Na polskiej fali/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
NA POLSKIEJ FALI
POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY Z RYCINAMI




POLECONA DO BIBLIOTEK SZKOLNYCH
PRZEZ MINIST. W. R. i OŚWIECENIA PUBL.
ORAZ JAKO LEKTURA SZKOLNA
DLA I KLASY GIMNAZJALNEJ


WYDANIE CZWARTE





WARSZAWA 1935
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SP. AKC


RYCINY I OKŁADKA PODŁUG FOTOGRAFIJ
HENRYKA PODDĘBSKIEGO


ODBITO 3200 NUMEROWANYCH
EGZEMPLARZY


DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka
Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8


Odbito w drukarni M. Arcta w Warszawie






I.
Jak się znalazłem nad morzem.

Wspomnienia swoje, trudy i liczne ciekawe przygody spisuję dla wszystkich tych chłopców, którzy tęsknią do morza polskiego, kochają je i chcieliby je poznać. Opowiem im wszystko, czego się na niem nauczyłem, co widziałem i co przeżyłem, opowiem poprostu jak się opowiada braciom.
Nazywam się Jan Morski, jestem marynarzem polskim i służę swej Ojczyźnie na morzu i w dalekim świecie pod banderą z Białym Orłem w czerwonem polu. Dumny jestem z tego. Pochodzę z biednej ale uczciwej, starej rodziny polskiej. Ojciec mój zginął podczas Wielkiej Wojny, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Słodka moja mamusia osierociła mnie, jako małego chłopczyka. Wychował mnie stryj mój, inwalida wojenny, który utrzymywał się ze sprzedaży tytoniu w małem miasteczku prowincjonalnem, ze szczupłych swych dochodów dodając, co było koniecznie potrzeba, do trzydziestu złotych pensji miesięcznej, jaką po ojcu miałem pobierać aż do dojścia do pełnoletności. Dzięki tej pomocy zacnego stryja, którego też jak drugiego ojca kochałem, mogłem uczęszczać do gimnazjum, po którego ukończeniu miałem zamiar wstąpić do szkoły Podchorążych, albowiem bardzo pragnąłem zostać żołnierzem. Niejednokrotnie, chcąc stryjowi ulżyć prosiłem go, aby pozwolił mi wstąpić do szkoły kadeckiej po ukończeniu czwartej klasy gimnazjalnej, co byłoby oszczędziło mu wydatków na moje wykształcenie, on jednak obstawał przy tem, abym przedewszystkiem zdał egzamin dojrzałości a potem dopiero — jeśli zechcę i uczuję prawdziwe powołanie poświęcił się służbie wojskowej nie z musu lecz z wolnej woli i lepiej do dalszej nauki przygotowany. Zastosowałem się do jego życzenia i uczyłem się pilnie, nie zaniedbując równocześnie gimnastyki i służby harcerskiej.
Skończyłem czwartą klasę, a zarazem piętnaście lat i szczęśliwy, nic złego nie przeczuwając, wyjechałem do stryja, aby się przed nim pochwalić dobrem świadectwem i spędzić z nim wakacje. Miasteczko, w którem stryj mieszkał, było pięknie położone w górskiej okolicy nad wielką rzeką, za którą po drugiej stronie wznosiły się na wysokiem wzgórzu malownicze ruiny potężnego ongiś zamku, było to wymarzone letnisko. Można było łapać ryby, chodzić do lasu na grzyby i jagody, wogóle było bardzo przyjemnie, a w dodatku w pobliżu mieszkał też mój przyjaciel i kolega szkolny, Zdziś Zieliński, syn zamożnego obywatela ziemskiego, byłego oficera wojsk polskich i przyjaciela naszej rodziny. Traktowany jako syn rodzony, często w domu państwa Zielińskich bywałem i nieraz przesiadywałem tam dłuższy czas, nie zaniedbując oczywiście stryja, którego co dzień odwiedzałem.
Tu muszę się Czytelnikowi zwierzyć z tajemnicy: Państwo Zielińscy mieli dwie bardzo dobre, miłe i ładne córeczki, siedmnastoletnią pannę Andzię i Stefcię, trzynastoletniego trzpiota. Ze Stefcią byłem w serdecznej przyjaźni i kochałem ją, jak siostrę, zaś panna Andzia, starsza odemnie, poważna i udająca dorosłą damę, tak mi imponowała, że się w niej pokryjomu „szalenie” kochałem i pisywałem do niej wiersze, rozumie się futurystyczne, bo mi to najłatwiej przychodziło. Naturalnie panna Andzia nic o tem nie wiedziała, i, podobnie jak na brata, patrzyła na mnie zawsze zgóry, traktując mnie uprzejmie lecz z chłodną wyniosłością, co mnie jeszcze więcej „rozpłomieniało“, bo widziałem, że kocham się w prawdziwej damie. Zresztą panie — to znaczy pani Zielińska z córkami — z końcem lipca wyjechały na miesiąc na półwysep Helski, nad morze.
Tak na wycieczkach, jeździe konnej, łapaniu ryb i innych przyjemnościach i rozrywkach niepostrzeżenie mijał czas i sześć blisko tygodni wakacji ubiegło, gdy naraz niespodziewane spadło na mnie nieszczęście. Kiedy pewnego bardzo upalnego dnia w południe wróciłem z kąpieli słonecznej do domu — stryj mój nie żył. Umarł nagle na serce.
Jak się o tem dowiedziałem, jak stanąłem przy śmiertelnem łożu tego byłego bohaterskiego żołnierza, inwalidy, bez szemrania znoszącego cierpienia swego męczeńskiego żywota i przezacnego człowieka, zdawało mi się w pierwszej chwili, że świat cały poczerniał i wystygł. Do żalu z powodu jego śmierci przyłączyło się też mimowolne uczucie strachu — bo przecie teraz byłem już zupełnie sam na tym ogromnym świecie, bez nikogo bliskiego, bez nikogo, ktoby mnie kochał.
Pogrzebem i wszystkiem, co należało zrobić, zajął się pan Zieliński, który wprost z cmentarza zabrał mnie do swego majątku. Zdziś pocieszał mnie, jak mógł i umiał, pan Zieliński też bardzo był dla mnie dobry, Stefcia napisała bardzo poczciwy list, ale to wszystko było na nic. Chodziłem jak nieprzytomny.
Pewnego dnia usłyszałem, jak Zdziś rozmawia ze swym ojcem o jakiejś zamierzonej podróży. Kto i dokąd ma jechać, było mi wszystko jedno, ja zrozumiałem tylko to, że gdy inni ludzie wiedzą, co mają robić i dokąd się udać, ja co do siebie nie wiem nic. Taka mnie wówczas rozpacz ogarnęła, że wymknąłem się z ogrodu, w którym właśnie siedzieliśmy i pędem pobiegłem na cmentarz, na grób stryja. W ciszy cmentarnej rozpamiętywanie dobroci i mądrych rad i wskazówek tak kojąco na mnie wpłynęło, że odtąd całe dnie spędzałem na mogile stryja, w duszy zwierzając mu się ze swych trosk, jak gdyby on mógł mi dać radę.
Kiedy tak raz, biadając nad swym losem, siedziałem popołudniu na nieporosłym jeszcze darnią grobie stryjowym, rozległo się głośne skrzypnięcie furty i na cmentarz wszedł pan Zieliński ze Zdzisiem. Szli prosto ku mnie. Stanąwszy nad grobem stryja pomodlili się krótko, poczem pan Zieliński — były rotmistrz ułanów z krzyżem „Virtuti Militari“ — rzekł do mnie swym szorstkim, komenderującym głosem:
— No, chłopcze, dość tego! Człowiek nie jest stworzony po to, żeby się wylegiwał na cmentarzach. Trzeba coś robić! Wiem, że ci teraz ciężko, ale to trudno. W życiu nieraz bywa ciężko. A ty swojemi troskami i kłopotami nieboszczyka nie nudź! Umarłym trzeba dać spokój, dość się namęczyli za życia, żeby ich jeszcze po śmierci dręczyć ziemskiemi sprawami!
Mówił szorstko, jakby się gniewał, ale jaki to dobry człowiek!
Wyprowadzili mnie z cmentarza.
Szedłem przed panem Zielińskim wraz z Zdzisiem polną drogą, trochę zawstydzony, ale równocześnie i obrażony, że mi nie dają stryja opłakiwać.
— Popatrz, jaki ładny dzień! — odezwał się naraz pan Zieliński.
Usłuchałem go niechętnie z postanowieniem, że dzień mi się nie będzie podobał, ale rzuciwszy wzrokiem dokoła musiałem przyznać, że miał słuszność. Żniwa były na ukończeniu, wszędzie złociły się rżyska lub niezżęte jeszcze łany, na przełaj jechały przez pola wozy wysoko naładowane zbożem, błyszczały sierpy, rozlegały się wesoło okrzyki i śmiechy, ziemia była promienna i uśmiechnięta. Długi rząd siwozielonych, kołtuniastych wierzb i zielony pas wikliny wskazywał gdzie jest rzeka, z której aż do nas dolatywał pisk i okrzyki kąpiących się. Na przeczystem, ciemno-niebieskiem niebie nie było jednej chmurki. Było naprawdę bardzo ładnie.
Pamiętam ten obraz tak dobrze dlatego, że na długi czas moje oczy oglądały go po raz ostatni, o czem zresztą w owej chwili nie wiedziałem.
— Świat jest bardzo piękny i niema potrzeby patrzeć nań przez łzy! — odezwał się znowu pan Zieliński, — Ale — rozumiem! Dlatego jutro pojedziecie obaj trochę w świat. Na Hel. Zdziś miał i tak jechać, odwiedzić w Jastarni matkę i siostry... Pojedziesz z nim razem... Zobaczycie Warszawę, Poznań, przyjrzycie się polskiemu morzu — a potem — będzie jak Bóg da. Pomyślimy potem.
Ucieszyłem się niezmiernie, bo oddawna już marzeniem mojem było morze zobaczyć. Ale w tej chwili zakłopotałem się.
— Wyrobiłem dla nas zniżkę! — oznajmił mi Zdziś, —
— Wyrobiłem dla nas zniżkę! — oznajmił mi Zdziś. — Więc tylko droga... Zresztą jedziemy do mamusi, tam cię nic kosztować nie będzie...
— Pieniądze masz! — odrzekł pan Zieliński. — Ta podróż większą ci da korzyść, niż kilkanaście złotych. A co się tyczy twej przyszłości, to sprawa jest prosta. Jedynem wyjściem jest szkoła kadecka — to znaczy, prawie to samo co klasztor, z tą tylko różnicą, że na święta i na lato przyjeżdżałbyś do nas. Formalności ja sam załatwię... Więc dobrze ci zrobi, gdy się póki czas, trochę przewietrzysz i kawałek świata zobaczysz... No! A teraz, chłopcy, kto pierwszy do tamtej topoli doleci, pojedzie na Murzynie. Raz, dwa, trzy!
Pan Zieliński klasnął w dłonie a my dwaj natychmiast zerwaliśmy się do biegu i popędziliśmy naprzełaj przez pola. Ja przybiegłem pierwszy do mety — dziś rozumiem, że dzięki dobroci Zdzisia, który zwykle mnie „brał“, i kiedyśmy wyjechali z panem Zielińskim na przejażdżkę, on jechał na naszym siwym Basałyku a ja na karym, ognistym Murzynie.
Na drugi dzień wyjechaliśmy na półwysep Helski.


