Strona:PL X de Montépin Z dramatów małżeńskich.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie żartuje, dla niego nie ma rzeczy za drogiej! Co prawda dzieje się to na nasz koszt, skoro pieniądz wyrzucony, płynie z naszych kieszeni. Więc, bądźmy jak u siebie w domu panowie, bez ceremonii, palmy cygarka, tyle zysku się nam chyba należy!
Mówka przekonywająco podziałała, pudełka się opróżniły, udzielono sobie ognia uprzejmie.
Biały wonny dym zapełniać począł przestrzeń, gdy do gabinetu weszło pięciu nowoprzybyłych. Chwilę po nich ukazał się w drzwiach otwartych szósty gość. Nadjechał on powożąc się sam, wielkim breack’iem, ubrany był jaskrawo, z elegancyą w najgorszym guście.
Towarzystwo oczekujące w gabinecie składało się: z tapicera, powoźnika, handlarza koni, siodlarza, złotnika, krawca, szewca i fryzjera, dostawców hrabiego de Nancey. Oprócz nich, było tam jeszcze jedno indywiduum, prowadzące różne interesa, polegające głównie na podpisach synów rodzin zamożnych i posiadających znaczenie.
Co raz gwarniej robiło się w gabinecie, panowie wierzyciele buntowali się wzajem, słychać było urywane zdania:
— Tak, tak... pan hrabia winien mi sumy!!!, że mnie winien więcej! ja mu ufałem bez granic!
— Nie dziwię się temu, płacił tak długo, dobrym był odbiorcą!
— Eh, mój drogi, oni zawsze tak zaczynają. Płacą najprzód, potem korzystają z kredytu, aż w deficyt wpadną. Od roku przewidywałem upadek hrabiego. Za bardzo się spieszył!...
— Trzeba było odmówić kredytu, kiedyś przewąchał sprawę.
— Tak, odmówić, łatwo to powiedzieć: Ale jak zacząć, byłem już zarwany.
— Nie zawsze robi się co: — Zaufanie nas gubi. Gdyby nie to, handel by szedł...