeniem?.. W każdym razie spodziewał się gwałtownej i wzruszającej sceny...
W progu stanęła Blanche uśmiechnięta, swobodna, zalotna.
— Dzień dobry kochany hrabio — rzekła, podając mu rękę.. — Rada jestem pańskiemu przybyciu... Między nami mówiąc, spodziewałam się pana...
— Spodziewałaś się mnie pani?
— Po wczorajszem spotkaniu, byłam pewna, że przybędziesz... Jesteś pan człowiekiem dobrze wychowanym, zawiniwszy względem mnie, przychodzisz się usprawiedliwić... Nie wątpię, że byłbyś to wcześniej uczynił, lecz obawiałeś się zastać mnie zadąsaną i gniewną... Uśmiech mój wczorajszy uspokoił pana, i oto jesteś... Lepiej późno, jak nigdy!... Przyjmuję tłomaczenie i wyznaję, że przybycie pańskie, uszczęśliwia mnie nad wszelki wyraz... Będziesz mnie pan odwiedzał w mej samotności... żyję tak odosobniona od świata, nie mam przyjaciół — bądź moim przyjacielem i nadal... dobrze hrabio?...
— A więc — wyjąkał Paweł zdumiony — więc, to nie przywidzenie... Przebaczyłaś mi pani?...
— Ależ tak, naturalnie! — zawołała panna Lizely z odcieniem zniecierpliwienia. — Czy byłabym panu podała rękę, żywiąc w sercu żal lub niechęć?... Ja kłamać nie umiem. Zraniłeś mnie pan boleśnie, ale zastanowiłam się i uznaję, że nietylko pan zawiniłeś — jam też zbłądziła... Nie umiałam opanować cię, mój hrabio, w tem leży rzecz cała... ale co pan chcesz, byłam śmieszną, rozmarzoną i... kochałam cię do szaleństwa!!! Co za nierozsądek!!!
— Kochałaś mnie pani?! — powtórzył Paweł.
— Tak, jak w romansach i w dramatach, kochany hrabio! — Mogłeś deptać po mnie, nie byłabym jęknęła, — dla ciebie byłabym w ogień poszła... co za głupota, prawda?
— A teraz?...
— Teraz, wszystko minęło... a na dowód, że ze mnie dobry dzieciak, ofiaruję panu moją przyjaźń.
— A jeśli ja cię kocham jeszcze, kocham więcej niż kiedykolwiek? — zapytał Paweł z zapałem.
— Za późno, kochany panie, — zawołała Blanche, wybuchając śmiechem. — Zresztą, nie uwierzyłabym temu, a to dla prostego powodu, żeś mnie pan nigdy nie kochał...
— Ja nie kochałem ciebie!!!
— Tak jest... upokarza mnie to przekonanie, lecz go nie zmienię. Jestem piękna — podobałam się panu przez chwilę, oto i wszystko... Niema w tem winy pańskiej — nie zawsze władamy sami sobą... Teraz dajmy pokój przeszłości niemiłej dla mnie, a mówmy o panu... o panu jedynie! — Nie uwierzysz, kochany hrabio, jak się żywo tobą interesuję... Będziesz miał we mnie życzliwego towarzysza...
— Po cóż mówić o mnie — rzekł Paweł — wszak ostrzegłaś mnie pani, że słowom moim nie wierzysz...
— Owszem, wierzyć ci będę, gdy mówisz o sobie, o twem pożyciu — nie zaś o uczuciach twoich względem mnie. Jesteś pan ożeniony, masz majątek... czy pozyskałeś także szczęście?...
— Nie — odparł szorstko pan de Nancey.
— Ach! mój Boże! co pan mówisz? — westchnęła panna Lizely, a wyrazistą jej twarz pokrył cień smutku. — Nie jesteś szczęśliwym! — to niemożebne! — Dlaczego? — Bo masz wszelkie dane ku temu... świetne położenie towarzyskie... wielki majątek... piękną żonę.. Bo piękną jest ta twoja żoneczka, ze swym dziecięcym uśmiechem na ustach, z niewinnem spojrzeniem i twarzyczką Madonny!
— Widziałaś ją pani! zawołał Paweł ździwiony.
— Naturalnie... Dziwi to pana?
— Bardzo! — przyznaję to...
— Jednak niema w tem nie zadziwiającego... Nie byłabym godną córą Ewy, gdybym nie była zapragnęła ujrzeć tę, która stała się moją szczęśliwą rywalką... Zeszłej wiosny, udałam się pewnego popołudnia do Montmorency, a dowiedziawszy się, że pana niema w domu, prosiłam o pozwolenie zwiedzenia wnętrza zameczku... Teść pański handlował korkami... widać, że się na tem robi pieniądze... W parku, wśród zieleni, ujrzałam panią hrabinę... siedziała na ławeczce z darni, w towarzystwie pięknego młodzieńca....
— Pięknego młodzieńca?... — powtórzył Paweł.
— Tak, kochany hrabio, towarzysz hrabiny mógł liczyć dwadzieścia trzy lat życia, blondyn z małym wąsikiem, szczupły... pewnie który z twoich przyjaciół... Hrabina tak była zajęta rozmową, że mnie nie spostrzegła, to też mogłam się jej napatrzeć... Bardzo mi się podobała... wyborna z niej hrabina... W jakim jest wieku?...
— Siedmnaście lat liczy...
— Ah! biedaczka, toż to dziecko!... Siedmnaście lat!!! ja mam dwadzieścia pięć! — Jakżem ja stara w porównaniu... No kochany hrabio nie zapieraj się, wszak szalejesz za Żoną?...
— Nie kocham jej — odparł Paweł sucho.
— No mój przyjacielu, muszę ci powiedzieć, że jesteś potworem!.. Bo i pocóż brałeś ją za żonę, nie kochając jej?...
— Wiesz, że byłem zrujnowany...
— Ah! więc to o majątek chodziło... rozumiem. Miliony papy Boucharda uśmiechały ci się... Panna Małgorzata była niewinną dziewicą... na jej przeszłości nie ciążyło nie, prócz tych korków ojca!! — Smieszna to rzecz korki... ale nikogo nie hańbi... Obowiązkiem twoim było kochać tę małą, skoro za miłość płacili gotówką...
— Blanche miej litość nademną! wiesz, że się sercu nie nakazuje... Gdym się żenił, serce moje nie należało już do mnie... było twoją własnością...
— Uprzejme to kłamstwo! szkoda tylko, że jest ono zbytecznem — przerwała Blanche z uśmiechem. Uprzedziłam pana, że jestem niewierną... a wiesz chyba sam, że przestałam być naiwną...
— A jednak ja cię ukochałem! — zawołał z uniesieniem Paweł. — Postępowanie moje względem ciebie było niegodne; ty mi przebaczasz szlachetnie, lecz ja sobie nigdy nie daruję tej winy!! Byłem szalony porzucając tę, którą uwielbiałem... Przysięgając ci, że będziesz moją żoną, mówiłem szczerze... i gdybym był majętnym, nie cofnąłbym się przed niczem... lecz zawdzięczać dobrobyt tobie, której mienie tak drogo opłaconem było... nie miałem odwagi, i uciekłem, a bojąc się, że wrócę znowu, związałem się na życie całe z kobietą, której nie kochałem!.. Oto masz całą prawdę... Chciej mi uwierzyć, żałuj mnie Blanche!.. Oh! drogo opłaciłem moje szaleństwo, i ten pościg za zwodniczą marą, którą jest szacunek ludzki.
Oboje zamilkli. Blanche zdawała się wzruszoną, p. de Nancey czekał na jej odpowiedź.
— Więc dobrze — rzekła głosem przyciszonym. — Wyczerpmy dziś do dna przedmiot, tak bardzo dla mnie przykry. Przed chwilą sam uznałeś za niegodne twoje. postępowanie względem mnie... Ja ci nie nie wymawiam, choć każda inna kobieta obrzuciłaby cię na mojem miejscu słusznymi wyrzutami. Czy jestem lepszą od innych? — czy więcej inteligentną?... nie wiem. To wiem tylko, że drzwi moje nie zamkną się przed tobą i że dziś mówię do ciebie szczerze: Bądź moim przyjacielem!... Tak kochany hrabio, bądź moim przyjacielem... lecz przyjacielem tylko... a jeśli usta twoje dla zwyczaju zechcą powtarzać miłośne słowa, każ im milczeć... Okrutna nauka, którą mi dałeś, poskutkowała.. Serce moje zamarło... co do zmysłów, potrafię zapanować nad niemi... łatwo mnie pan zrozumiesz... Przyjmij więc, co ci ofiarować mogę, przyjaźń i życzliwość moją, lub rozstańmy się na zawsze... Nie taję, że boleśnie odczułabym tę ostateczność. Więc przysięgasz, że nigdy nie usłyszę z ust twoich o miłości...
— Sprobuję...
— To nie dosyć... Przysięgnij lub żegnaj na wieki.
— Więc będę milczał...
— Doskonale. Tak to lubię... Teraz mówmy o czem chcesz, prócz o zakazanym przedmiocie.
Pan de Nancey przepędził dwie godziny w szalecie, gdy odjeżdżał, czuł że przyszłość jego pozostała w rękach złotowłosej syreny.
Ona, stojąc na ganku, patrzyła za odjeżdżającym... Usta jej szeptały zcicha.
— Trzymam go teraz... odjeżdża w przekonaniu, żem mu przebaczyła, że mą we mnie przyjaciółkę... może myśli, że go kocham...
— Czy podobne mnie kobiety przebaczają?! Czekaj smutny bohaterze! Moje cierpienia, mój wstyd, upokorzenia... nie nie zapomniałam, ty mi za to wszystko zapłacisz!.


ROZDZIAŁ XVIII.
Cyrce.