II.
Pierwszy raz widzę morze.

Była to pierwsza moja większa podróż w życiu.
Jechaliśmy wagonem przepełnionym, w wesołym ścisku ludzi jadących z uroczych, pięknych miejscowości, w których chwile odpoczynku spędzili. Było wprawdzie niewygodnie i ciasno, ale przez ramiona i plecy pasażerów widziało się migające w oknach wagonu coraz to inne widoki, zawsze słoneczne, jasne, pogodne. Po pewnym czasie udało nam się ze Zdzisiem przysiąść na jednej ławce, a nad wieczorem zdobyliśmy szczęśliwym zbiegiem okoliczności miejsca przy oknie. Teraz dopiero, patrząc na szerokie pola z zachodzącem nad niemi czerwonem słońcem, zdjęliśmy plecaki, dobrze wyładowane zapasami żywności, wśród których nie brakło oczywiście pieczonych kurcząt. Obgryzując z apetytem udka i skrzydełka, przyglądaliśmy się krajobrazowi, poczem, gdy noc zapadła, usnęliśmy w swych kącikach twardo, niewiele robiąc sobie ze ścisku i gwaru.
W Warszawie zabawiliśmy tylko jeden dzień. Zwiedziliśmy pobieżnie miasto, Łazienki i Wilanów. Byłem zdumiony ogromem naszej stolicy i jej nadzwyczajnym ruchem. Niema co mówić — naprawdę wielkie miasto. Oczarowany wyszedłem z Łazienek, zachwycony wracałem z Wilanowa — i od tego czasu oba pałace tych królewskich ogrodów śnią mi się niekiedy, a sen ten zawsze uważam za piękny. Zaimponowała mi też wielkość Wisły pod Warszawą. Trzeba przyznać, że w Warszawie widzi się, iż Polska jest naprawdę wielka. Wieczorem wyjechaliśmy do Poznania, gdzie byliśmy następnego dnia rano. Myślałem, że to miasto, jedno z najstarszych w Polsce, będzie od starych murów posępne i czarne. Jakże się ucieszyłem, ujrzawszy miasto jasne, o szerokich, słonecznych placach, ulicach i z pięknemi domami! Podziwiałem były zamek cesarski i sprawiedliwość boską, która najeźdźcy po to pozwoliła wznieść tak wspaniały pomnik swej pysze, aby mógł on służyć jako wyższa uczelnia synom gnębionego niegdyś narodu. Gdybym nie wiedział, że to naprawdę zamek byłego cesarza Niemiec i że tu niegdyś panowały pruskie pikielhauby, nigdybym w to nie uwierzył, takie to miasto jest polskie. Poznań ma też piękny Zwierzyniec, w którym przyglądałem się z przyjemnością różnym zwierzętom.
Na drugi dzień raniutko wyjechaliśmy na Hel, i znowu jechaliśmy w ścisku, szczęśliwi, że przynajmniej siedzimy. Mimo, że połowa sierpnia już minęła, jechało na półwysep bardzo wiele osób, jedni aby wywieźć już swe rodziny, drudzy dopiero na krótki wypoczynek letni. Nie widziałem po drodze wiele, wyjąwszy przecudne jak marzenie jeziora koło Kartuz. Morza też nigdzie po drodze nie widziałem, choć począwszy od Pucka podróżni je sobie wciąż pokazywali. Nie zdaje mi się, żeby co widzieli, bo noc była bardzo ciemna. Za to na wszystkich stacjach był taki gwar głośnych powitań i pożegnań i takie wszędzie tłumy ludzi, że gdyby jeszcze gdzie muzyka zagrała, możnaby myśleć, że pan Prezydent Rzeczypospolitej przejeżdża.
Nie mniej wesoło było i na stacji w Jastarni, dokąd przybyliśmy koło jedenastej w nocy i gdzie oczekiwała nas pani Zielińska z córkami. Zdziwiło mnie, że Jastarnia, o której mi opowiadano, że jest biedną wioską rybacką, ma oświetlenie elektryczne.
— A gdzie tu morze? — pytałem, po przywitaniu się z panią Zielińską i panienkami.
— Tu zaraz, zaledwie kilkadziesiąt kroków! — odpowiedziała Stefcia, wskazując mi paluszkiem las, rosnący po drugiej stronie toru kolejowego.
Chciałem biec natychmiast, ale pani Zielińska powiedziała mi, że teraz nic nie zobaczę, bo ciemno, i że przedewszystkiem trzeba iść spać. Co do tego, to musiałem jej przyznać słuszność zupełną, bo po tylu rozmaitych wrażeniach i długiej podróży byłem zmęczony i tak śpiący, że już z nóg leciałem.
Oczy mi się kleiły, kiedy mnie zaprowadzono dokądś i przy świetle latarni wskazano mi niskie, wygodne posłanie. Nie zastanawiając się nad tem, gdzie jestem, rozebrałem się czemprędzej, westchnąłem do Boga, i przykrywszy się ciepłym kocem, wyciągnąłem się na świeżem, białem prześcieradle. Zrozumiałem, że mi posłano na sianie — i natychmiast zasnąłem.
Zbudziłem się nagle, kichnąwszy, nie tyle może wyspany, ile zdając sobie przez sen sprawę z tego, iż znajduję się w jakiemś nowem i nieznanem miejscu. Rozglądając się zauważyłem, że leżę w komórce niezwykłego kształtu, z jednej strony półokrągłej a zarazem okrągło sklepionej. Coby to mogło być takiego, trudno mi było dociec, ponieważ w komórce tej panował zmierzch, w którym świeciły przedzierające się tu i owdzie przez szpary promienie słońca. Jeden z tych promieni trafił mnie prosto w nos, tak że kichnąłem i zbudziłem się.
Zaciekawiony kształtem dziwnej sypialni usiadłem na posłaniu i zacząłem się jej przyglądać, gdy w tem przyszło mi na myśl — morze!
— Muszę je czemprędzej zobaczyć! — powiedziałem sobie, sięgając po ubranie.
Gdy już byłem na pół ubrany, pchnąłem drzwi swej komórki. Rozchyliły się.
Przede mną był obszerny, słońcem porannem zalany plac, na którym wisiały wielkie, rozpięte na obręczach, białe, lejowate sieci nieznanego mi dotychczas kształtu, teraz w świetle porannem srebrno-pozłociste. Po prawej stronie widać było niskie, murowane domki z czerwonemi dachami; tu i tam z kominów tych domów białe pióropusze dymu strzelały prosto w jasne, błękitne niebo. Po lewej stronie placu stał cicho las sosnowy, a nawprost mnie, między lasem a czerwonemi dachami wioski, wschodziło olśniewające słońce. Powietrze było przeczyste, cisza zupełna.
Wyszedłem na pole, aby zobaczyć „gmach“, w którym spałem, i roześmiałem się głośno. Toż to była buda zrobiona z połówek przeciętej na dwoje starej łodzi! Buda ta była pięknie zielona, koloru starej śniedzi, a wyglądała bardzo malowniczo. Później się dowiedziałem, że budy te służą rybakom za lamusy, w których w lecie, gdy letnikom domy odstępują, czasem sami sypiają albo też lokują w nich niespodziewanych gości, nie mogących nigdzie miejsca znaleźć. W budzie tej sypiałem przeszło dwa tygodnie na posłaniu ze sprężystej, morzem pachnącej trawy morskiej, i sypiałem doskonale.
Ukończywszy śpiesznie swą harcerską toaletę skierowałem się ku morzu, które, jak mi to dnia poprzedniego powiedziała Stefcia, znajdowało się za lasem. Szedłem powoli, z bijącem sercem i głęboko wzruszony, prawie niespokojny, bo oto miałem ujrzeć to, co największych poetów rozpłomieniało, największych odkrywców świata zachęcało do dalekich, niebezpiecznych podróży. Czy ja to odczuję, czy potrafię zrozumieć?
Minąłem mały, biedny cmentarz rybacki ze skupionemi dokoła wysokiego krzyża małemi czarnemi krzyżami na piaszczystych mogiłach. Przed wejściem na tor kolejowy z uśmiechem przeczytałem napis na tablicy:
— BACZNOŚĆ! STÓJ! gdy usłyszysz dzwon lub gwizd parowozu lub gdy w inny sposób pociąg zauważysz.
Za torem kolejowym wszedłem w las i minąwszy jakieś zamknięte i milczące budynki — była to, jak się później dowiedziałem, stacja ratunkowa — zacząłem powoli, z podniesioną do góry głową wstępować na szeroką ścieżkę, wiodącą na wał, w którym domyślałem się nadbrzeżnej wydmy.
Naraz, u samego dołu, wystąpił na niebie ciemniejszy pas wody, sięgającej bardzo daleko w głąb, aż ku horyzontowi.
Krzyknąłem.
To było morze!
Poskoczyłem naprzód i wbiegłem na wydmę.
Ach!
Przestrzeń żywa, migotliwa. Olbrzymi, mieniący się przecudownie płaszcz z modro-pawiowego jedwabiu. Przestworze bez końca, bez granic, nieskończone, pełne dziwnych blasków to jasno-zielonych, to różowych, to ciemnoszafirowych z głębokiemi, ognistemi błyskami purpurowemi. A daleko — daleko buro-fioletowa smuga, nad nią zaś perłowe, mocno świecące chmurki.
Na morzu kilka czarnych, małych łódek i chyży parowiec z czerwoną pręgą!
Ogromne fale słonawego powietrza, potężny oddech szerokiego świata, cisza, powaga i majestatyczny spokój.
Taki mnie porwał zachwyt, że zerwawszy z głowy kapelusz, zmiąłem go w rękach, przycisnąłem do ust i ten pocałunek posłałem morzu.
Oto było moje pierwsze z niem spotkanie.


