Strona:PL X de Montépin Z dramatów małżeńskich.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gwar ustał, mimo silnego wzburzenia obecnych. Lecz siła nawyknienia jest niezwalczoną, mimo rozdrażnienia wewnętrznego, wszyscy obecni pochylili się w ukłonie, na usta ich wystąpił stereotypowy, kupiecki uśmiech, niezbędny wobec klienta, który nie przeglądając rachunku, przyjmuje zawsze ogólną cyfrę, jakąby ona nie była.
Uśmiech ten, należy do rodziny uśmiechów przyrosłych do ust tancerek. Osiadł tam dla formy, nie mając najmniejszego znaczenia.
Pan de Nancey wszedł do gabinetu krokiem pewnym z wysoko podniesionem czołem. Na twarzy miał wyraz pogodny i dobroduszny, niby towarzysz wchodzący w grono dobrych przyjaciół, nie zaś dłużnik, mający przed sobą gromadę rozdrażnionych wierzycieli.
Hrabia Paweł de Nancey, w roku 1867 był dwudziesto-ośmioletnim młodzieńcem, bardzo przystojnym, powabnym, dystyngowanym i przeceniającym nieco własną swą wartość.
Wysoki, szczupły blondyn, z ciemnemi oczyma, twarz miał przezroczystej białości, a raczej bladości, którą hulaszcze życie sprowadziło tam przedwcześnie. Długie, miękkie wąsy podniesione w górę, nadawały mu pewnego wyrazu dziarskości wojskowej, przy odcieniu melancholii artystycznej, mimo, że zarówno artyzm jako i sztuka wojenna, nie z nim wspólnego nie miały.
Dziś Paweł de Nancey, ubrany był w czarną aksamitną kurtkę, świetnie skrojoną, biała kamizelka obciskała zręcznie jego postać, a szeroko wyłożony kołnierz od cienkiej koszuli, okalał wdzięcznie szyję kształtną, prawie kobiecą.
W tym rannym stroju tak zręcznie i ponętnie się przedstawiał, iż na ten widok krawiec Laurent, najzaciętszy z wierzycieli, niemógł powstrzymać uśmiechu zadowolonej próżności, a spojrzenie jego, zdawało się mówić:
— Co? prawda, jak ja go umiem ubrać! Co za