Słowa wyrzeczone przez pannę Lizely objaśnią czytelnika, co do jej planów na przyszłość.
Chciała się zemścić, nie przebierając w środkach. Była okrutną... taką ją zrobiły okoliczności życia... Wcześnie dotknięta została nieszczęściem, które złamało całą jej przyszłość.
Opowiadanie jej, dotyczące pobytu w Anglji, zawierało prawdę jedynie... Była niewinną ofiarą zbrodni...
Łatwo zrozumieć, jaka gorycz przepełniała to młode serce, jęczące pod brzemieniem niepowetowanego nieszczęścia...
Nagle, wspomnienie tej wstrętnej przeszłości zaczęło się zacierać pod wpływem uczucia i nadziei...
Blanche kochała miłością wielką, namiętną, niepospolitą, jak cała jej istota. Paweł stał się dla niej bóstwem, ufała mu bez granic.
Wszystko zdawało się do niej uśmiechać... Miała zostać żoną człowieka, noszącego historyczne nazwisko. Wejść w ten świat arystokratyczny, w którym jej piękność, majątek, rozum postawi ją pewnie na pierwszym planie... marzyła o tem i wierzyła ślepo w prawdziwość swoich złudzeń.
Wiemy, jak się skończyły projekta panny Lizely... Człowiek, którego kochała do szaleństwa, uważając się już za żonę jego, człowiek, któremu ufała bez granic, rzucił jej w oczy straszną pogardę, zmiażdżył ją bez litości.
Podszedłszy ją, opuścił nikczemnie, nie racząc uprzedzić o nieszczęściu, które na nią spadło. Rzucił ją na pastwę wstydu i rozpaczy.
Oprzytomniawszy nieco, Blanche postanowiła się zemścić, na tym, którego dziś nienawidziła tyle, ile kochała go wczoraj. Cel wytknięty pociągał ją, dodawał sił do życia, tak srodze złamanego po dwa razy.
Plan miała przygotowany. Byliśmy świadkami pierwszej sceny komedji, której akcje ścigać nadal zamierzamy.
Zaraz na wstępie Blanche podnieciła żar namiętności, pożerający p. de Nancey, była zalotną i okrutną razem.
Ciągnęła go urokiem, postępowanie jej było ujmujące, serdeczne, czułe. Witała Pawła radośnie, uprzyjemnić mu się starała każdą chwilę spędzoną pod swym dachem. Lecz gdy rozszalały młodzieniec ośmielił się wyrzec słowo czulsze, dotknąć jej ręki, natychmiast piorunowała go wzrokiem, obiecując wypędzić go bez litości.
Paweł męczył się, jak potępieniec. Co dzień przybywał do Ville-d’Avray zrana i do późnej nocy pozostawał w szalecie. Gorączka go trawiła, nikł widocznie, choroba nerwowa podkopywała organizm silny niegdyś.
Tak upłynęły dwa miesiące. Blanche promieniała zadowoleniem. P. de Nancey stał się jej niewolnikiem, był na jej łasce... Wiedziała, że spełni każde jej życzenie, że jej rozkaz był prawem dla niego.
— Sprobuję jutro — pomyślała zostawszy sama pewnego wieczoru.
Nazajutrz o zwykłej godzinie, Paweł wszedł do salonu. Był bledszy niż kiedykolwiek, oczy jego błyszczały ogniem gorączkowym.
— Co ci jest Pawle? — zawołała Blanche, patrząc na niego czule — ty cierpisz?..
— Ty się pytasz, czy ja cierpię? odparł Paweł z goryczą.
— Tak, pytam cię o to, jak siostra kochająca pytałaby najlepszego brata... Co ci jest?..
— Co mi jest... odparł głucho — to, to że muszę raz skończyć te męki. — Stokroć lepsza śmierć, niż te cierpienia, które mi zadajesz!! — Dość tej roli, którą mi narzuciłaś, a którą ja przyjąłem w chwili słabości... Przysiągłem, że będę milczał!! — dziś odbieram słowo, niech się co chce dzieje!!...
— Nie rozumiem — szepnęła Blanche.
— Naprawdę!!! — mówił dalej Paweł z goryczą — a jednak to bardzo proste! — Kocham cię jak szaleniec. — Nie ma komórki w moim mózgu, któraby tobą przepełniona nie była!
— Tyś dla mnie życiem, i więcej, niż życiem... i wiesz o tem dobrze, a milczeć mi każesz! — Otóż nie będę milczał, musisz mnie wysłuchać.
— Jeśliś pan zapomniał o swej obietnicy — rzekła chłodno panna Lizely — ja pamiętam o mojej... Złamałeś słowo, mówiąc do mnie o miłości, o której ja wiedzieć nie chcę, zatem wszystko między nami skończone... Dom mój od dziś zamyka się dla ciebie panie hrabio, proszę zechciej go opuścić niezwłocznie!!!
— Tak sądzisz? zapytał Paweł.
— Tego wymagam!
— Myślisz, że ja posłucham rozkazu?
— Jesteś nadto gentlemanem, by tu pozostać mimo mej woli... zresztą jestem tu panią...
— Każesz mnie wyrzucić służbie?...
— Z wielką przykrością, z boleścią nawet — lecz jeśli mnie do tego znaglisz — odwołam się do tej ostateczności...
— Nie zadam ci tego trudu — rzekł Paweł z ironją, dobywając z kieszeni rewolwer, oprawny w kość słoniową.
— Chcesz mnie zabić? — zapytała Blanche z odcieniem niepokoju, lecz na pozór chłodno.
P. de Nancey wzruszył ramionami,
— Co za myśl! — wiesz, że nie dałbym ci zrobić najmniejszej krzywdy...
— Więc ty chcesz umrzeć?...
— Chcę zasnąć snem głębokim u twoich stóp...
— Ty byś to uczynił? — zawołała panna Lizely usiłując ukryć wzruszenie.
— Przysięgam ci na honor! — i tym razem dotrzymam słowa.
— Więc to prawda, ty mnie kochasz? — szepnęła „młoda kobieta — udając silne wzruszenie.
— Oh! gdybym mógł przykuć cię do siebie nierozerwalnym związkiem. Oddałbym połowę życia...
— Wierzę ci...
— Więc czemu się wahasz zostać moją kochanką? — Boję się nowych cierpień — dość już przebolałam. Wierz mi..
— To nakłonił nie zadaje się cierpień ukochanym istotom.
— Przeciwnie, często dręczymy najbliższych... Jeślibym ci uległa, czuję, że wkrótce zadałbyś mi cios najsroższy — od któregobym umarła... Nie, nigdy nie narażę się na to...
— Błagam cię Blanche, wytłomacz mi znaczenie tej zagadki?
— A więc dowiedz się — jestem zazdrośną...
— Więc wyjedziemy ztąd, opuścimy kraj, udajmy się gdzie chcesz, ukryjmy przed światem miłość i szczęście nasze..
— Nigdy!
— Czemu?
— Nie chcę być podobną do tych kobiet, które porywają bogatych mężów nieszczęśliwym żonom i ukrywszy się z nimi przed oczami ludzi, tuczą się ich pieniędzmi...
— Więc pozostańmy tu... Nie opuszczę cię ani na chwilę, a widząc mnie zawsze, nie znajdziesz powodów do zazdrości...
— Sądzisz, że na to pozwolę? — coby świat o tobie powiedział, gdybyś zamieszkał w domu swej kochanki?...
— Nikt się nie dowie, okryjemy się tajemnicą...
— Świat wie wszystko... szczególniej zaś to, co się tajemnicą okrywa!... Twoje zniknięcie samo zwróciłoby ogólną uwagę, staranoby się odkryć kryjówkę i w tydzień czasu, cały Paryż dowiedziałby się, że panna Lizely przywłaszczyła sobie hrabiego de Nancey... Zresztą za długo już mówiono o mnie: „kochanka lorda Sudleya.“ Jestem córką barona Lizely i nie chcę by* mówili o mnie teraz:, kochanka hrabiego de Nancey.“ Dość już wstydu zniosłam!...
— Więc czego żądasz? — jęknął Paweł.
— Powtarzam ci, dość już cierpiałam...
— Lecz poszukajmy sposobu, aby wszystko pogodzić...
— Dobrze, poszukajmy...
Pan de Nancey wsparł głowę na dłoni i myślał przez chwilę, lecz nic nie znalazł.
— Ja mam projekt! — zawołała Blanche po namyśle. — Pozory zostaną zachowane...
— Mów prędko — przerwał Paweł.
— Musisz zmienić obecny tryb życia, tak niegodny człowieka, noszącego twoje nazwisko... Musisz powrócić do domu i zbliżyć się do żony...
— Zbliżyć się do żony? — powtórzył Paweł.
— Dla formy jedynie — odparła Blanche z uśmiechem. — Mówiłam, że trzeba zachować pozory... Wszystko co przekracza granice przyzwoitości, wstręt we mnie budzi... Zdobywszy w oczach świata miano wzorowego męża, przedstawisz mnie żonie i zostaniemy przyjaciółkami... Będę jej powiernicą, wtedy o zazdrości nie będzie mogło być mowy, ona mi się będzie zwierzała, a jeśli mnie zdradzisz, to choć zamilczy o tem, ja na jej twarzy wyczytam radość, i będę wiedziała czego się trzymać... Oto mój plan... cóż ty na to?
P. de Nancey zadrżał. Resztki poczucia honoru i delikatności, które zachował w duszy, wstrętną mu czyniły tę komedję. Oburzył się na myśl, że Małgorzata zostaćby mogła przyjaciółką panny Lizely.
— Wahasz się! — krzyknęła Blanche, marszcząc czoło, a oczy jej rzuciły błyskawice gniewu. — Bywaj zdrów — nigdy nie ujrzysz mnie więcej!... Powstała i podeszła do drzwi pewnym krokiem. To wystarczyło, by uśmierzyć chwilowy bunt w umyśle Pawła.
— Nie waham się! — zawołał — stanie się jak zechcesz!...
— Więc zgoda! — odparła panna Lizely... A teraz, daj mi dowód przywiązania, działając szybko... Jeszcze dziś wieczór powrócisz do Montmorency... Co do naszego poznania z hrabiną, obmyśl sposób... Mogę jej być przedstawioną jako wdowa i twoja krewna...
— Dobrze, wdowa, moja krewna — rzekł hrabia — tak będzie najlepiej... Podejmuję się reszty...
W godzinę potem p. de Nancey opuszczał Ville-d’Avray, a panna Lizely zostawszy sama, zawołała z uśmiechem na ustach:
— Zdaje mi się, że zostanę pomszczoną!...


ROZDZIAŁ XIX.
Niegodziwość.