III.
Na brzegu Bałtyku.

Nie mogę powiedzieć, aby widok morza wzbudził we mnie jakieś szczególnie głębokie myśli. Na to byłem jeszcze zbyt młody. Usiadłem na piasku i zacząłem się poprostu gapić, prawdopodobnie nawet z szeroko otwartemi ustami, a ponieważ poprzedniego dnia, bardzo zmęczony podróżą, poszedłem spać dobrze po jedenastej, zaś wstałem przed piątą, wygodnie usadowiony tak długo morze podziwiałem, aż wreszcie w zachwyceniu zasnąłem.
Obudził mnie głośny śmiech, wołanie i łagodne potrząsanie za ramię.
Przedemną stał Zdziś z siostrzyczkami.
— Nie lepiej było wyspać się porządnie w budzie, niż tu, na słońcu? — żartował Zdziś — Wstawaj śpiochu, idziemy na śniadanie.
— Szukaliśmy Janka wszędzie i nie mogliśmy znaleźć! — mówiła panna Andzia z łagodnym wyrzutem.
— A ja się zaraz domyśliłam, że Janek jest na plaży! — wołała triumfująco Stefcia.
Jakaż to śliczna była panieneczka! Włoski miała złote, roztrzepane, oczy okrągłe, fiołkowe, buzię czerwoną od słońca, usteczka szkarłatne. W różowej, lekkiej sukieneczce wyglądała, jak laleczka, ale cóż taki dzieciak znaczy wobec takiej damy jak panna Andzia!

Jastarnia, Łazienki

Zerwałem się trochę zawstydzony, ale w tej chwili wstyd mój ustąpił zdziwieniu. Plaża była pełna ludzi, przeważnie kobiet i dzieci w różnokolorowych kostjumach kąpielowych. Starsi wygrzewali się na słońcu, dzieci bawiły się piaskiem, budując z niego miasta, domy, pałace i pasma gór, które umacniały muszelkami i kamyczkami. Jak daleko okiem sięgnąć, na prawo czy na lewo, wszędzie widziało się kostjumy kąpielowe i zewsząd dolatywał śmiech i wesołe okrzyki.
— Chodźmy do łazienek! — napominała nas panna Andzia — Mamusia czeka ze śniadaniem w łazienkach.
Jakto — w łazienkach? — zdziwiłem się.
Szliśmy, a raczej brnęliśmy piaszczystą plażą, kierując się ku wielkiemu, zbudowanemu na wysokiej wydmie drewnianemu budynkowi z wieżyczką, na której powiewała biało-czerwona flaga. To były łazienki. W środku znajdował się wysunięty na skraj wydmy pawilon, cały oszklony, a w lewem i prawem skrzydle znajdowały się kabiny do przebierania się. Na plażę, ogrodzoną pod łazienkami płotem, prowadziły z góry drewniane schodki.
— A co to za wysoki krzyż tam za łazienkami z tym czarnym kręgiem na lewem ramieniu? — zapytałem.
— Jo maszt sygnałowy! — odpowiedziała żywo Stefcia, chcąc się pochwalić swą wiedzą — a ten czarny krąg oznacza deszcz lub burzę z niewiadomej strony. Ale to wcale nie znaczy, że ta burza koniecznie musi przyjść. Florjan wywiesza ten „bal“ codziennie już od dłuższego czasu, a burzy jak nie było tak niema. A jabym tak chciała zobaczyć burzę na morzu!
— A co to za Florjan? — zapytałem, zamierzając zaznajomić się z człowiekiem, mogącym przepowiadać burzę na morzu i to jeszcze z niewiadomej strony.
— To leśny, który zarazem jest kierownikiem tej stacji sygnałowej, stary rybak z tatuowanemi rękami...
— To rybak jest leśny?
— Tu wszyscy są rybakami, innych ludzi niema, chyba ksiądz, nauczyciel!... Tutejsi ludzie żyją wyłącznie z rybołóstwa i z letników.
Śniadanie jedliśmy w obszernej sali restauracyjnej z rozległym widokiem na morze, z którego przez otwarte okna dolatywał orzeźwiający słonawy powiew. Na dole, pod nami, na ogrodzonej części plaży, zasłonięci od wiatru, ludzie wygrzewali się na słońcu, a dalej widać było kąpiących się.
Pani Zielińska wypytywała Zdzisia o ojca, żniwa i dom, a ja przyglądałem się przez lornetkę parowcom, idącym z Gdańska lub do Gdańska. Przy sąsiednim stoliku siedzieli panowie, którzy potrafili określić, jakiej narodowości jest statek, co wiezie i czy wielki ma ładunek. Ogromnie mi to imponowało, bo się wówczas na tem nie znałem.
— Czy wy wiecie, chłopcy, gdzie jesteście? — zapytała naraz pani Zielińska, zwracając się do mnie.
— Nad Bałtykiem — odpowiedziałem.
— Czyli nad Wielkiem Morzem — poprawiła mnie pani Zielińska — zwanem tak w odróżnieniu od Małego Morza, które zaczyna się mniej więcej na południowy-wschód od linji Kuźnica-Rewa. Powyżej tej linji jest już Zatoka Pucka. Jastarnia leży między Wielkiem Morzem a Małem. Kuźnica między Wielkiem Morzem a zatoką Pucką. Przy sposobności — jeśli chcecie podczas pobytu tutaj coś skorzystać, musicie sobie przedewszystkiem nakreślić jaką taką mapę... Nie jest to ani wielkie ani trudne zadanie, a mnie się zdaje, że każdy Polak powinien mieć mapę swego morza w głowie...
— Ma pani zupełną słuszność! Dziękuję pani za uwagę. — odrzekłem — W najbliższym czasie sporządzę sobie niezbędną mapkę.
— To dobrze, Janku. A cóż mógłbyś mi powiedzieć o półwyspie Helskim i jego bałtyckim brzegu?
— Niewiele, proszę pani!
— Jechaliśmy nocą, mamusiu! — zwrócił matce uwagę Zdziś.
— A prawda, zapomniałam! Otóż trzeba wam wiedzieć, że cały półwysep Helski od Wielkiej Wsi aż do Helu ma wszystkiego 35 km. długości, a w najwyższych miejscach zaledwie 200 m. szerokości.
— A jak daleko, mamusiu, od wybrzeża sięga na Bałtyku panowanie Polski? — zapytał Zdziś.
— Pytanie zupełnie na miejscu, ale, niestety, nie mogę ci dać na nie dokładnej odpowiedzi — mówiła pani Zielińska. — O ile mi wiadomo, prawo międzynarodowe sprawy wód terytorjalnych jeszcze nie uregulowało, skutkiem czego zdało je — jak przeważnie wszystko w Europie — na armaty.

— Jakto, mamusiu, na armaty?
— Tak, że do państwa, panującego na wybrzeżu, należy pas morza tak szeroki, jak daleko sięga pocisk działa, wypuszczony z wybrzeża.
— Toby mogło być bardzo daleko!
— Zależy od tego, jakie się ma działa. Ale wróćmy jeszcze do naszego półwyspu. Jest on właściwie wydmą, a te wydmy, które widzieliście na wybrzeżu, zwane wałem wydmowym, stanowią jakby jego stos pacierzowy i ciągną się od kępy Swarzewskiej koło Wielkiej Wsi aż do samego Helu, wysokie od 3 do 14 metrów i zawsze bliżej wybrzeża Wielkiego Morza. Od strony Małego Morza wydmy te porosłe są lasem, a od strony Bałtyku pokrywa je roślinność wydmowa, przedewszystkiem zaś, sucha, ostra trawa, zwana przez rybaków „harsztem”.
— To może ta trawa, na której mnie w budzie pościelono? — zapytałem.
— Nie dziecko, ty spałeś na trawie morskiej, która rośnie na dnie morza a po rybacku nazywa się „kidzyna“. „Harsztu” nikt nie kosi ani nie żnie, bo on jest niezbędny jako spoidło piasku i bez niego wydmy rozleciałyby się. Dlatego też, aby je utrwalić, obsadza się je lasem, sądząc odpowiednie krzewy i drzewka. Dlatego nawet piasku z wybrzeża pod karą grzywny brać nie wolno.
— Nie wolno brać piasku z morza? Przecież morze wciąż przynosi nowy piasek!
Nie, moje dzieci, zdarza się często, że go zabiera. Na Helu walczymy o twardy grunt pod stopami. Nie minęło jeszcze niebezpieczeństwo przerwania półwyspu przez morze pod Kuźnicą, jak się to zdarzyło w 1914 roku, kiedy w tem miejscu oba morza się połączyły.
— Mamusiu, a jak się kosi trawę morską, jeżeli ona rośnie na samem dnie? — zapytała Stefcia.
— Trawy morskiej się nie kosi, morze samo ją podczas burzy wyrzuca na ląd. Po burzy lub nawet jeszcze podczas burzy rybacy zbierają kidzynę i układają na brzegu w kupki, przy których ten, co trawę zbierał kreśli swój znak, żeby nikt nie wziął, a potem zwożą ją do domów i suszą.
— A na co im morska trawa? — Pytała ciekawa Stefcia.
— Do wypychania sienników, materaców, krzeseł, kanap. Nadaje się do tego nawet lepiej, niż włosie końskie i dlatego w Gdańsku chętnie ją kupują i dobrze za nią płacą.

