Paweł, wskazując obecnym miejsca — musiemy wyczerpać kwestye, i nie wątpię, że dzisiejsza rozmowa, doprowadzi nas, do zobopólnego zadowolenia.
Wierzyciele usiedli.
Pan de Nancey zajął miejsce naprzeciwko nich, po drugiej stronie hebanowego stołu, który stał na środku pokoju, a usiadłszy przy nim, położył czerwony pulares.
Wziąwszy takowy do ręki, nacisnął sprężynę zamykającą maleńki srebrny zamek. Uniósł wierzch i oczom zgromadzonych, ukazało się wnętrze pularesu.
Wierzyciele z bijącym sercem czekali co dalej będzie. Oczy błyszczały nadzieją i chciwością, niby zrenice kota, w chwili pochwycenia myszy.
Niestety! Wnętrze pularesu zawierało różne papiery, notatki, rachunki, lecz ani jednego bankowego biletu.
Ta nieobecność niespodziewana „posiała chłód,“ jak mówił Giboyer. Złudzenia uleciały a uśmiechy poszły w ślad za niemi.
Nikt jednak nie wyrzekł słowa, czekano cierpliwie, choć chmury zaległy czoła napowrót.
Twarz Pawła pozostała jasną i uśmiechniętą, mimo, że nie nie uszło jego uwagi; widział dobrze co się działo w duszy otaczających go osób. Pilny badacz, byłby łatwo spostrzegł w twarzy mówiącego wyraz ironii i lekceważenia.
Pan de Nancey, jakeśmy to już powiedzieli, był pięknym mężczyzną. Lecz uroda jego nie miała cech dobroci i szczerości. Gdy młodzieniec nie czuwał nad wyrazem swej twarzy, co zresztą zdarzało