Jak wiemy już, Paweł rzadko bywał w Montmorency. Zaledwie godzinę czasu spędzał tam co tydzień, i Małgorzała byłaby pędziła zycie pustelnicy, gdyby nie codzienne niemal odwiedziny pana de Nangés.
Młoda kobieta z radością witała gościa, obecność Jego przynosiła jej ulgę w cierpieniu moralnem, uważała go za najlepszego przyjaciela, nie domyślając się, jakie uczucia żywił dla niej w sercu.
Mimo niegodnego postępowania p. de Nancey, żona nie przestała go kochać gorąco — to też z wielką radością dowiedziała się, że tym razem dłużej zabawić zamierza w Montmorency.
Niebawem jednak doznała wielkiego rozczarowania. Paweł rozkazał służbie przygotować dla siebie pokoje, leżące w przeciwległem, najodleglejszem skrzydle pałacu.
— Już mnie nie kocha — wyszeptało biedne dziecię z westchnieniem... Jakże prędko mu się sprzykrzyłam... A jednak, dawniej mówił, że mnie znajduje piękną... Czy bym się zmieniła?... Mam lat ośmnaście i jestem wdową — mimo, że mąż mój żyje!... Lecz i za to dzięki składam. Niebu, że tu powrócił... Kto wie, niezadługo może odzyskam go całkowicie...
René de Nangés przybył tego wieczoru. — Czy potrzebujemy mówić, iż powrót Pawła sprawił mu przykrość i zaniepokoił go?... Pozostał jednak, zatrzymywany przez pana domu, który był mu bardzo rad i nawet sam odwiózł gościa do stacji, przed odejściem ostatniego pociągu.
Nazajutrz p. de Nancey pozostał dzień cały w domu. Czas wydał mu się śmiertelnie długi, nie lubił czytać, nie zajmowała go muzyka, więc siedział nieskończenie długo przy śniadaniu i obiedzie, resztę dnia spędził w ogrodzie, paląc cygara jedno po drugiem.
Gdy wieczór nadszedł, hrabia chciał oznajmić żonie o przybyciu panny Lizely, nie wiedział wszakże, jak zacząć, gdy służący podał mu na srebrnej tacy list, na którego widok, serce Pawła zaczęło bić gwałtownie,
Wziął do ręki kopertę, przesiąkniętą dobrze mu znaną wonią. Na pieczątce widniał herb i korona o siedmiu pałkach.
Hrabia przeczytał list i podał go żonie, mówiąc:
— Treść tego pisma dotyczy zarówno. mnie, jak i ciebie, kochana Małgorzato...
List zawierał co następuje:

„Kochany hrabio i kuzynie!
„Czy nie zapomniałeś o swojej krewnej Blanche, tak wcześnie poślubionej, a wkrótce potem owdowiałej?

„Jeśli wykreśliłeś mnie z pamięci, pozwól, że ci się sama przypomnę.
Powróciwszy z Włoch, gdzie spędziłam lat kilka, dowiaduję się o twojem ożenieniu. Powiedziano mi, że młoda hrabina de Nancey godną jest ciebie.
„Pragnąc zbliżyć się do was — i jeśli pozwolicie, udam się wkrótce do Montmorency. Moja nowa kuzynka nie weźmie mi chyba za złe, że na chwilę przerwę wasze urocze sam na sam.

„Czekam odpowiedzi.
„Szczerze życzliwa
„Blanche Lizely”

— Któż to jest? — zapytała Małgorzata, oddając list mężowi.
— Urocza kobiecina, jeśli ją te lat kilka nie zmieniły...
— Czy młoda jeszcze?
— Ma pewnie dwadzieścia cztery lat wieku.
— Nigdy mi o niej nie wspominałeś...
— Gdybym cię chciał wtajemniczyć we wszystkie koligacje mojej rodziny, musielibyśmy spędzać dnie całe nad herbarzem i historją rodów szlacheckich, którą ty, moja droga, znasz o wiele mniej, niż nieboszczyk twój ojciec...
Małgorzata poczuła ukłócie, żywy rumieniec oblał jej lica.
— Cóż mam odpowiedzieć? — ciągnął dalej hrabia.
— Znasz przecież lepiej formy światowe odemnie — odparła młoda kobieta. — Zapewniam cię, że przyjmę jak najserdeczniej twoją krewną. Dosyć dla mnie, że należy do twojej rodziny, abym ją pokochała...
Paweł dotknął ustami czoła żony, jej oczy błysnęły radością.
— Jesteś bardzo uprzejmem dzieckiem — rzekł. — Jutro sam zawiozę odpowiedź mojej kuzynce. Będzie to uprzejmiej, Dowiem się zaraz, kiedy zamierza przyjechać — będziemy jej oczekiwać, a ty zatrzymasz ją na obiad. Sądzę, że ją polubisz, lecz gdybym się mylił, po pierwszej wizycie możesz nie zapraszać jej więcej...
Małgorzata słuchała uprzejmych słów męża z nietajoną radością.
— Odzyskam go!... myślała.
Nazajutrz Paweł udał się do Ville-d’Avray, gdzie wraz z złotowłosą syreną postanowił, iż pierwsza wizyta odbyć się miała dnia następnego.
Gdy powóz panny Lizely stanął przed drzwiami pałacu w Montmorency, serce Pawła biło gwałtownie. Żywy rumieniec oblał mu lica, gdy ujrzał żonę rzucającą się na szyję przybyłej i pokrywającą twarz jej serdecznymi pocałunkami.
Małgorzata oczarowana była przez nową kuzynkę, którą uważała już za przyjaciółkę. Gdy Blanche powróciła do domu, młoda hrabina posmutniała widocznie.
— Jakże ci się podobała ta moja krewna, drogie dziecię? — zagadnął hrabia, gdy zostali sami.
— Nie czuję się na siłach wydania o niej sądu — — odparła Małgorzata — ale ją już kocham!!! Tak, kocham ją sercem całem! — Pragnę, by mi była siostrą!... Co za szkoda, że Ville-d’Avray tak daleko jest od Montmorency... Gdyby Blanche mieszkała bliżej, widywałybyśmy się co dzień... co godzina... Nie rozłączalybyśmy się wcale...
— Bądź ostrożna — rzekł Paweł uśmiechając się.
— Czemu?...
— Będę zazdrosny o to nagłe, a tak żywe uczucie.
Małgorzata rzuciła się na szyję hrabiego:
— Ty zazdrosnym!!! Oh! ty wiesz, że ciebie kocham nad wszystko na świecie... Wiesz, że cię ubóstwiam!...
Wzruszenie ogarnęło Pawła. Małgorzata była tak młoda, tak piękna i tak kochająca! Czuł na swych piersiach oparte to dziecięce serce, bijące gwałtownie, czuł drżenie jej ciała, widział koralowe usteczka, szukające warg jego w gorącym pocałunku.
Niestety! widmo innej kobiety przemknęło przed oczyma małżonka.
P. de Nancey rozplótł białe ramiona, otaczające jego szyję, odsunął wdzięczną postać od siebie, a dotknąwszy chłodnemi usty jej czoło, wyszedł z salonu.
Małgorzata zadrżała. Tak to przyjął ten jej ukochany małżonek dowód miłości namiętnej i gorącej!... Czuła się strasznie upokorzoną. Więc jej młodość, piękność, miłość nie miały dla niego żadnej wartości... Padła na krzesło, a zasłoniwszy twarz rękoma, wybuchnęła płaczem. Najpierw łzy jej płynęły cicho i wolno, później z piersi wyrwało się gwałtowne łkanie...
— Byłam szaloną, gdy ufałam w jego nawrócenie... jęczała. — On mną pogardza... odpycha mnie... nie kocha... i nigdy już kochać nie będzie!..
Tego wieczora młoda kobieta zasnęła płacząc, i przez noc całą, z zamkniętych jej oczów, łzy gorące spływały obficie.
W dwa dni później Paweł zawiózł żonę do Ville-d’Avray. Blanche uwiadomiona o przybyciu gości, oczekiwała ich, a przyjęcie i powitanie jej było tak pełne radości, iż ludzie więcej doświadczeni niż Małgorzata, łatwo uwierzyliby w życzliwość złotowłosej syreny.
W ciągu dwóch tygodni zamieniano częste odwiedziny, młode kobiety nie mogły obejść się jedna bez drugiej. Zachwycający był widok tych dwóch istot tak pięknych, a tak od siebie różnych, złączonych w czułym uścisku, lub przechadzających się po cienistych szpalerach parku.
— Drogie dziecię — rzekł Paweł do żony — jeśli się nie mylę, ty i moja kuzynka, stałyście się nierozłącznemi przyjaciółkami?
— Oh! tak, nie mylisz się! — Czem lepiej ją poznaję, tem więcej ją kocham...
— Chcę ci przedstawić projekt, który niewątpliwie sprawi ci przyjemność...
— Cóż to za projekt? — zapytała ciekawie hrabina.
— Oto jest: Jesień zapowiada się pogodna, nim do Paryża wrócimy, upłynie kilka tygodni, któż nam przeszkadza poprosić kuzynkę, by z nami czas ten spędziła w Montmorency?...
— Ale czy ona zechce? — zawołała Małgorzata.
— Jeśli ją serdecznie poprosisz, mam przekonanie, że się nie oprze.
— Oh! jakżebym się czuła szczęśliwą... Dziękuję ci za tę myśl!...
Dnia tego jakby na wezwanie przybyła Blanche, której niespodziewano się wcale.
Małgorzata wzruszona, onieśmielona, lękająca się przeszkód lub odmowy, przedstawiła plan usnuty przez hrabiego do uznania panny Lizely.
— Nie odmawiaj nam droga kuzynko — rzekła w końcu — twoje przyzwolenie uszczęśliwi mnie nad wszelki wyraz.
— Drogi aniele — odrzekła panna Lizely — całując czule przeciwniczkę — czy sądzisz, że jestem na tyle nieprzyjaciółką samej siebie, bym nie chciała skorzystać z tak miłej propozycji?
— Więc przystajesz?
— Naturalnie!... przystaję z radością!...
Małgorzata klasnęła w dłonie i ucałowała Blanche z dziecięcą wesołością.
— Oh! jakaś ty dobra! — wołała. — Zostań dziś zaraz, nie wracaj już do Ville-d’Avray!...
— Ależ jaknajchętniej... chciałabym z wami na zawsze pozostać...
Paweł zadrżał z radości słuchając słów żony, lecz na pozór pozostał chłodny.
— Moje dziecko — odparł spokojnie — zapraszając sama pod dach twój gościa, powinnaś zapewnić mu wszelkie możliwe wygody. Zatem sądzę, że należy oddać do dyspozycji kuzynki trzy wykwintnie urządzone gościnne pokoje, które ojciec twój nazywał „mieszkaniem wielkiego hetmana.“
— Masz słuszność — odparła Małgorzata. — Biegnę tam zaraz.
Otóż, mieszkanie wielkiego hetmana, co nie powinno zadziwiać nikogo, łączyło się wewnętrznemi schodkami z apartamentem zajmowanym obecnie przez hrabiego.
Czy hrabina nie wiedziała o tem, czy też zapomniała o tej okoliczności — nie wiemy. To pewne, że gdyby nawet pamiętała o schodach wewnętrznych, spokój jej nie zostałby zakłócony. Są istoty dla których obcą jest zdrada.
P. de Nancey osiągnął cel dawno pożądany, za pomocą przebiegłości i kłamstwa.
Uczynił z kochanki swojej, przyjaciółkę żony, umieścił je pod jednym dachem. Schody wewnętrzne ułatwiły resztę. Jak widzimy, hrabia umiał sobie wygodnie życie układać. Mógł uważać się za człowieka zręcznego. Był zadowolony.


ROZDZIAŁ XX.
Małgorzata i Blanche.