Wydmy nadmorskie.

— Ciekawe rzeczy! Nigdy o tem nie słyszałem — wykrzyknąłem — ale, że też pani to wszystko tak dobrze zna.
— Nic dziwnego, moje dziecko! — odpowiedziała z właściwym sobie, miłym uśmiechem pani Zielińska — pochodzę z tych stron. Jestem Pomorzanką. I bardzo kocham ten kraj i morze... No, a teraz... Ty, Janku, wziąłeś kostjum kąpielowy?
— Naturalnie, proszę pani!
— To idź się wykąpać i wygrzać na plaży.
Trzeba wiedzieć, że pływam znakomicie. Do trzech rzeczy mam talent: Do pływania, do strzelania i do jazdy konnej. Sztukę pływania zawdzięczam ojcu, który sam pływał jak mało kto w Polsce, a mnie od dzieciństwa pływać uczył.
Wszedłszy w wodę, ciepłą, słońcem wygrzaną, zacząłem przedewszystkiem szukać głębszego miejsca, bo przy brzegu było płytko. Znalazłszy głębinę, szeroko zagarnąłem wodę i puściłem się na morze.
Wiadomo, iż woda morska jest gęstsza od lądowej i dlatego pływać na morzu łatwo. Czułem, że zużywam znacznie mniej siły, niż podczas pływania naprzykład na rwącym Dunajcu lub Popradzie. Fale podrzucały mnie i huśtały, tak, że przelatywałem z jednej na drugą. Daleko przed sobą ujrzałem łódź z brunatnemi żaglami — postanowiłem doniej dopłynąć, zwłaszcza, że płynęła naprzeciw mnie. Powoli, ale pewnie posuwałem się naprzód, łódź rosła mi w oczach, wreszcie ujrzałem brunatne, jakby zdziwione twarze rybaków. Byli czemś zaniepokojeni, wołali na mnie, a jeden z nich rzucił mi linę, której się jednak nie chwyciłem, lecz o własnych siłach dopłynąłem do łodzi.
— Co się stało? — pytałem, chwytając ręką za burtę łodzi.
— Wyłaź na łódź! — stanowczo rozkazał mi jeden z rybaków, starszy już człowiek, w czapce, z pod której wyglądały siwe włosy.
Zdziwiony, lecz nie mogąc się oprzeć stanowczemu tonowi, wylazłem na łódź, pytając:
— Co się stało?
— Popatrz, co się stało! Łódź ratunkowa po ciebie jedzie.
Spojrzałem ku brzegowi, odległemu o jakie dwa kilometry. Widać było już tylko jasną smugę plaży, na niej różnobarwne punkciki, niespokojnie tu i tam biegające, łazienki, ciemny pas lasu — a na wodzie, już niedaleko, wielką łódź z kilku żywo wiosłującymi rybakami.
— Łódź ratunkowa — po mnie? — rzekłem — Po co? Przecie ja nie tonąłem!
— A kto może wiedzieć, że ty tak pływasz! Trzeba było powiedzieć!
— Cóż w tem dziwnego! Chyba wy, rybacy, dziwić się temu nie możecie!
— Rybacy pływać nie umieją! — odpowiedział drugi rybak. — My pracujemy na wodzie, nie bawimy się.
Łódź ratunkowa zbliża się.
— Ty lorbasie![1] — wołał na mnie jeden rybak. — Ty nas w taki upał na morze będziesz pędził! Cali jesteśmy przemoczeni! Czekaj, zaraz ja ci tu dam lejprem!
To mówiąc, pogroził mi liną.
— Tak? — zawołałem — To mnie gońcie!
Z temi słowy skoczyłem w wodę.
Gonili mnie, ale wykręcałem im się tak, że mnie doścignąć nie mogli. Tak dopłynęliśmy do brzegu, ku wielkiej uciesze i zabawie publiczności, która myślała, że ja utonąłem.
Rybacy byli bardzo zdziwieni. Jak to można tak pływać!

Zapomniałem: Szewc bez butów chodzi, a rybak pływać nie umie.
IV.
W wiosce rybackiej.

Kiedy nadeszła południowa pora, ubraliśmy się i w ślad za innymi letnikami, stękając, powlekliśmy się do wioski.
Mówię „powlekliśmy się” dlatego,iż byłem tak osłabiony kąpielą w morzu, upałem, głodem i nieznośnem pragnieniem, iż ledwo włóczyłem nogami, a droga wiodła przez gęsty, głęboki piasek.
Ze względu na piasek letnicy — jak to mogłem zauważyć — chodzili przeważnie w pantoflach najrozmaitszego kształtu, panie zaś wszystkie miały zawiązane na głowie różnobarwne chusteczki, chroniące włosy od wiatru i piasku.
— Ciekawy jestem, czy rybacy robią takie ceremonje z morzem! — rzekłem do panny Andzi.
— Rozumie się! Wszyscy chodzą w lekkich pantoflach letnich albo w „korkach”, czyli chodakach z grubemi, drewnianemi podeszwami, a prócz tego kobiety noszą czarne chustki, któremi podwiązują brody i przewiązują uszy tak, jak gdyby je zęby bolały. Och, jak mi się jeść chce!
— Mnie też. Ale jeszcze więcej pić! — rzekłem.
— Zaraz pójdziemy na piwo do oberży „Pod bałtyckim łososiem”. Tu taki zwyczaj. Wszyscy przed obiadem piją piwo gdańskie albo słodowe.
Wypiwszy po szklance piwa, poszliśmy dalej, kierując się nad Małe Morze, gdzie pani Zielińska wynajmowała dwa pokoje od rybaka, którego żona gotowała obiady. Po drodze z ciekawością przyglądałem się wiosce rybackiej.
Uderzyła mnie przedewszystwiem jej wielka ciasnota. Domki, zresztą wcale porządne, murowane i kryte dochówką, stały gęsto jeden przy drugim, jak gdyby się za siebie chowały. Stąd też uliczki ciasne, kręte, pod różnemi kątami nagle załamujące się, do ulic wcale podobne — nie były. Gdzie tylko było trochę wolnego miejsca, w małych ogródkach z kilku drzewinkami i odrobiną kwiatów, na ciasnych podwórkach, w uliczkach, na placu przed kościołem, wszędzie widać było suszące się wielkie lejowate i brzuchate sieci, które już rano zauważyłem.
Co to za sieci? — zapytałem — U nas takich niema...
— To więcierze na węgorze czyli po tutejszemu żaki! odpowiedziała panna Andzia.
Ale nietylko owe żaki znajdowały się w ogródkach i podwórkach, tu i tam widziałem też czarne czółna, wielkie kręgi zwiniętych lin, czarne kotwice żelazne o dwóch i czterech ramionach, wiosła a najczęściej wiszące na ścianie lub zatknięcie na kołkach buty. Od tego wszystkiego bił mocny, ale przyjemny zapach.
— Jak tu dziwnie pachnie! — zauważyłem.
— Pachnie albo i nie, co kto lubi! — mówiła panna Andzia, kręcąc noskiem — To ryby, morze, dziegieć — ot, zapach wioski rybackiej! Nie są to perfumy.
Ogródki były tak nędzne, że aż litość brała! Mizerne drzewiny z odrobiną niedojrzałych, ledwie rumieniących się owoców i trochę wątłych kwiatków na grządkach zamiast trawy, obramowanych powtykanemi w ziemię, przyprószonemi butelkami od piwa lub wódki. Oczywiście, cóż może rosnąć na piasku!
— Ale jak tu pełno wszędzie! — zauważyłem — Letnicy mieszkają nawet w szopach!
— I nietylko w szopach! — tłumaczyła mi panna Andzia — Letników jest takie mnóstwo, że nieraz mieszkają w uporządkowanych naprędce chlewkach i stajniach, a czasem wcale nie mieszkają, zadowalając się wyznaczonem na strychu na spanie miejscem na trawie morskiej lub sianie, podczas gdy sami rybacy z rodzinami sypiają, gdzie się da.
W kuchni, będącej zarazem i sienią, zobaczyłem całą rodzinę rybacką przy obiedzie. Kończono właśnie zupę pomidorową a na stole dymiły dwie wielkie misy, jedna z ziemniakami a druga pełna złotych, smażonych śledzi. Okręgłe, czysto ogolone twarze promieniały zadowoleniem, a siwe oczy błyszczały wesoło. Cały dom pełen był drażniącej, smakowitej woni.
— Zdrowo jedzą! — pomyślałem, widząc tę ogromną misę śledzi — Kiedyż to nasz chłop ryby widzi!
Jedliśmy to samo na obiad i bardzo nam smakowało.
— Czy to państwa meble? — zapytałem, pokazując pani Zielińskiej zupełnie porządne szafy, szafki, komody, łóżka i inne sprzęty, wielki zegar wiszący i t. d.
Nie. To własność gospodarza.
Zdziwiłem się. W oknach były czyste firaneczki, w drzwiach między jednym a drugim pokojem portjery, na ścianach fotografje, na komodach serwetki, słowem wszystko nie jak u chłopa, lecz jak w mieszczańskim domu. W kuchni zauważyłem też dostatek wszelkiego naczynia i sprzętu kuchennego.
— Fiu, fiu! Porządnie sobie mieszkają. Musi to być jakiś bogaty rybak. U nas tak burmistrz nie mieszka!
— Wcale nie bogaty! Tutejsi rybacy są wogóle bardzo biedni.
— Nie widać tego. Domy mają murowane, kryte dachówką, mieszkania dobrze umeblowane, w kuchni obfitość wszelkiego naczynia, jedzą dobrze i dużo, wieś elektrycznie oświetlona... Słyszałem nieraz, że rybacy są biedni, ale szczerze mówiąc, jakoś mi tu na biedę nie patrzy! Gdzież to porównać z biedą naszego chłopa!
— Jak się chce wynająć letnikom mieszkanie, musi się je urządzić! — odpowiedziała pani Zielińska — Ostatecznie — ja nie wiem, w wioskach rybackich bywałam tylko w sezonie, ale nie można zapominać o tem, że ci ludzie nie mają roli ani żadnych innych środków utrzymania, lecz tylko rybołówstwo. Wszystko, począwszy od soli, cukru, mąki, cebuli czy kopru a skończywszy na gwoździach, muszą kupować za gotówkę, bo sami mają tylko ryby a i to nie zawsze. Żeby tak żyć, trzeba mieć wciąż pieniądze pod ręką, a to dziś bardzo trudno.
Uwagę moją zwrócił wiszący na ścianie prześlicznie haftowany na jedwabiu smok chiński, mieniący się od barw. Dokoła tego smoka były rozrzucone emblematy marynarskie, jak: skrzyżowane wiosła, koło sterowe, kotwica i t. p., nad smokiem zaś widniała wyhaftowana flaga w narodowych kolorach niemieckich. Napis wyhaftowany żółtemi literami w języku niemieckim głosił, iż jest to pamiątka z „raisu“ na wodach Dalekiego Wschodu. Złote napisy wyliczały porty Kanton, Szanghaj i Nankin, Nagasaki, Kobe-Modżi i Jokohamę. Inne obrazki — zdjęcia fotograficzne grup marynarzy i statków wojennych były może zajmujące, ale nie takie ładne. Ten dyplom ze smokiem był ciekawy.
— Ręczna robota! — zaznaczyła pani Zielińska.
— Więc ten pani rybak był marynarzem! — wykrzyknąłem z podziwu.
— Prawie wszyscy rybacy służą w marynarce. To ma też swoje znaczenie. Ludzie w tej służbie przyzwyczajają się do porządku, widzą dużo świata a to wpływa na poziom kultury. Niektórzy rybacy mają całe ściany zawieszone prześlicznemi dyplomami, a prawie każdy z nich zna jakiś obcy język. Gdyby ci ludzie chcieli opowiadać, miałbyś co słuchać, choćby cały rok.
Zaciekawiło mnie to. Od dzieciństwa namiętnie lubiłem słuchać opowiadań. Matka, później stryj, opowiadali mi mnóstwo ciekawych rzeczy o wojnie, ale nigdy jeszcze nie słyszałem, jak opowiada marynarz.
— Wielu z nich — mówiła dalej pani Zielińska — było na wojnie, we Flandrji, w Belgji, w Inflantach, a są i tacy, którzy byli w bitwie morskiej pod Kategatem. Opowiadają chętnie.
— Tylko blagują bardzo i trudno ich zrozumieć — dodał Zdziś, — Cóż ty na mnie patrzysz z takiem oburzeniem! Dla rybaka niema większej przyjemności, jak „wziąć na kawał“ letnika.
— Ja raz, gdy szłam przez plażę, zobaczyłam wystające z morza rogate łby! — zawołała Stefcia. — Zapytałam rybaków, co to takiego, a oni powiedzieli, że to morskie krowy, bardzo dzikie! Przelękłam się i uciekłam, a to były zwykłe krowy, które wlazły w morze wykąpać się, bo było bardzo gorąco.
— A ja widziałam raz, jak klepce zakopywali w piasku na plaży, klepce — takie sidła na mewy! — mówiła panna Andzia. — Nie wiedziałam jeszcze wówczas, co to takiego. Kiedy zapytałem, powiedzieli mi, że to sidła na flądry.
— To prawda, naciągają letników niemiłosiernie!... — przyznała pani Zielińska — Mnie samej zdarzyło się, że Kiedyśmy raz wjechali na mieliznę a ja zapytałam rybaka, co się stało, powiedział mi, żeśmy wjechali na delfina.
— A tu są delfiny? — zapytałem.
— Są. Co się tyczy tego naciągania przez rybaków to nie można się im dziwić. Ludzie u nas tak mało wiedzą o morzu, że aż wstyd!


