Strona:PL X de Montépin Z dramatów małżeńskich.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Odstawić krzesło, sprzątnąć to nakrycie!!! i kazać natychmiast zaprządz konie dla pani.
Siła, z jaką wymówione były te wyrazy, nie pozwoliła się wahać. Służba spełniła rozkazy.
P. de Nancey był równie blady jak żona.
Panna Lizely zakryła rękoma twarz, krwią nabiegłą.
Paweł chciał mówić, gniew ściskał go za gardło. Rozerwał krawat, otaczający mu szyję i ochrypłym głosem wybełkotał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — odparła wyniośle Małgorzata, a wzrok jej silny skrzyżował się z błędnem spojrzeniem hrabiego — to ma znaczyć, że pani nie jest już moim gościem, i nie zajmie już miejsca u mego stołu...
— Kto to powiedział?...
— Ja, żona twoja... Rozkazuję i widzisz, że są mi posłuszni!!
Nakrycie zniknęło właśnie ze stołu.
— A ja cofam ten rozkaz! — zawołał p. de Nancey, hamując się. — Straciłaś pani zmysły!!! Moja kuzynka raczy przebaczyć ci chwile szaleństwa i pozostanie przebłagana przez ciebie...
— Twoja kuzynka opuści dom ten niezwłocznie — odparła Małgorzata, kładąc nacisk na pierwsze wyrazy.
— Bądź ostrożna! — krzyknął Paweł.
— Czemu? wszak dom ten, w którym zmarł mój ojciec, jest moją wyłączną własnością. Pamiętaj, że ja jedna mam prawo rozkazywać tutaj i korzystając z tego prawa zabraniam, by dom ten był nadal znieważany.
— Nieszczęsna!!!
Hrabia ulegając szalonej namiętności, pochwycił nóż leżący na stole, i rzucił się ku żonie.
— Zabij mnie — rzekła spokojnie. — To mi wszystko jedno, lecz niech ona odjedzie.
— Ona pozostanie! — krzyknął — ja jej nie puszszczę!...