Są czyny haniebne, które powinnyby być karane natychmiast. Jednak w życiu inaczej się dzieje.
W Montmorency przez czas kilku tygodni życie płynęło spokojnie i wesoło.
Blanche Lizely doznawała wielkiej radości, niby artysta patrzący na swe wielkie dzieło, wprowadzone w Życie. Dziełem tem była zemsta, ofiarą miał paść nie sam tylko winowajca.
Z początku Blanche, widząc stosunek Małgorzaty z baronem de Nangés, ufała, że tą drogą dojdzie najłatwiej do celu. Lecz szlachetność obojga wkrótce zbiła ją z tropu.
— Złą obrałam drogę. René i hrabina są to potwory cnoty. Trzeba szukać innych środków. Małgorzata ulegnie cierpieniu... Rozpacz każe zapomnieć o cnocie, łzy zmiękczają serca!!...
Raz postanowiwszy działać, Blanche nie zwlekając zabrała się do dzieła.
Postępowanie jej względem hrabiny zmieniało się stopniowo. Miejsce dawnej życzliwości i względów, zajęło lekceważenie, niemal pogardliwe. Zaczęła traktować młodą kobietę niby dziecko, bez zdania i powagi.
Małgorzata najpierw ździwiona, obrażona potem, zwróciła się do męża ze skargą.
Hrabia wyśmiał przywidzenia żony, zapewniając, iż w jego oczach postępowanie kuzynki nie uległo żadnej zmianie, jest ona zawsze wzorem taktu i dobrego wychowania, i chyba dziecinny kaprys, mógł podyktować hrabinie tak dziwne wystąpienie.
Małgorzata uczuła, iż ją wszyscy opuścili — znikąd nie mogła spodziewać się opieki. Chłód grobowy zmroził jej serce. Odeszła na pozór spokojna do swego pokoju, gdzie przy drzwiach zamkniętych, długie godziny spędziła, wylewając łzy gorące.
Odtąd panna Lizely stała się wyłączną i jedyną panią w Montmorency. Ona wydawała rozkazy w tym domu, służba idąc za przykładem pana, słuchała jej ślepo.
Wkrótce oświadczyła p. de Nancey, że samotność zaczyna jej ciężyć. Natychmiast hrabia kazał poczynić przygotowania, rozesłał zaproszenia, wydał bajeczne sumy, urządzając przyjęcia i bale, których Blanche była wszechwładną i jedyną królową.
Wśród tych zbytków, płaconych jej pieniędzmi Małgorzata była zaledwie cierpianą. Położenie jej równało się stanowisku płatnej towarzyszki, na którą mało kto zwraca uwagę.
Wśród tego wiru zabaw i rozrywek, straszne chwile upokorzenia dzielił z nią jeden tylko człowiek.
Był nim René de Nangés. — Względne powodzenie oddaliło ich od siebie — cierpienie zbliżyło na nowo dwoje młodych ludzi do siebie.
René pocieszał jak mógł biedną kobietę, miłość swoją ukrywszy głęboko — ufał i czekał.
Jak pantera czyhająca na zdobycz, tak panna Lizely nie spuszczała z oka dwojga przyjaciół. Nie chciała wierzyć w poświęcenie bez granic młodzieńca, wierzyła zarazem stale, iż w sercu Małgorzaty podniesie się bunt, i chęć zemsty rzuci ją w objęcia przyjaciela.
— Chwila zwycięztwa się zbliża! — myślała.
Niecierpliwił ją szacunek, którym René otaczał Małgorzatę, i spokój tejże wobec młodzieńca...
— To szczególne, nieprawdopodobne, a jednak niezaprzeczone — mówiła sobie z gniewem.
Ostatnią przygotowała próbę. Osamotnienie mogło dokonać wiele zmian w obecnem położeniu.
Blanche postanowiła pozostawić Małgorzatę samą w towarzystwie barona.
Postanowić i wykonać było dla panny Lizely tem samem.
Nazajutrz objawiła p. de Nancey życzenie udania się do jego majętności w Normandji, i w parę godzin potem w towarzystwie Pawła opuściła Montmorency.


ROZDZIAŁ XXI.
Nieostrożność.

Hrabia wyjeżdżając na tyle był względny dla żony, iż uprzedził ją, że tydzień czasu zabawi w podróży.
Patrząc za oddalającym się powozem, Małgorzata doznała pewnej ulgi.
Hrabia odjechał z inną kobietą, nie zapytawszy jej, czyby nie chciała też jechać z nimi, to prawda; lecz pozostawszy sama, przez dni kilka nie będzie znosić upokorzeń i odzyska we własnym domu władzę, której w ostatnich czasach całkiem pozbawioną była.
Hrabina nie domyślała się jeszcze, jak ją znieważano... Nigdy myśl, że Blanche była kochanką, nie zaś kuzynką jej męża, nie przeszła jej przez głowę.
Gdy wieczorem przyjechał René de Nangés, Małgorzata powitała go uśmiechem, który dawno już nie gościł na jej pobladłych ustach.
— Pojechali przed godziną, — rzekła podając mu rękę.
— O kim pani mówi? — zapytał René zdziwiony,
— Mąż mój i Blanche...
— Gdzież się udali?
— Do majątku mego męża w Normandji...
— Długo zabawią w podróży?...
— Tydzień czasu...
— Ah! — szepnął René, któremu ten wyjazd zdawał się znaczącym.
Poufałość, będąca wybitną cechą stosunku Pawła z panną Lizely, zwracała nieraz uwagę p. de Nangés.
Nagły wyjazd obojga podniecił czujność młodzieńca, brakowało mu jeszcze dowodów.
I tym razem rachuby panny Lizely zawiodły ją w zupełności. Stosunek Małgorzaty z baronem nie zmienił się, mimo swobody i osamotnienia.
P. de Nangés, powodowany bezgranicznym szacunkiem, opuszczał Montmorency, gdy się tylko zmierzchać zaczynało. Nie chciał wystawiać ukochanej na ciekawe spojrzenia i posądzenia szpiegów domowych.
Dnia jednego Małgorzata czekała napróżno na pana de Nangés.
Godzina za godziną mijała. Dzień upłynął. Wieczór nadszedł, po nim noc... René nie przybył...
Wtedy dopiero zrozumiała młoda hrabina, czem był dla niej ten jedyny, prawdziwy przyjaciel. Jaką próżnię uczuwa dokoła siebie, gdy go niema. Z przestrachem powiedziała sobie, iż nieobecność Pawła mniejszą sprawia jej boleść, niż oddalenie barona de Nangés.
Nazajutrz rano panna służąca Małgorzaty przyniosła swej pani list.
— Posłaniec odjechał natychmiast — rzekła.
Małgorzata spojrzała na adres listu. Pismo było nieczytelne i niekształtne. Rozerwała kopertę i oczy jej spoczęły na nazwisku, którym list był podpisany. Serce jej uderzyło gwałtownie.
P. de Nangés po raz pierwszy pisał do Małgorzaty. Co mogło być tego przyczyną?...
Widocznie list był pisany drżącą ręką, litery podobne stawia dziecko lub starzec.
„Zrozumiałaś pani — pisał René — że moja nieobecność w Montmorency wczoraj, musiała mieć ważną przyczynę?
„Ufałem, że dziś sam wytłomaczę to pani, lecz i dziś nie mogę wyjechać. Wczoraj biłem się na szpady, otrzymałem cięcie w prawe ramię. Cierpię bardzo, lecz wyzdrowieję rychło, bo tego chcę. Pragnienie ujrzenia cię, pani, będzie dla mnie najskuteczniejszem lekarstwem.
„Przyjm łaskawie te słów kilka, chwiejną kreślonych ręką, oraz zapewnienie szacunku, którym przejęte jest serce moje, szczerze ci oddane.“
Boleść złamała na chwilę biedną kobietę. Lecz wkrótce spokój powrócił pozornie. Hrabina powzięła postanowienie nierozważne, zgubne, które jednak czystość jej serca usprawiedliwiała w zupełności.
— Jestem kobietą, lecz odwagi mi nie brak — pomyślała... — Uczuć szczerych czynem dowiodę... René jest chory, samotny opuszczony... cierpi, umiera może — powinnam biedz do niego... Jadę.
Małgorzata nie chciała czekać, aż głębsza rozwaga nadejdzie. Natychmiast kazała zaprzęgać konie i odwieżć się do stacji kolei.
Nigdy dotąd hrabina de Nancey, nie wyjeżdżała Koleją do Paryża. — Cóż ją popchnąć mogło do tak niezwykłego czynu?...
Gdy między służbą podobne pytanie zostanie rzuconem, odpowiedź nie wypadnie na korzyść chlebodawcy.
W Montmorency od pewnego czasu krążyły pogłoski w przedpokojach i garderobach o częstych odwiedzinach barona de Nangés i względach hrabiny dla młodzieńca.
W wilję dnia tego René nie przybył, lecz przyniesiono list z Paryża.
Kamerdyner zestawiał okoliczności, słuchany ciekawie przez resztę służby.
— Teraz osądźcie sami... — kończył.
Sąd wydany przez ten areopag, łatwy jest do odgadnięcia.
Jeden z lokai szczerze oddany i dobrze płacony przez pannę Lizely, mając sobie zostawione szczegółowe wskazówki przez tę ostatnią, — zrzucił pośpiesznie liberję, a wdziawszy własne ubranie, pośpieszył wślad za hrabiną do Paryża:
Szpieg łatwe miał zadanie, Małgorzata nie ukrywała się wcale. Na stacji zaraz wsiadła do dorożki i kazała się zawieźć na plac Vintimille, gdzie mieszkał René de Nangés.
Ścigający wiedział, co chciał wiedzieć, nie mniej jednak uczepił się za powozem, chcąc sprawdzić, jak długo potrwają odwiedziny.
Gdy Małgorzata zniknęła w głębi kamienicy, on zbliżył się do woźnicy i wcisnął mu sztukę złota do ręki.
— Pan płacisz za pasażerkę? — zapytał ździwiony woźnica.br> — Nie płacę za nikogo — robię ci prezent i tyle... — odparł dumnie zagadnięty.
— Robisz mi pan prezent? Ach! a za co?...
— Chcę wiedzieć twoje nazwisko?...
— To wyśmienite!... Chciałbym mieć sto nazwisk, by każde sprzedać równie drogo... Nazywam się Jan Chabot, do usług pańskich, a moja dorożka nosi Ne 380..
Szpieg zanotował w brudnym pugilaresie zeznanie dorożkarza, a spojrzawszy mu w oczy dodał:
— No Janie Chabot, pamiętaj, że dziś t. j. dnia 14-go października 1869 r. o w pół do pierwszej w południe przywiozłeś ze stacji kolei na plac Vintimille pod № 7 młodą kobietkę, tu czekałeś na nią, a następnie odwiozłeś ją napowrót. Pamiętaj o tem dobrze, przyjdzie czas, gdzie świadectwo twoje przyda się...
— Dobrze, dobrze! rozumiem! — rzekł woźnica. — Pewnie idzie tu o męża, którego wywiedziono w pole...
Gdy Małgorzata wbiegła do sieni, szwajcar zapytał ją na wstępie:
— Do kogo pani życzy sobie iść?
— Do pana de Nangés...
— W antresoli... drzwi na prawo.
Hrabina minęła schody i zadzwoniła u drzwi wskazanych. Lokaj barona otworzył drzwi natychmiast.
— Pan de Nangés w domu? — zapytała.
— Pan baron chory, nie przyjmuje...
— Mnie przyjmie... muszę się z nim widzieć niezwłocznie...
W głosie hrabiny, w całej jej postawie, było coś tak pełnego godności, iż lokaj nie śmiał dłużej się opierać.
Wprowadził przybyłą do salonu, urządzonego z poważną elegancją, a wskazawszy na drzwi przysłonięte aksamitną kotarą, rzekł:
— Tam jest sypialnia pana barona...
Małgorzata podniosła zasłonę:
Na łóżku w stylu z XV wieku wspaniale rzeźbionem, osłoniętem olbrzymiemi draperjami z ciężkiej materji, leżał młodzieniec blady, bez ruchu, z zamkniętemi oczyma. Na kołdrze spoczywała ręka obandażowana.
Szelest kroków zwrócił jego uwagę, otworzył oczy pytając;
— Kto tam?...
— To ja... — rzekła Małgorzata, zbliżając się ku niemu.
René zadrżał. Nie wierzył własnym oczom.
— To pani, hrabino!... — wyszeptał — Pani tutaj... to niepodobne!...
— A jednak tak jest... — odrzekła, — Jesteś pan chory... byłam niespokojna, chciałam cię widzieć... i przyszłam... Cóż w tem dziwnego... wszak jesteśmy przyjaciołmi?...
— Oh! Boże, czy ja jestem twoim przyjacielem?! Chciałbym oddać życie za ciebie pani!... Oh! jakżeś.. dobra hrabino, wdzięczność moja nie ma granie... Ale lękam się...
— Czego?...
— Jeśli się kto dowie?...
— To cóż?.. Ozy przychodząc tu, popełniam co złego?...
— Oh! nie...
— Lecz nie zajmuj się pan moją osobą — przerwała żywo Małgorzata... — Mówmy o tobie... Biłeś się... Oh! jakże mężczyźni są nierozważni, narażając swe życie o byle drobnostkę... Lecz cóż było powodem zajścia?...
— Nie ważnego — szepnął René zmieszany. — Spór o wyścigowego konia...
— Nie — rzekła — to nie było przyczyną...
— Ależ naprawdę...
— Nie mów pan nieprawdy!... Znam cię, nie narażałbyś swego i cudzego życia dla konia... Więc nie ukrywaj przyczyn, chodziło o kobietę, czuję to...
Pan de Nangés pochylił głowę milczące.
— Widzisz — rzekła hrabina, a głos jej drżał silnie. — Miej ufność, jestem twoją przyjaciółką, mogę zostać powiernicą twych tajemnic i smutków...
— Oh pani! błagam cię, nie pytaj mnie więcej...
— Dla czego?...
— Są rzeczy o których ty nie powinnaś wiedzieć...
— Niech i tak będzie panie baronie — rzekła przyciszonym głosem. — Zachowaj przy sobie tajemnicę, której odkryć nie możesz przed uczciwą kobietą, będącą ci siostrą prawie...
To mówiąc Małgorzata odeszła ku drzwiom, nie żegnając młodzieńca, którego ogarnęło uczucie wielkiej boleści.
Lecz nim hrabina doszła do drzwi, do pokoju wbiegł lokaj barona, z bladą twarzą i wyrazem wielkiego przestrachu w oczach...