V.
Na brzegu Małego Morza. Pierwszy raz wyjeżdżam na morze.

Kiedy upał popołudniowy trochę minął, wyszliśmy nad zatokę, czyli, jak mówiła pani Zielińska, na brzeg Małego Morza.
Szliśmy przez jakiś czas piaszczystą drogą wzdłuż zatoki a potem skierowaliśmy się ku jakimś wałom, widocznym na wodzie, a koło których straszliwie dymiła i hurkotała wielka, czarna maszyna.
Jakże tu było inaczej, niż nad Wielkiem Morzem! Tam nieskończony przestwór wód, wysypane kamyczkami i muszelkami piaski długiego, lecz wąskiego wybrzeża, strome wydmy, suchą, twardą trawą porosłe i sosny, niemiłosiernie prze wichry powyginane, tu — gładka i lśniąca jak zwierciadło powierzchnia wody, z rysującym się zanią wyraźnie błękitnym drugim brzegiem, na torfiastych pastwiskach nadbrzeżnych pasące się łaciaste czarno-białe krowy, bure barany i czarne lub szare gęsi, nad wodą długie rzędy pękatych, czarnych łódek, na wodzie, niby suche badyle, maszty żaglówek, a w pewnem oddaleniu od brzegu brzuchate kutry motorowe. Inna trawa, inne krzaki, a nierzadko widać było pólka ziemniaków lub bobu.
— Tam Gdynia! — mówiła pani Zielińska, wyciągając rękę na lewo w kierunku błękitnego wybrzeża po drugiej stronie — A tu, na prawo, Oksywje i Puck. Ładnie tu!
— Ładnie, ale dla mnie trochę za mało morza! — rzekłem — To już jakby jezioro a nie morze. Widać brzeg po drugiej stronie, fal niema żadnych... Tylko te łódki na brzegu i łodzie żaglowe... śliczne... Na to mógłbym patrzyć do końca życia i nie znudziłoby mi się...

Wydmy nadmorskie.

— Idź ty! — oburzył się na mnie żartobliwie Zdziś — A cóż ty masz na tem swojem Wielkiem Morzu? Przecież ono jest puste, smutne... Czasem daleko pokaże się jakiś statek albo motorówka i na tem koniec. Tam życia niema! Tu jest ruch, łodzie, żaglówki, tu możesz coś zobaczyć, tu jest weselej... Mówią, że w zimie siedzą tu gdzieś łabędzie, foki bywają, mnóstwo ma być ptactwa! Mewy, wrony, całe stada szpaków!...
— Mówisz, że tu mało morza! — odezwała się znów pani Zielińska — Masz słuszność, mało mamy morza. To też to się nazywa — Małe Morze. Ma wszystkiego zaledwie około 250 kilometrów kwadratowych, niewiele! Ale to jest naprawdę nasze morze wewnętrzne, zupełnie, czysto polskie. Na jego brzegach panuje niepodzielnie polska mowa. Tam na przeciwko jest Puck i Gdynia, już chluba i perła Polski, przyszła kolebka naszej potęgi morskiej, tu na samym cyplu półwyspu leży Hel, przyszła strażnica naszych wód.
— Ale Gdańsk! Gdańsk, mamusiu! — rzekł Zdziś.
— Gdańsk jest niemiecki! — twardo i z niechęcią w głosie potwierdziła panna Andzia.
— Nieprzewidziane są wyroki Opatrzności i widzimy już niejeden Jej cud! — odpowiedziała pani Zielińska — Kaszubi uważają się za dzieci Gdańska, który nazywają swoją matkę. I kochają Gdańsk nawet zniemczony, dlatego, że to — ich miasto. O tem zawsze pamiętali i nie zapomną nigdy... My zaś teraz powinniśmy myśleć przedewszystkiem o pracy nad tem, co posiadamy, bo jeśli chcemy coś zdobyć — to jedyny sposób.
Te niewyszukane, proste słowa zacnej pani zrobiły na mnie tak głębokie wrażenie, że aż dusza we mnie zadrżała. Nie rozumiałem tego wówczas, ale czułem, że padły słowa bardzo ważne. To też do dziś mam je w pamięci.
W tej chwili przybiegła do nas Stefcia, która przez cały ten czas rozmawiała z jakimś młodym rybakiem.
— Mamusiu, mamusiu! — wołała uradowana — Paweł chce nas wziąć na żaglówkę! Jedźmy mamusiu, moja złota, kochana!...
Dobrze, córuś, pojedziemy! — zgodziła się pani Zielińska — Na zatoce jest wiatr, nie będzie tak gorąco...
Wkrótce siedzieliśmy w łodzi. Dwaj młodzi rybacy rozwinęli żagiel, poczem jeden z nich usiadł u steru. Wiatr wydął żagiel i łódź pobiegła w zatokę.
— A co tam tak dymi, proszę pani? — pytałem, wskazując na dziwną czarną machinę z wielkim chrzęstem i gwałtem pracującą na wodzie — I co to za jakieś wały, czy palisady?
— Spojrzyj w morze! — odpowiedziała pani Zielińska — Cóż widzisz?
— Piasek i nic więcej! Płytko!
—Tak płytko. Zatoka jest płytka. Od Kuźnicy w górę głębokość jej sięga najdalej siedmiu metrów. Dlatego większe łodzie, jak np. motorówki, nie mogą przybić do brzegu. Sam widzisz, stoją tam, za tym wałem.
— A co to za wał?
— Jedno ramię nowobudującego się portu rybackiego Jastarnia-Bór. Buduje go rząd polski. Dzięki niemu rybacy nie będą już potrzebowali brnąć z centnarami ryb wodą lub nosić je w zimie po lodzie. A ta maszyna to draga czyli, jak tu mówią, bager, statek-czerpaczka, dobywający z dna piasek, z którego w miarę posuwania się, sypie za sobą wał. W ten sposób pogłębia się dno morskie. Kiedyś przyjdziemy tu specjalnie roboty oglądać...
— Ależ tu cuchnie! — wykrzyknęła Stefcia.
— Tak, fetorek, że proszę siadać! — dodał Zdziś.
— Proszę siadać? — odezwała się panna Andzia — To mało! Można zemdleć!
Smród — za przeproszeniem! — był w samej rzeczy tak potężny, że trudno było wytrzymać. Aż w nosie wierciło.

Macie słuszność, dzieci! Jest to przykra, odrażająca woń morskiego dna, różnych gnijących wodorostów, żyjątek, nieprzyjemna ale nieszkodliwa, nawet zdrowa, bo w tem wszystkiem, jak wogóle w morzu, zawiera się bardzo dużo jodu. Tu to jeszcze nic, ale jak się przejeżdża przez Bretanję to w niektórych miejscach trzeba nos chustką zatykać...
Jastarnia. Widok z portu.
— Nie potrzeba na to Bretanji, wystarczy Puck! — wtrąciła złośliwie panna Andzia.

— A te niskie domki tuż przy brzegu morskim, czy to jakie wille czy magazyny nadbrzeżne? — zapytałem.
— To wędzarnie, w których się wędzi ryby.
— Pójdziemy tam kiedy zobaczyć?
Teraz niema poco, w lecie wędzi się tylko trochę węgorzy i fląderki.
— A dlaczego tak mało?
— Bo węgorze dopiero zaczęły się pokazywać, a w ciepłej porze ryba wogóle prędko się psuje, więc dużo wędzić nie można.
— Prawda! Że też mi to na myśl nie przyszło! — wykrzyknąłem.
— Nie jesteś przyzwyczajony do myślenia o tych rzeczach... Myślisz, jak człowiek lądowy, a tu trzeba myśleć zupełnie inaczej!
— To jest — jak, proszę pani?
— O, moje dziecko, żeby się tego dowiedzieć, trzeba tu żyć, a ja choć prawie co rok od dzieciństwa tu bywam, przecie jestem tylko gościem!
Łódź płynęła powoli, kołysząc się czasem, gdy wiatr silniej trącił w żagle. Widać było z wody ciągnące się wzdłuż brzegu białe domki Jastarni z czerwonemi dachami, nad niemi czerwoną wieżyczkę kościoła z chorągiewką, a w głębi, ponad lasem maszt sygnałowy z czarnym kręgiem u lewego ramienia.
— Tam, gdzie się kończy Jastarnia, gdzie ten krzyż na wzgórzu, jest granica, od której zaczyna się druga wioska rybacka. Tu była odwieczna granica polsko-gdańska, bo Bór za czasów Rzeczypospolitej Królewskiej nie należał do Polski lecz do Gdańska. Była to wioska niemiecka, ale katolicka i wskutek tego — spolszczyła się.
— Jakże to? — pytałem zdziwiony.

Wędzarnia ryb.

— Poprostu! odpowiedziała pani Zielińska. — Najbliższymi niemieckimi sąsiadami Niemców w Borze byli Helanie, protestanci. Kościoła katolickiego w Helu nie było. Wobec tego Borowianie chodzili na nabożeństwa nie do Helu, lecz do Jastarni, gdzie znów Kaszubi, jak wszędzie indziej, modlili się po polsku. No i spolszczyli się, właśnie wtedy, gdy Fryderyk Wielki germanizował Pomorze... Dawniej Bór nazywał się też Jastarnia... Była mianowicie Jastarnia pucka, i Jastarnia gdańska... Patrzcie jak ładnie.
Było istotnie bardzo pięknie. Za nami po lewej ręce zostały czerwone dachy Jastarni i Boru z zielonemi smugami starych drzew. Dymiła i hałasowała zawzięcie draga u zbiegu dwóch czarnych linij wałów budującego się portu. Za nadbrzeżnemi, dość wysokiemi w tem miejscu wydmami, ciągnęły się pagórki, pokryte gęstym, ciemno-zielonym lasem sosnowym, z którego wystawał łysy wierzchołek jakiegoś piaszczystego wzgórza. Woda, przed nami błękitna, świeciła za nami, jak srebro.
Płynęliśmy cicho, powoli. Czasami załopotał żagiel, zaszemrała woda u burty łodzi.
— O czem myślisz? — zapytał mnie Zdziś.
— Chciałbym tak jechać długo, długo, bardzo daleko...
Nie przypuszczałem nawet, że moje marzenia się spełnią i że zostanę marynarzem.




VI.
Wieczór nad morzem.

Tak byłem tego dnia zmęczony nadmiarem nowych, głębokich wrażeń i myśli, że mimo iż rodzina państwa Zielińskich była dla mnie bardzo dobra i uprzejma, po wczesnej kolacji pożegnałem się, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność i udałem się nad morze. W krótkim czasie pozostawiłem za sobą gwarne domki i elektryczne lampy wioski, i przeszedłszy przez las, znalazłem się na plaży.
Morze było spokojne, ciche. Leniwe fale nadpływały powoli i ze stłumionym pluskiem roztrząsały się o brzeg, jak gdyby go pieszczotliwie gładziły wzdychając z cicha lub, rzekłbyś, poziewając sennie. Od gwiazd, odbijających się w falach, szły z morza iskry i blaski. Na bladym piasku czerniały grupki ludzi, rozmawiających półgłosem. Łuna biła od rzęsiście oświetlonego restauracyjnego pawilonu łazienek, za którym płonęło na maszcie sygnałowym purpurowe światło.
Położyłem się wygodnie na piasku i patrząc na morze, słuchałem słodkiego szmeru fal.
Naraz daleko pojawiły się sunące szybko światełka i z morza doleciała mnie wesoła muzyka. To szedł w stronę Gdańska jasno oświetlony statek, na którym grała muzyka. W tę ciepłą, gwiaździstą noc letnią bawiono się tam, może tańczono. Był to prawdopodobnie statek wycieczkowy.
— Oto życie morza! — pomyślałem sobie — Pyszne, bogate wspaniałe, wolne, o ileż piękniejsze od wiecznego czołgania się w prochu ziemskim! Ja go nigdy nie zaznam, ale szczęśliwy jestem, że je przynajmniej zobaczyłem!
Nic dziwnego, że ujrzawszy morze i jego życie naprzód z pięknej i łatwej strony, tak o niem myślałem. Dziś znam już trud i mękę życia, ale, może dlatego właśnie, tem więcej je kocham.
Iluminowany i grający statek po jakimś czasie znikł. Kiedy, szukając na morzu drugiego jakiego statku, obróciłem się trochę na lewo, zobaczyłem nowy, niewidziany jeszcze cud — niby gwiazdę, nisko nad ziemią wiszącą i miarowo strzelającą białem światłem. Oszołomiony tem przepięknem zjawiskiem, z początku nie mogłem zrozumieć, coby to mogło być takiego, dopiero po chwili domyśliłem się, że to latarnia morska — i istotnie było to światło naszej, elektrycznej latarni morskiej w Rozewju.
Człowiek z lądu nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, czem latarnia morska jest dla marynarza. Marynarz swoje latarnie morskie poprostu kocha i niby żywym istotom, wdzięczny im jest za ich światło, nie tylko dlatego, że ono wskazuje mu drogę i pomaga do orjentacji w noc ciemną i burzliwą, ale ponieważ jest jasnym dowodem zorganizowanej nad nim opieki w jego wędrówce przez dalekie morza i oceany. Te białe, świecące w nocy wieżyczki, w dzień tak łudząco do kapliczek podobne, to najpiękniejsza gwardja mórz, a ich światło jest dla marynarza uśmiechem i serdecznem pozdrowieniem. One to pierwsze zdaleka już witają skołatane statki i stęsknione serca marynarzy, powracających nieraz z końca świata do cichego portu macierzystego, a jakie to tkliwe powitanie, tego żadne pióro nie opisze. Dlatego naród, który morze posiada i kocha je, powinien też kochać swe latarnie morskie.
Pomarzywszy na cichej plaży wstałem i wszedłem w las z zamiarem skierowania się dla odmiany nad zatokę. Właśnie wschodził księżyc, a promienie jego, przedzierające się przez dość rzadkie korony sosen, nadawały lasowi widok niesamowity. Twardo rysowały się w niepewnem świetle czarne pnie, a konary przybierały fantastyczne, drapieżne kształty.

Noc nad morzem.