ROZDZIAŁ XXII.
Człowiek poważny.

— Co się stało? — zapytał p. de Nangés, przeczuwając, iż zaszło coś niepomyślnego.
— To się stało, proszę pana barona, że ojciec pański przyjechał — wybełkotał służący. — Nie mogłem go nie wpuścić, i oto idzie za mną...
Położenie stawało się trudnem. Małgorzata instynktownie cofnęła się i skryła się za spływającą w sutych fałdach do ziemi, kotarą łóżka.
Zaledwie zniknęła, w progu stanął zapowiedziany gość.
Pan baron Adhemer de Nangés, był milionerem, oficerem legji honorowej, członkiem rady państwa, wójtem w swej gminie, publicystą wpływowym, deputowanym, przyszłym ministrem może i odpowiadał powierzchownie tym godnościom.
Liczył około lat sześćdziesięciu, był wysokiego wzrostu i odpowiedniej tuszy. Głowę nosił wysoko podniesioną.
Baron wszedł poważnie, nie zdejmując kapelusza, pod pachą trzymał tekę z czerwonego safjanu.
Zatrzymał się o trzy kroki od łóżka, skrzyżował ręce na piersiach i podniósł głowę.
— A więc — rzekł głosem metalicznym, nieco za głośnym, jak przystało na mówcę — nie omyliły mnie wieści... Tak, powiedziano mi prawdę!... Oto leżysz na łożu boleści, z ręką przebitą... i gdyby nie jeden z twoich przyjaciół, którego spotkałem wypadkiem, dotąd nie byłbym uwiadomiony o tym pojedynku i jego fatalnych następstwach!... Syn mój jedyny mógł umrzeć, nie wezwawszy mnie do siebie!!! Baronie, jestem niezadowolony z ciebie!...
— Błagam cię ojcze — wyszeptał René — chciej w milczeniu mojem widzieć dowód przywiązania... Rana jest tak lekka, że nie widziałem powodu niepokojenia cię, mój ojcze...
— Dobrze. Przebaczam ci to wykroczenie... nie tak łatwo jednak przyjdzie mi darować ci większą winę...
— Jaką, mój ojcze?
— Powodu pojedynku... Nie żądam od ciebie katońskiej cnoty — oddaj mi tę sprawiedliwość... Porywy młodości tłómaczą, choć nie usprawiedliwiają, pewne wykroczenia. A że lekkomyślność syna nie powinna przynosić ujmy powadze ojca, zezwoliłem, abyś mieszkał osobno... bo mi dawało możność patrzenia przez palce na twoje czyny... Dziś ponoszę karę za zbytnią pobłażliwość... Miej sobie kochanki, kiedy inaczej być nie może, ale na litość nie kompromituj się z niemi, a zwłaszcza nie bij się o nie...
— Mój ojcze, — zawołał młodzieniec, a głos jego zdradzał wielkie wzruszenie. — — — Źle cię objaśniono, przysięgam ci, że się mylisz...
— Nie mój panie, nie mylę się! — odparł gwałtownie deputowany. — Wiem wszystko i gdybym był wcześniej uprzedzony o tem, co się działo, byłbym cię wyrwał z tego otoczenia i uniknął zajścia, z którego wyjdziesz ze skazą na opinji swej!.. Cały Paryż wie, jak się rzeczy miały!... Poranne pisma opowiadają wszystko szeroko i długo, podają nawet pierwsze litery nazwisk bohaterów powieści! — Jesteś kochankiem kobiety zamężnej, pod okiem i z przyzwoleniem męża, który sam utrzymuje kochankę pod swym małżeńskim dachem!...
René chciał przerwać uniesienie ojca, lecz nie zatrzymuje się łatwo pociągu, pędzącego po szynach całą siłą pary; — baron uniesiony mówił dalej:
— Tak mój panie, wszystko to jest szczerą i niezbitą prawdą. Wyzwałeś swego przyjaciela wice-hrabiego de Béran, bo ten w klubie uczynił wzmiankę o tym sromotnym stosunku dwóch par bezwstydnych, które noszą nazwiska hrabiego de Nancey i rozpustnicy Lizely, barona de Nangés i hrabiny de Nancey.
Gdy baron wymawiał ostatnie słowa, głuchy jęk rozległ się w powietrzu, po chwili dał się słyszeć odgłos upadającego ciała na podłogę.
— Mój ojcze, cóżeś uczynił? — zawołał René z rozpaczą,
— Trzeba mnie było przestrzedz, że nie jesteśmy sami! — szepnął baron osłupiały ze ździwienia. — Kto jest ta kobieta?
— To ona — hrabina...
— Twoja kochanka?
— Nie jest nią — przysięgam na mój honor, że nią nigdy nie była!...
Baron ruszył ramionami.
— Mimo wszystkiego trzeba ją ratować...
I mówiąc to z powagą zbliżył się do Małgorzaty.
Lecz ona prędko przyszła do siebie, podniosła się, a stanąwszy przed swym przyjacielem, zawołała:
— Ah! René jestem zgubiona! a jednak ty wiesz najlepiej, czy uczyniłam co złego...
Potem krokiem sztywnym, potrącając sprzęty po drodze, wyszła z pokoju.
René szalał z bólu, rwał własną pierś paznogciami, bandaż rozwiązał się i krew ciekła z rany, znacząc kołdrę i bieliznę czerwonymi śladami.
Poważny starzec wielce niezadowolony z obrotu rzeczy, myślał:
— Któż u djabła mógł się spodziewać, że ta mała hrabina tu się znajduje? Co z tego wyniknie?... Widzę czarne plamy na horyzoncie...


Na wpół przytomna Małgorzata wsiadła do czekającej dorożki i śledzona w dalszym ciągu przez szpiegującego lokaja, powróciła do stacji kolei.
Powróciwszy do domu zamknęła się w swoim pokoju i zaczęła rozmyślać nad strasznemi słowami, które wyszły z ust barona de Nangés.
— A więc zdradzano ją pod własnym jej dachem!... — Hrabia, kochanek panny Lizely, sprowadził ją do domu żony!... To odkrycie oświeciło ciemności, w których błąkała się dotąd Małgorzata. Teraz wiedziała już, co było powodem obojętności męża dla niej, pogardy mniemanej kuzynki, podróży do Normandji i tysiące innych okoliczności, do których dawniej hrabina nie przywiązywała żadnego znaczenia, a które dziś, jasno się jej przedstawiały.
Więc zdrada była dowiedzioną. Gniew, obrzydzenie, wstyd, napełniły jej duszę. Lecz nagle zaczęła wątpić...
Brak jej jeszcze dowodów...
Ojciec Renego jasno postawił kwestję, zapewnił, że cały Paryż wie, że Blanche była kochanką Pawła, ale dodał także, iż ją samą według przekonań świata, łączył grzeszny stosunek z jego synem...
A jednak ona była niewinną... Może i tamci nie zasłużyli na to, co o nich świat mniemał...
— Poczekam zanim potępię!... — pomyślała Małgorzata. — Dziś uprzedzona, będę czuwała, a jeśli świat się nie myli, potrafię ukarać nędznicę, która mnie okrada i znieważa w moim własnym domu.
Hrabinę nie obeszło to, co o niej mówiono. Czuła się tak silną, uzbrojona w swą niewinność, iż gdyby nawet obmowa doszła uszu Pawła, sądziła, iż jedno jej słowo wystarczy, by wątpliwości rozproszyć.
Myśl, że posądzenia świata były czczą obmową, tak uspokoiła ją, iż odtąd stan zdrowia Renego, był jej największą troską.:
Więc ten, którego ona przez chwile posądziła, iż przelewał krew dla innej kobiety, walczył i cierpiał dla niej, dla niej jedynie!...
Małgorzata popełniła znów tę nieostrożność, którą od czasu wynalezienia pisma, popełniają kobiety i popełniać będą do końca świata. Pisywała do p de Nangés. Pisywała listy szalone, w których każde słowo tchnęło uczuciem gorącem.
Co dzień panna służąca hrabiny odnosiła do stacji jej listy. Dziewczyna ta, ciesząca się względami lokaja, oddanego sprawie panny Lizely, dnia jednego prosiła wielbiciela swego, by ją zastąpił... Czy potrzebujemy zapewniać, że list ten nie został wysłany?...
René powracał do zdrowia. Rana zaczęła się zabliźniać, doktór pozwolił mu wstać z łóżka. Zbliżała się chwila oczekiwana niecierpliwie przez chorego, chwila powrotu do Montmorency.
Wyjeżdżając, hrabia de Nancey zapowiedział, jak czytelnik pamięta, iż nieobecność jego potrwa tydzień czasu.
Blanche jednak, dla łatwo zrozumiałych dla nas powodów, zatrzymała go dłużej w podróży, tak, że dopiero dwunastego dnia kochankowie powrócili niespodziewanie.
René, który od dwóch dni zaczął z domu wychodzić, znajdował się wtedy w Montmorency.
Widząc go Paweł, ściągnął brwi, Blanche uśmiechnęła się do niego.
Tegoż wieczoru panna Lizely długo rozmawiała na uboczu z wiadomym nam lokajem. Gdy odchodził, wsunęła mu do ręki rulonik, zawierający pięćdziesiąt luidorów.
Była zadowolona z jego usług!...


ROZDZIAŁ XXIII.
Dramat.

Pierwszy kwiat uczuć rozwinął się w sercu Małgorzaty dla człowieka, którego Bóg i ojciec przeznaczyli jej za małżonka.
Mimo upokorzeń, które znosiła od pewnego czasu, mimo cierpień zadanych jej przez tego człowieka, młoda kobieta zachowała dla niego w sercu pewne przywiązanie.
Z wielką też uwagą i niepokojem zaczęła badać postępowanie męża i tej, którą świat uważał za jego kochankę.
Pierwszy dzień upłynął spokojnie. Hrabina nie nie dostrzegła, prócz czułej zażyłości, wiele mówiącej, lecz nie mogącej służyć za dowód zdrady.
Wieczór nadszedł, Małgorzata w swej niewinności nie pomyślała o tem, iż należało podwoić czujności. Sądziła, że z końcem dnia, kończyło się jej zadanie.
Dopiero nazajutrz myśl ta niby błyskawica oświeciła jej umysł.
Apartament hrabiny znajdował się w prawem skrzydle pałacu, na pierwszem piętrze. W lewem zaś skrzydle mieszkała panna Lizely, na temże samem piętrze pokoje hrabiego znajdowały się na dole pod jej mieszkaniem. Dwa te apartamenty łączyły się z sobą krętemi schodkami.
Wieczór upłynął zwykłym trybem. Blanche usiadła do fortepianu i swym pięknym głosem śpiewała arje włoskie, którym Paweł przysłuchiwał się z zachwytem.
Powróciwszy do swoich apartamentów Małgorzata rozebrała się i odesłała swą pannę służącą, a zarzuciwszy na siebie biały negliż, usiadła w wielkiem krześle i pogrążyła się w zamyśleniu.
Co chwila spoglądała na zegar i znów zapadała w zadumę.
Gdy północ wybiła, hrabina powstała nagle, i gorączkowo przeszła przez kilka pokoi, dzielących jej sypialnie od głównego przedsionka.
Cicho zeszła ze schodów, otworzyła drzwi wiodące na ogród, i wysunęła się na zewnątrz. Noc była ciemna, chmury zakrywały księżyc i gwiazdy.
Młoda kobieta okrążyła pałac i stanęła naprzeciwko okien pokoju męża. Drzwi przeciwległe otwarły się, światło zamigotało i zgasło.
— Ah! — pomyślała hrabina ze wstrętem — nie znałam go dosyć! On tam idzie!!...
Z miejsca na którem stała, pani de Nancey nie mogła widzieć okien pokoju, zajętego przez pannę Lizely. Obeszła pałac dokoła i stanęła naprzeciwko dwóch wielkich oświetlonych szyb.
Firanki nie były opuszczone, widać było w głębi postać kobiecą z rękami uniesionemi w gorę.
Blanche upinała włosy dokoła głowy.
— To Ona — pomyślała hrabina. — Ona go oczekuje i stroi się na jego przyjęcie!...
Upłynęło kilka sekund. Nagle postać odsunęła się na bok i znikła.
— On pewnie zastukał, — ciągnęła dalej pani de Nancey. — Ona poszła otworzyć!!...
Cień kobiety powrócił na dawne miejsce, lecz nie sam. Przy niej widać było drugą postać.
Małgorzata widziała gdy Paweł wyciągnął ramiona i objął postać kobiety, która przytuliła się do jego piersi. Kontury dwóch ciał złączonych w uścisku zamigotały na przejrzystej tafli okna i światło zagasło, pozostawiając ścianę pałacu spowitą w nocną pomrokę.
Małgorzata, ze spuszczoną głową, silnie bijącem sercem, drżąca gniewem i gorączką, powróciła do swojej sypialni, padła na krzesło, z którego o północy powstała, i tam pozostała do rana. Przed oczyma jej duszy przesuwały się obrazy, niby senne widziadła. Były to sceny z jej dziewiczej przeszłości, bolesna teraźniejszość i przyszłość, pokryta zasłoną tak ciemną, iż zdawała się być całunem z krepy.


W Montmorency godziny przeznaczone na posiłki, ściśle oznaczone były. Co dzień o wpół do jedenastej dawał się. słyszeć odgłos dzwonka, oznajmiający, że czas śniadania nadchodził.

O jedenastej w progu salonu stawał marszałek dworu, wypowiadając słowa:
— Proszę państwa do stołu.
O wpół do siódmej wieczór powtarzała się ta sama scena, poprzedzając obiad.
Hrabia podawał ramię pannie Lizely i przechodził z nią do jadalni, Małgorzata postępowała za nimi, przyznając, że mąż miał słuszność, gdy oddawał pierwszeństwo gościowi.
Dnia tego rzeczy szły zwykłym trybem. Marszałek punkt o jedenastej, wezwał obecnych do śniadania.
— Gdzie jest hrabina? — zapytał Paweł.
— W sali jadalnej — odparł zagadnięty.
Blanche, opierająca się na ramieniu hrabiego, szepnęła mu do ucha:
— Dąsa się, byłam tego pewna.
— Wszystko mi jedno! — odparł Paweł.
Gdy weszli do sali, Małgorzata przezroczysto-blada, lecz z wyrazem stanowczości na obliczu po raz pierwszy w życiu, wyglądała imponująco. Długie jej rzęsy przysłaniały błyszczące gniewem źrenice, stała wyprostowana, obiema rękami wsparta o rzeźbioną poręcz krzesła.
Trzech lokai pod wodzą marszałka dworu oczekiwało na rozkazy.
Hrabina czekała, aż mąż jej i Blanche przestąpią próg jadalni. W chwili, gdy zbliżali się do stołu, wyciągnęła rękę i spojrzała na nich z wyrazem takiej siły i stanowczości, że oboje zatrzymali się mimo woli.
Małgorzata wówczas zwróciła się do służby, a wskazując na miejsce, zajmowane zwykle przy stole przez pannę Lizely, rzekła:
— Odstawić krzesło, sprzątnąć to nakrycie!!! i kazać natychmiast zaprządz konie dla pani.
Siła, z jaką wymówione były te wyrazy, nie pozwoliła się wahać. Służba spełniła rozkazy.
P. de Nancey był równie blady jak żona.
Panna Lizely zakryła rękoma twarz, krwią nabiegłą.
Paweł chciał mówić, gniew ściskał go za gardło. Rozerwał krawat, otaczający mu szyję i ochrypłym głosem wybełkotał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — odparła wyniośle Małgorzata, a wzrok jej silny skrzyżował się z błędnem spojrzeniem hrabiego — to ma znaczyć, że pani nie jest już moim gościem, i nie zajmie już miejsca u mego stołu...
— Kto to powiedział?...
— Ja, żona twoja... Rozkazuję i widzisz, że są mi posłuszni!!
Nakrycie zniknęło właśnie ze stołu.
— A ja cofam ten rozkaz! — zawołał p. de Nancey, hamując się. — Straciłaś pani zmysły!!! Moja kuzynka raczy przebaczyć ci chwile szaleństwa i pozostanie przebłagana przez ciebie...
— Twoja kuzynka opuści dom ten niezwłocznie — odparła Małgorzata, kładąc nacisk na pierwsze wyrazy.
— Bądź ostrożna! — krzyknął Paweł.
— Czemu? wszak dom ten, w którym zmarł mój ojciec, jest moją wyłączną własnością. Pamiętaj, że ja jedna mam prawo rozkazywać tutaj i korzystając z tego prawa zabraniam, by dom ten był nadal znieważany.
— Nieszczęsna!!!
Hrabia ulegając szalonej namiętności, pochwycił nóż leżący na stole, i rzucił się ku żonie.
— Zabij mnie — rzekła spokojnie. — To mi wszystko jedno, lecz niech ona odjedzie.
— Ona pozostanie! — krzyknął — ja jej nie puszczę!...
— Czy chcesz mnie zmusić, bym głośno powiedziała, dlaczego wypędzam tę kobietę?... A może mam przeciw niej użyć pomocy mojej służby?...
— Wypędzasz?!
— Tak, wypędzam!!
Dłoń hrabiego podniosła się w górę, nóż błysnął w powietrzu, Paweł był nieprzytomny. Służba oniemiała na widok tej niebywałej sceny. Nikt nie myślał stawać w obronie hrabiny.
Nagle panna Lizely odsłoniła twarz pobladłą. Ani jedna łza nie zwilżyła jej oczu.
— Ani słowa więcej, panie hrabio! — rzekła. — Dom ten, z którego mnie wypędzono, runąłby mi na głowę, gdybym w nim pozostała dłużej. Nigdy nie zapomnę gościnności, której tu doznałam i dzisiejszego pożegnania... Nie żegnam pani... zobaczymy się jeszcze...
Po tych złowróżbnych słowach, Blanche wyszła z pokoju i nie wstępując do siebie, bez kapelusza i okrycia, wsiadła do powozu, który ją uwiózł natychmiast.
Pan de Nancey dał rozkaz, by mu osiodłano konia, sam powrócił do jadalni, a ścisnąwszy rękę żony w swych zesztywniałych palcach, jak w żelaznych kleszczach, syknął przez zaciśnięte zęby:
— Mamy rachunek do uregulowania z sobą — i załatwimy go wkrótce.
— Kiedy się panu podoba — odrzekła spokojnie młoda kobieta. — Czekam...
Paweł wskoczył na siodło, ściągnął szpicrutą konia, który uniósłszy się na tylnych nogach, wykonał straszliwy skok i popędził jak strzała.
Meluzyna uprowadzała za sobą człowieka, który jej duszę zaprzedał.
Zemsta szła szybko.
Małgorzata zamknęła się w swoim pokoju, rozkazawszy służbie nie przyjmować nikogo, nie wyłączając p. de Nangés.