Tuż przy drodze stało czółno rybackie. Zdjęła mnie dziecinna chętka wsiąść w nie — a byłem jeszcze w samej rzeczy dzieckiem. Łódź pachniała smołą i morzem, i ja, siedząc w mej, wyobrażałem sobie, że płynę gdzieś daleko, kołysząc się na falach. Istotnie byłem w tej chwili bardzo daleko — na wymarzonych morzach z korsarskich powieści, lub z opowiadań Jacka Londona. Siedziałem tak, aż mi się z samego siebie śmiać zachciało, o wówczas wyskoczyłem z łodzi i trochę zawstydzony swą głupotą, poszedłem nad Małe Morze.
Było śliczne przy księżycu, srebrno-błękitnawe, z wielkim, gorejącym niedaleko brzegu na wodzie srebrnym kręgiem światłości, ciche, zamyślone. Tu też mrugała do mnie latarnia morska z Oksywja raz-dwa-trzycztery — potem przerwa i znowu raz-dwa-trzy-cztery — a światło miała brylantowobiałe. Nawet w nocy widać było drugi brzeg ciągnący się nad wodą niby pas księżycowego koloru. Na lewo, u ciemnych smug paliszcz nowo budującej się przystani, jak spracowany potwór przywarowała do jasnej powierzchni wody czarna draga wlepiwszy w ląd swych dwoje białych świecących oczu.
Rozpisałem się o tem wszystkiem tak szczegółowo dlatego, że te pierwsze wrażenia z pobytu nad morzem rozstrzygnęły o całem mojem życiu. Trzeba pamiętać, ze byłem wówczas po niedawnej śmierci stryja szczególnie na wszystko czuły i wrażliwy, nie można się tedy dziwie, że widziane pierwszy raz morze i to w czasie, kiedy ma dla człowieka tylko swe lśniące barwy, uśmiechy i najłagodniejszą muzykę fal, oczarowało mnie swem pięknem. Patrząc w nie, nie zapomniałem wprawdzie o swym stryju, ale zapomniałem o bólu — i za to, nie zdając sobie nawet z tego sprawy — byłem morzu wdzięczny.
Byłem tak zmęczony i rozkosznie senny, że gdy tylko wyciągnąłem się na swem wonnem posłaniu z trawy morskiej, zasnąłem natychmiast.


VII.
Wyjeżdżam na węgorze. Poznaję się z Dawidem Długim.

Zbudziło mnie pukanie do okien pobliskich chat, kroki i stłumione głosy. Zaciekawiony, co by to być mogło, ubrałem się szybko i wybiegłem ze swej budy.
Było zaledwie szaro. Z wiosłami na ramionach minęło mnie kilku rybaków w „korkach“ na bosych nogach, w przedziwnie połatanych, starych ubraniach i dobrze już zniszczonych kapeluszach lub spłowiałych czapkach. Wszyscy przechodzi przez tor kolejowy i skręcali na lewo ku lasowi. Kiedy poszedłem za nimi, wkrótce dopędziła mnie i wyminęła większa gromada. Jedni rybacy nieśli wiosła, inni, siatki na krótkich, grubych rękojeściach, zwane kaszyrzami. Na pierwszy rzut oka wyglądali jak banda obdartusów, ale ja wiedziałem już wówczas, że na wodę do łodzi nie warto się porządnie ubierać. Wkrótce straciłem rybaków z oczu i tylko od czasu do czasu ktoś spóźniony mnie wymijał. Mogłem ich z łatwością dogonić, ale rozmyślnie dałem się wyprzedzić, aby nie następować ludziom na pięty i nie być natrętnym.
Szedłem przez las niezbyt szeroką lecz dobrą drogą, wymoszczoną sosnowem igliwiem, po którem szło się miękko i sprężyście. Las był względnie rzadki, brzozowy, porżnięty głębokiemi rowami, pełnemi czarnej deszczówki. Panowała w nim zupełna cisza. Rybacy przeszli, nigdzie nie było żywej duszy, raz tylko wybiegł naprzeciw mnie na drogę szary zając, nie taki jak u nas, lecz raczej popielaty. Było tak wcześnie, że nawet wrony spały.
Uszedłszy parę kilometrów spostrzegłem, że droga coraz bardziej zbliża się do skraju lasu i niebawem go opuści. Tak się też stało i po kilkunastu krokach znalazłem się pod lasem na wybrzeżu zatoki.
Nigdy jeszcze tak pięknego widoku nie widziałem. Okolony widocznem, wyraźnie błękitnem wybrzeżem, niby okrągło zgiętem ramieniem, leżał przedemną srebrzysto-niebieski przestwór wód zatoki, na którym daleko widniał biały żagiel jednej jedynej łodzi, a jeszcze dalej, na prawo, kościół swarzewski. Bliżej brzegu, w różnej odległości, sterczał z wody cały las pali, powiązanych linkami, a na samym brzegu, koło pękatych, czarnych czółen uwijali się rybacy. Jedni odbijali od brzegu, gdy drudzy dopiero spychali czółna na wodę, zachęcając się głośnym okrzykiem: — Hijoooo-hi! Hijoooo-hi!
W tej chwili zrozumiałem, że prawdziwe morze, jest nie tam, na plaży, lecz tu.
Mimowoli pobiegłem ku czółnom. Byłem zbyt nieśmiały, aby prosić, ale rybacy zauważyli mnie i zrozumieli. Jeden z nich zapytał:
— Chcesz z nami jachać na wangorze?
— Bardzobym chciał!
Bez słowa skinął mi głową, abym wsiadł w łódź, co też natychmiast uczyniłem.
Odbiliśmy od brzegu i wyjechaliśmy na morze, kierując się ku wysterczającym z wody palom.
Słońca wciąż jeszcze nie było, mimo dnia po prawej stronie świeciła latarnia morska, ale woda robiła się coraz bardziej niebieska. Gdzie spojrzeć, wszędzie widziało się czółna, trochę podskakujące i huśtające się, bo od zatoki powiał chłodny wiatr, który zbudził fale. Niebem ciągnęły fantastyczne, czarne chmury.
Nasyciwszy oczy tym widokiem, zacząłem się przyglądać rybakom, którzy mnie wzięli na swą łódź. Było ich trzech, wszyscy starzy, z pomarszczonemi, ogorzałemi twarzami i z wielkiemi, kościstemi, brunatnemi rękami, z wytatuowanemi siną farbą kotwicami, gorejącemi sercami i innemi rysunkami. Po samym kształcie rąk można było poznać, iż rozszerzyły je tak nadmiernie wiosła. Co mnie uderzyło, to że wszyscy mieli czyste, pogodne, błękitne oczy, koloru wody morskiej.
— Byłeś już kiedy na morzu? — zapytał mnie jeden z nich.
— Nie, proszę pana.
— A nie boisz się morskiej choroby?
— Nie, proszę pana.
— To dobrze. Powiemy — co ma być, to będzie, jak komu od Boga przeznaczone, ale bać się nie trzeba, bo to nic nie pomoże.
Mówił głosem bardzo donośnym, wysokim, tonem kaznodziejskim. Musiał być już człowiekiem starszym, bo był zupełnie siwy i przygarbiony, ale trzymał się doskonale, ruchy miał zwinne i zręczne, zęby białe i młody wyraz twarzy, pociągłej, o suchych, ostrych, jakby orlich rysach. Nie siedział, lecz stał, oparty jedną nogą o przód łodzi i gdy nie rozmawiał ze mną, patrzył bystro przed siebie, naprzód pochylony. W lewem uchu miał złoty kolczyk.
Wjechaliśmy między pale.
Kiedyśmy się do nich zbliżali, stary rybak zwrócił się ku mnie i zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Jan Morski — odpowiedziałem.
— Morski! — powtórzył jakby z podziwem i uznaniem — Ladne miono, Morski, osobliwie! A ja nazywam się Dawid a miono mam Dlugi. I u nas zwyczaj jest taki: Do młodego mówi się „ty“, choćby to był królewski syn, a do starszego „wy“. Teraz Janku, uważaj, jak będziemy jarnować wangorze, powiemy, żebyś to potem mógł opowiedzieć kolegom.
— A co to znaczy — jarnować? — zapytałem.
Dawid Długi spojrzał na mnie z pewnem politowaniem.
— Doch... wybierać wangorze z żaków!
Czółno wjechało w ogrodzenie i zatrzymało się. Plusnęła wrzucona w morze kotwica. Dawid stanął u burty czółna i chwyciwszy się jakiegoś pala, zaczął się z nim mocować, póki go nie wyrwał, poczem wyciągnął z wody żak i przechyliwszy go przez burtę, wytrząsnął na dno łodzi kilka długich, grubych węgorzy. Wijąc się gwałtownie, czarne, oślizgłe ryby o białych brzuchach, czołgały się, próbując wydostać się z łodzi lecz olśnione światłem, wtulały się w ciemne kąty. Tak przypominały węże, że na ich widok zatrząsłem się do wstrętu, ale przypomniawszy sobie, że niczego nie należy się bać ani brzydzić, śmiało chwyciłem jednego węgorza i podniosłem w górę. Natychmiast skręcił mi się w ręce i dopiero wtedy poznałem, jakie silne, jędrne i muskularne ma ciało.
Tymczasem Dawid Długi wrzucił z powrotem żak w wodę, wetknął znowu pal w piasek, wwiercił go ruchami i całą wagą swego ciała, a potem stojąc na burcie i trzymając się go lewą ręką, wbił go w grunt kilkunastu silnemi uderzeniami wielkiego, drewnianego — młota.
Łódź posuwała się dalej.
Umiesz pływać? — zapytał mnie znowu Dawid Długi.
Umiem i to dobrze! — odpowiedziałem.
— Pewnie jak kamienna kaczka! — zażartował drugi rybak.
— Napewno umiem!
— Zresztą — tu nie głęboko. No, spróbuj wyciągnąć ten pal!
Nie byłem słaby, przeciwnie, w klasie uchodziłem za jednego z najmocniejszych i wogóle byłem uważany za doskonałego gimnastyka, dlatego sądziłem, że wyjmę pal bez najmniejszego trudu. Ale — nie tak to było łatwo! Łódź huśtała się na falach tak, że aby nie stracić równowagi, musiałem się pala trzymać, zamiast go wyciągać. W uszach mi z wysiłku huczało, a pal ani nawet myślał choćby drgnąć. Natomiast Dawid Długi wyciągnął go bez większego wysiłku.
Domyślam się — rzekłem — że tu nietyle znaczy siła, co umiejętność, zręczność!
— Jo! — roześmiał się poczciwie Dawid — Siła też musi być, ale osobliwie trzeba umieć stać mocno na nogach. Wyciągnij teraz żak!
Pokazał mi, jak go mam ująć, chwyciłem z całej siły, pociągnąłem, aż mi w krzyżach trzasło — i ledwo trochę węcierza wyciągnąłem — tak mi nieporęcznie szło i taki był ciężki z powodu nasiąknięcia wodą. Tym razem jednak nie ustąpiłem i choć sobie zupełnie przemoczyłem harcerską koszulę i spodenki, przecie żak wyciągnąłem. Bóg mnie za szczery wysiłek wynagrodził, bo tym razem było kilkanaście węgorzy i z pół kopy fląderek.
— To jest dobry fang (połów)! — pochwalił mnie drugi towarzysz Dawida.
— Zabij teraz pal! — rzekł znów Dawid, podając mi pięciofuntowy, dębowy młot — Tylko uważaj, żebyś nie upuścił młota.
Wydawało się to łatwe, ale znów szło bardzo ciężko. Spojrzałem pytająco na Dawida, który mi się z uśmiechem przyglądał.
— Trzeba naprzód palem wymacać dziurę w gruncie! — objaśnił.
Tak, teraz poszło łatwiej, ale z góry z całym rozmachem walić w głowę pala, stojąc na tańczącej łodzi, nie było rzeczą prostą i raz się porządnie palnąłem w lewą rękę, co widząc Dawid, natychmiast mnie zluzował.
Wyjarnowaliśmy w ten sposób trzydzieści żaków, czyli, jak to nazywał Dawid, dwie „linki”, ale co znaczy „linka”, wówczas jeszcze nie rozumiałem. To też pomówimy o tem później przy sposobności. Przez cały czas szczerze podziwiałem siłę i zręczność Dawida, który pracował niestrudzenie, mimo iż, jak mi sam powiedział, skończył już 66 lat. Rzadko spotkać taką rzeźkość i siłę u ludzi lądowych. Ale też ryb, tak węgorzy jak fląderek, mieliśmy na łodzi kilka centnarów, jak Dawid obliczał, przeszło cztery.
— Przeszło cztery centnary! — wykrzyknąłem zdziwiony — Nigdy takiego mnóstwa ryb nie widziałem! A jeszcze z pewnością i na drugich łodziach coś mają! Cóż wy z taką masą ryb zrobicie?
Nie przypuszczałem nawet, iż poławiane ryby można liczyć na centnary. Gdzież mogłem widzieć taki połów ryb? Cóż ludzie na lądzie wiedzą o rybach!
— Dawniej nieraz bywało po dziesięć centnarów na łódź jednego dnia.
— I więcej! — w trącił drugi rybak.
— I więcej! — potwierdził Dawid. — Teraz wangorzy coraz mniej.
— Dlaczego?
— Bogu to wiadomo.
— Dziś jest dobry połów! — odezwał się trzeci rybak. — Może to ty przyniosłeś nam szczęście. Wczoraj mieliśmy kilkanaście funtów.
Skromnie zaprzeczyłem, jakobym komukolwiek mógł przynieść szczęście, jednakże, jak się później dowiedziałem, fakt, iż tego dnia właśnie przypadkiem połów był lepszy, życzliwie usposobił dla mnie rybaków, którzy są mimo swej inteligencji, bardzo przesądni.
Z ryb naciekło do łodzi dużo wody, w której pluskały fląderki chlapiąc ogonami. Dawid szyflował wodę, wyrzucając jednocześnie z powrotem w morze rybki zbyt małe.
— Rybak pracuje wciąż — tłumaczył mi — tylko że jego pracy nie widać.
Tymczasem wzeszło rumiane słońce i nastał piękny, pogodny poranek. Na wszystkich, rozproszonych w zatoce łodziach, działo się to samo, co na naszej. Wszędzie jarnowano węgorze i wyjmowano lub zabijano pale, a stukanie drewnianych młotów rozchodziło się daleko po wodzie. W łodzi rzucały się ryby, a na opromienionych słońcem bronzowych twarzach rybaków był uśmiech zadowolenia.
Czułem się tak szczęśliwy, jak gdybym był z Chrystusem na jeziorze Genezaret.
Tylko — głodny byłem strasznie!