ROZDZIAŁ XXIV.
Odwet Cyrcei.

Pan de Nancey powrócił dnia tego późnym wieczorem. Podobny był do skazańca, któremu odczytano wyrok śmierci.
Odmówił posiłku, kazał sobie podać tylko do swej sypialni dwie butelki wina.
Małgorzata dowiedziawszy się o powrocie męża, mniemała, iż czeka ją straszna scena. Lecz omyliły ją oczekiwania. Paweł nie wyszedł ze swego pokoju.
Nazajutrz oznajmił żonie przez pannę służącą, iż wyjeżdża do Paryża, gdzie jej oczekiwać będzie jeszcze dnia tego.
Małgorzata była posłuszną. Pałacyk w Montmorency opustoszał. Państwo de Nancey osiedli w domu hrabiego, przy ulicy Boulogne.
Tu dopiero dla 1nłodej hrabiny rozpoczęło się życie smutne. W zupełnej samotności upływały jej dnie, a przeczucie nieszczęścia prześladowało ją na każdym kroku.
Paweł zdawał się zapomnieć o uregulowaniu rachunku z żoną. Małżonkowie nie widywali się nigdy; jeśli wypadkiem godzina posiłku zgromadziła ich jednocześnie w jadalni, p. de Nancey nie patrzył wcale na żonę.
Hrabia nikł w oczach, wyglądał jak wyczerpany cierpieniem i zniszczony nadmiarem używania życia, którego dni są już policzone.
Aby wytłomaczyć obecny stan umysłu hrabiego, musimy cofnąć się nieco w tył.
W dniu w którym Blanche wypędzona przez Małgorzatę, powróciła do Ville-d’Avray, Paweł jednocześnie z nią stanął u bramy szaletu.
Ufał, że potrafi przebłagać tę, bez której żyć już nie potrafił.
Blanche nie przyjęła go jednak.
Zrozpaczony błagał ją listownie, lecz na czułe zaklęcia, odebrał odpowiedź chłodną, tak brzmiącą:
„Nie czynię pana odpowiedzialnym za straszną zniewagę, jaka mnie spotkała w twym domu. Wiem, że się do niej nie przyczyniłeś z umysłu, lecz stałeś się nie mniej powodem takowej. Po raz drugi cierpię z twojej przyczyny. Na żonie pańskiej mogłabym się zemścić straszliwie, lecz nie poniżę się do tego stopnia.
„Wiesz, że cię kochałam, lecz są ciosy, które osłabić uczucia potrafią. Obecność pańska przypominać mi będzie zbyt przykre chwile, wolę uniknąć tych wspomnień.
„Zapomnij o mnie i staraj się być szczęśliwym. — Adieu.“
Wiedziała dobrze złotowłosa syrena, że słowa te podniecą jeszcze szał namiętności hrabiego.
Tak się też i stało.
W oczach Pawła dostrzedz można było niekiedy wyraz obłędu. Schudł, twarz jego pożółkła, przykre na patrzących czyniąc wrażenie.
Panna Lizely zamieszkała na zimę w Paryżu. Co dzień rano p. de Nancey dzwonił do drzwi jej mieszkania, przy ulicy Friedland, co dzień otrzymywał odprawę. Odchodził zgnębiony, chmurny, by na drugi dzień powrócić znowu.
Pewnego ranka udało mu się nareszcie przekupić służbę i dotrzeć do wnętrza mieszkania.
W chwilę później Paweł wchodził do saloniku, gdzie oczekująca go panna Lizely, siedziała przed kominkiem, czytając książkę.
Na odgłos otwierających się drzwi, twarz młodej kobiety przybrała wyraz gniewny.
— Pan tu, panie hrabio!!! — zawołała — mimo mego zakazu!!! Któż się ośmielił wpuścić tu pana?...
— Blanche! — jęknął przybyły — spójrz na mnie, a zbraknie ci odwagi tak dalej przemawiać... Czy odmówisz ostatniego pożegnania człowiekowi, którego dnie są policzone...
— Jesteś blady, widać że cierpisz — rzekła Blanche łagodniej — cóż ci jest?...
— Umieram — ty minie zabijasz... konam z miłości dla ciebie...
— Nie umiera się z miłości!!!
Na mnie dowód najlepszy...
I Paweł, padłszy na kolana, zaczął wymownemi słowy opisywać dzieje swej przerażającej namiętności. Błagając, żebrząc litości, łkał głośno.
Ona patrzyła na niego wzruszona.
— Powstań. pan — rzekła podając mu rękę, którą on chciwie przycisnął do swych ust spieczonych. — Smutek twój mnie wzrusza, boleść przeraża... Ulituję się nad tobą... Sądziłam, że przestałam już cię kochać, lecz śmierci twej nie chcę...
— Zycie moje jest w twojem ręku. Bądź moją, a zmartwychwstanę...
— Wolno! — przerwała Blanche. — Posłuchaj mnie, ja obiecuję to tylko, co będę wstanie dotrzymać!.. Jestem kobietą, nie aniołem.. Zapomnieć zniewagi, niemogę... Przebaczyć?... Nigdy... Lecz można zmazać takową...
— Zmazać? — powtórzył Paweł. — Jak? mów prędko!...
— Hrabina wypędziła mnie ze swego domu, niech mnie w twoim przeprosi!
— Jakże zmusić do tego Małgorzatę! — wybełkotał Paweł...
— To już twoja rzecz!.. Wszakże jesteś panem u siebie.
— A jak odmówi?...
— Jak odmówi, wszystko stracone! — rzekła Blanche z ironją — to są moje ostatnie słowa! Zmaż zniewagę, lub żegnaj na wieki... Mąż mojej nieprzyjaciółki, będzie moim nieprzyjacielem. Miej odwagę być panem w swym domu, lub nazwę cię podłym!... Czy nie należy karcić dzieci, gdy się buntują?...
— Małgorzata ulegnie... wyszeptał Paweł.
— Kiedy?
— Dziś.
— To dobrze... Dziś o ósmej wieczór Blanche Lizely, każe się zameldować u hrabiny de Nancey...
Straszny był czas tego wieczoru. Deszcz ze śniegiem nieprzestawał padać.
Państwo de Nancey zasiedli razem do obiadu. Milczenie przerywał jedynie odgłos kroków służby.
Po skończonym obiedzie, Małgorzata przeszła do salonu, u usiadłszy w blizkości kominka, zaczęła haftować. Spodziewała się, iż jak zwykle samotnie przyjdzie jej spędzić wieczór.
Zdziwienie jej było wielkie, gdy ujrzała wchodzącego za sobą Pawła.
Hrabia spojrzał na zegar. Była godzina wpół do ósmej. Usiadł przed kominkiem zamyślony, brwi miał ściągnięte, usta jego poruszały się, jakby mówił sam do siebie.
Nagle podniósł głowę i utkwił błędny wzrok w żonie, nieopodal siedzącej. Chciał mówić, lecz niewidzialna siła ściskała go za gardło.
Raz jeszcze spojrzał na zegar, za parę minut wskazówka zatrzymać się miała na ósmej.
Paweł zerwał się i gwałtownie zaczął chodzić po pokoju, obcierając chustką kroplisty pot z czoła.
Małgorzata nie podnosiła oczów od roboty, uczucie trwogi ogarnęło ją, zapytywała samej siebie, czy mąż jej nie postradał zdrowych zmysłów.
Ósma godzina wybiła.
P. de Nancey zadrżał.
Drzwi salonu otwarły się.
Lokaj stanął w progu, meldując głośno:
— Pani Lizely.
Blanche weszła.
Usłyszawszy dźwięk tego nazwiska, ujrzawszy tę, której miała nadzieję nie widzieć już w życiu Małgorzata podniosła się z miejsca gwałtownie. Instynktownie cofnęła się wtył, a wskazując palcem na nowoprzybyłą, zawołała:
— Ta kobieta tutaj!!.. Po co tu przyszła?...
— Widzę panie hrabio! — ozwała się z gniewem panna Lizely — że hrabina nie została uprzedzoną o mojem przybyciu!!.. Nie mówiłeś pan z żoną o tem i naraziłeś mnie na nową zniewągę... Dobrze!! Odchodzę...
— Na miłość Boską pozostań! jęknął Paweł — pozostań tylko przez chwilę...
— Jeśli ta kobieta ma pozostać, ja odchodzę — rzekła hrabina.
To mówiąc postąpiła ku drzwiom. Lecz Paweł zastąpił jej drogę.
— I ty pozostaniesz! — zawołał nakazująco. — Musisz pozostać...
— Po co?
— Po to, że masz być posłuszną moim rozkazom.
— Rozkazuj najpierw, potem zobaczymy — rzekła Małgorzata.
— Czekam! — przerwała Blanche — cierpliwość moja wyczerpuje się...
— P. de Nancey strasznie wyglądał w tej chwili. Gwałtowne drżenie poruszało ciałem jego, oczy krwią nabiegłe, błędne rzucały spojrzenia.
— Małgorzato — zaczął cichym, drżącym głosem — jesteś dzieckiem prawie, w twoim wieku łatwo się omylić... Nie znasz świata i życia, pozory bierzesz za rzeczywistość, i rzucasz kamieniem na ludzi, godnych szacunku...
Hrabia zatrzymał się. Pogardliwy uśmiech osiadł na ustach Małgorzaty.
— Cóż dalej? — zapytała.
— Zbłądziłaś bardzo — ciągnął dalej p. de Nancey — lecz możesz zmazać winę, Żałując i uznając takową... Czy potrzebuję przypominać ci bolesne zajście, od czasu którego, lękając się sam wybuchu mego słusznego gniewu, wolałem zachować względem ciebie zupełne milczenie?.. Dziś możesz wszystko naprawić... Moja kuzynka tak srodze obrażona przez ciebie, uwzględniając twą młodość i niedoświadczenie, raczy darować ci winę, której żałować będziesz... Prędko więc, chciej wyrazić jej swą wdzięczność...
Hrabina chciała odpowiedzieć, już w oczach jej zabłysł niezwykły ogień, lecz Blanche uprzedziła ją:
— Mylisz się panie hrabio, rzeczy nie tak się przedstawiają! — rzekła. — Mnie nie o to idzie... Pani hrabina musi mnie przeprosić, a potem dopiero zobaczymy...
— Tak, przeprosić... — dodał Paweł. — Słyszysz Małgorzato, masz przeprosić... Rozumiesz...
— Rozumiem, że jesteś najpodlejszym z ludzi!! — rzekła hrabina z pogardą — kiedy każesz żonie uniżać się przed swoją kochanką...
— Moją kochanką! — ryknął hrabia.
— Tak, twoją kochanką... nie zaprzeczaj! Po co?... Sama widziałam...
— Więc niech i tak będzie! — krzyknął hrabia, zrzucając maskę. — Ona jest moją kochanką i dumny z tego jestem!! Kochanką, którą ubóstwiam i bez której żyć nie mogę... Małgorzato, jesteś młodą i piękną, będziesz kochaną w życiu, sama pokochasz jeszcze... Ja zrzekam się moich praw do ciebie... Zwracam ci wolność... Ale ty nie krępuj mnie także... Pozwól mi być szczęśliwym... Pozwól mi żyć... Znieważając Blanche, oddaliłaś mnie od niej... Przepraszając zwrócisz mi ją... Małgorzato... O Małgorzato! przez litość nie wahaj się! Powiedz słowo... to jedno słowo...
Niema z oburzenia i pogardy Małgorzata, poruszyła głową przecząco.
— Ah! gdybyś ty wiedziała, ile ja cierpię! — jęczał dalej Paweł.
— Cóż mnie to może obchodzić? — rzekła hrabina.
— Więc jesteś bez litości?
— Tak bez litości?
— Tak, bez litości dla takich cierpień!
— Ha! więc trzeba raz skończyć...
P. de Nancey wydobył z kieszeni rewolwer, oprawny w kość słoniową.
— Najlepsze zakończenie — dodała Małgorzata. — Gdy ja umrę, ożenisz się z nią...
— Nie ty, lecz ja umrzeć muszę!! — zawołał Paweł. — Małgorzato, czy pozwolisz bym sobie przed twemi oczyma życie odebrał?...
— Ależ — rzekła młoda kobieta — czy ludzie podli odbierają sobie życie?.. A przecież ty jesteś podły... i
Te straszne, a tak słuszne wyrazy, zelektryzowały p. de Nancey. Tak, on nie chciał umierać, bo w istocie stał się podłym.
Szał go owładnął. Piana ukazała się na jego ustach, przez chwilę chciał popełnić zbrodnię, lecz zwierzęcy zmysł zachowawczy ostrzegł go, że galery staną się nową zaporą między nim, a odzyskaną za tę cenę kochanką.
Jak dziki zwierz rzucił się ku Małgorzacie, a ściskając jej rękę, zawołał:
— Więc prawem odwetu! W Montmorency byłaś u siebie, wypędziłaś panią Lizely!! Ten dom jest moim, wypędzam cię z niego! Słyszysz pani: wypędzam cię!!
Z dumnie podniesioną głową, z wyrazem głębokiej pogardy na twarzy, wyszła z pokoju.
— Czyś pomszczona? — zapytał hrabia Blanche — czyś zadowolona?
— Tak — odparła złotowłosa syrena — i kocham cię!...


Upłynęło pół godziny czasu. Drzwi salonu otwarły się cicho, w progu stanął lokaj, który niegdyś szpiegował Małgorzatę, dał znak pannie Lizely i zniknął.

Blanche odsunęła hrabiego, który klęcząc u jej nóg, szeptał miłosne wyznania.
— Panie hrabio, czy wiesz gdzie poszła żona twoja? — zagadnęła.
— Co mnie to obchodzi? wypędziłem ją, po co mi o niej wspominasz?
— Honor twój wymaga, abyś był powiadomiony. Hrabina de Nancey, ta małżonka bez zarzutu, której cnota nie pozwoliła uwzględnić postępowania męża, która mnie z domu swego wypędziła, ta niewinna istota, jest w tej chwili u swego kochanka!...
— U swego kochanka? — powtórzył hrabia.
— Naturalnie, u barona de Nangés... możnaby myśleć, że cię to dziwi?...
— Wszak mnie zapewniłaś, że między nimi nie nie było...
— Omyliłam się... Dziś mam dowód... Oto jest...
Mówiąc to Blanche podała hrabiemu list, skradziony niegdyś przez lokaja i doręczony pannie Lizely. Treść pisma pełna najczulszych zapewnień przyjaźni i przywiązania dla uprzedzonego umysłu mogła stanowić niezbity dowód winy.
— Spójrz na datę! — kończyła panna Lizely. — Trzy dni przed rzuceniem mi w oczy obelgi, pani hrabina przesyłała swemu kochankowi tak czułe wyrazy. Cóż by na to?
Paweł czytał list uważnie. Gdy skończył, wstał, pochwycił za kapelusz i postąpił szybko ku drzwiom.
— Gdzie idziesz? — zapytała Blanche.
— Do barona! — odparł pan de Nancey.
Małgorzata mężnie zniosła straszne doświadczenie. Oburzenie dodało jej siły.
Gdy wypędzona przez męża, opuściła salon, pewnym krokiem przeszła korytarze, zeszła ze schodów i przebywszy dziedziniec, znalazła się nareszcie na bruku ulicznym.
Śnieg padał wielkiemi płatami. Hrabina w powłóczystej sukni z czarnego aksamitu, szła szybko nie spotykając nikogo. Gdzież zwracała swe kroki? Nie wiedziała sama.
Nieunikniona reakcja nastąpiła w jej umyśle. Straciła niemal przytomność, siły ją opuszczały, drżała z zimna, — szał rozpaczy zawładnął biednem, opuszczonem dzieckiem. Sama na świecie, bez przytułku, wypędzona, powtarzała półgłosem bezwiednie.
Nagle promyk nadziei rozjaśnił ciemności jej umysłu:
— Nie, nie całkiem samą jestem, mam przyjaciela — pomyślała.
I zwróciła kroki w stronę ulicy Vintimille, od której dzieliła ją nieznaczna przestrzeń.
Gdy zniknęła w bramie domu, w którym mieszkał René de Nangés, człowiek idący za nią w pewnej odległości, szybko nawrócił i biegł ku ulicy de Boulogne. Był to znany nam lokaj hrabiny de Nancey, którego szpiegostwo opłacała sowicie panna Lizely.


∗             ∗

Baron de Nangés, pogrążony w zadumie, której powód łatwo nam przyjdzie odgadnąć, siedział samotny w swoim salonie, przy kominku, na którym niepodsycany ogień, wygasł powoli.
Gdy blada, zziębnięta, zesztywniała hrabina, stanęła przed młodzieńcem, zdawało mu się, że śni. Woda ściekała strumieniem z włosów i sukni Małgorzaty.
— René — rzekła — on mnie wypędził. Jesteś
On nie pytał o nie więcej; w tej chwili młoda kobieta nie była wstanie dać mu odpowiedzi.
Trzeba było ją najpierw ogrzać, rozniecić ogień, który wygasł doszczętnie. W koszu zabrakło drzewa. P. de Nangés zwrócił się do służącego, by co prędzej przyniósł takowe. Służący zbiegł do drwalni pośpiesznie, zostawiając za sobą drzwi otwarte.
Następstwem tego pośpiechu było, że gdy pan de Nancey przybył, pędzony szałem gniewu, zastał wolne wejście i wbiegł bez przeszkody do pokoju, w którym znajdowali się René i Małgorzata.
Spostrzegłszy męża, stojącego we drzwiach, z rewolwerem w ręku hrabina przeczuła, iż stanie się coś strasznego. Instynktownie wyciągnęła ramiona i rzuciła się ku p. de Nangés, chcąc go osłonić,
Nikt nie wyrzekł słowa. Paweł podniósł w górę rewolwer i wystrzelił dwa razy.
Dwa ciała osunęły się na posadzkę. Kule przeszyły serce Renégo i Małgorzaty.
— Idź po policję! — rozkazał hrabia lokajowi, powracającemu właśnie, — ja tu czekać będę. Chcę się oddać w ręce sprawiedliwości.


Wielu pamięta wzruszający przebieg sprawy de Nancey.
Wiarołomstwo hrabiny zostało dowiedzione, świadkowie dostarczyli wymownych szczegółów. Dorożkarz Jan Chabot opowiedział o wycieczce Małgorzaty, list jej do barona de Nangés i sama obecność żony u Renégo w chwili nadejścia tam męża, były niezbitymi dowodami winy.
Zachowanie się hrabiego de Nancey w czasie sądzenia sprawy, było pełne godności i powagi.
— Uczyniłem, — rzekł smutnie — co mi nakazywał honor i osobista godność. Nie żałuję swego kroku i byłbym gotów drugi raz tak samo postąpić.
Obrona hrabiego, wygłoszona przez znakomitego adwokata, wycisnęła łzy wszystkim słuchaczom.
Prokurator oświadczył, iż nie będzie się opierał zastosowaniu do osoby p. de Nancey art. 324 kodeksu karnego.
Dwunastu sędziów przysięgłych, — wszyscy byli żonaci i wszyscy niespokojni, słusznie, czy niesłusznie orzekło niewinność podsądnego..
Gdy wyrok odczytano, huczne oklaski rozległy się dokoła. Uniewinnienie Pawła było tryumfem dla niego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdzież jest moralność? powie mi pewnie czytelnik. Niewinność poniżona, podczas gdy zbrodnia tryumfuje bezkarnie?...
Bezkarnie! Oh! nie, a dowodem tego najlepszym jest, że w trzy miesiące później Blanche Lizely została żoną Pawła de Nancey, którego nienawidziła z całego serca i którym całą duszą pogardzała... Kara dorównała zbrodni.

KONIEC.




  1. Miejsca zabaw, w rodzaju „Srebrnej sali“ p. t.
  2. Zakład naukowy, w którym wychowują córki oficerów orderu Leg. Honor. p. t.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.