VIII.
Burza nocna na morzu.

Rozstałem się z uprzejmym rybakiem, umówiwszy się z nim, że zgłoszę się do niego w sprawie dalszych wyjazdów, co do których przyzwoitość nakazała porozumieć się z panią Zielińską a także i Zdzisiem, bo może i on byłby rad pojechał.
— A jakże ja was znajdę, Dawidzie? — pytałem, żegnając się z nim.
— Gdzie Dawid Długi mieszka, to ci każdy powie! — odpowiedział nie bez pewnej dumy. — Zresztą sam trafisz, bo ja mieszkam naprzeciw kościoła w małej chałupce z niebieskiemi oknami.
Stary rybak bardzo mi przypadł do serca. Był grzeczny, bardzo uprzejmy, a równocześnie zachowywał się z taką godnością, iż mimo, że to był człowiek prosty, jak się to zwykło mówić, „bez wyższego wykształcenia“, ubranie miał w łatach, dłonie szorstkie i twarde jak deski, a na bosych stopach „korki“, — od samego początku naszej znajomości miałem dla niego najwyższy szacunek. Później przekonałem się, że był to też człowiek bardzo dobry, zacny i prawy, przytem sprytny i nadzwyczaj pracowity.
Kiedy wróciłem do wsi, wioska, to jest letnicy dopiero się budzili. Było umówione, że koło dziewiątej miałem się stawić na śniadanie w mieszkaniu pani Zielińskiej, ponieważ jednak miałem jeszcze przeszło godzinę czasu, a głód mi nieznośnie dokuczał, umyłem się, doprowadziłem trochę do porządku i pobiegłem pośpiesznie do łazienek na kawę.
Tu morze — i tam morze, ale co za różnica! Tam przy wyciąganiu łódek na brzeg zdyszane „hej-land!“ znużonych jarnowaniem rybaków i naprężenie mięśni całego ciała — tu poranne stroje plażowe, smaczne śniadanie, już śmiech lub krzyki kąpiących się i przyglądanie się przez szkła doskonałej lornetki dalekim statkom. Ale i to z całą pewnością jest morze w swej uroczej letniej szacie.
Prawdę mówiąc, mnie więcej pociągało „hijoohi“ i „heej-land“ rybaków od zgiełku zabaw, ale nie mogłem się od towarzystwa odłączać. Parę dni zeszło mi na przejażdżkach po zatoce i zbieraniu w lesie grzybów. Nie mogę zaprzeczyć, że i na tem przyjemnie czas mi schodził.
W parę dni później zauważyłem na lewem ramieniu masztu sygnałowego za łazienkami dwie czarne trójkątne tarcze, zawieszone wierzchołkami do góry. Z przypadkowych rozmów dowiedziałem się, iż w dziennej sygnalizacji niemieckiej sygnał ten zapowiada burzę z północnego wschodu w kierunku północnym, podczas gdy takież dwie tarcze, zawieszone wierzchołkiem na dół, wróżą burzę z południowego wschodu, kierując się przez wschód ku południowi. Ponieważ jednak z „czarów‘“ leśnego Florjana nikt sobie nic nie robił, więc na te sygnały nie zwrócono uwagi.
Zresztą cóż letnika obchodzić może burza na morzu! W najgorszym wypadku znaczy to przerwanie na dwa, trzy dni kąpieli i podziwianie wielkich bałwanów z okien pawilonu restauracyjnego w łazienkach!
Inaczej snać zapatrywali się na rzecz rybacy, bo to jeden to drugi pojawiał się na wysokiej wydmie nadbrzeżnej i bacznem okiem badał horyzont, niebo i morze. Za ich przykładem wpatrywałem się w niebo i morze i ja, ale nic nadzwyczajnego nie zauważyłem. Niebo było pogodne, morze spokojne.
Spałem w nocy w swej budzie mocno, gdy naraz zbudził mnie głośny szum, przechodzący chwilami w ryk. Pomyślałem, że to burza. Poświeciwszy sobie latarką, spojrzałem na zegarek. Wskazywał trzy kwadranse na jedenastą.
— A możeby tak popatrzeć, jak burza morska w nocy wygląda? — przyszło mi na myśl.
Otwarłem drzwi budy i boso, napół ubrany, pobiegłem ku niedalekiemu wybrzeżu.
Sądząc po potężnym szumie i ryku, pewien byłem, iż dmie gwałtowny wiatr. Ale nie. Las nieruchomy spał cicho, ani jedna gałązka nie drgnęła, księżyc świecił, było ciepło — wogóle nie zauważyłem ani w przyrodzie ani w atmosferze najmniejszego zaniepokojenia czy napięcia, które tak łatwo daje się człowiekowi odczuwać, a zwykle zwiastuje burzę. Tylko z za wydm, od strony morza, dolatywał groźny, głuchy, gniewny ryk. Kiedy byłem w pobliżu wału wydmowego, ryk ten zmienił się w gromowy huk tak straszny, iż zdawać się mogło, że ziemia drży pod stopami.
I znowu — na pogodnem, jasnem niebie zupełny spokój, — od morza wieje lekki, chłodny wietrzyk — a morze rozkołysane, ciemne, pręgowate od długich białych grzyw pian, to występujących na wzburzonych falach, to znikających — wszystko w blasku księżycowym, a na lewo latarnia w Rozewju, spokojnie i równo co pięć sekund wysyłająca w świat swe jasne światło. I ryk, szum, huk bezustannie nadlatujących fal, ich gorączkowy wyścig i rozgłośne chlustanie na brzeg.
Postawszy chwilę, wróciłem do swej budy, lecz ledwo zmrużyłem oczy, rozpętało się w powietrzu takie piekło, o jakiem wyobrażenia nie miałem. Bez najmniejszej zapowiedzi, naraz w jednej chwili spadł na świat gwałtowny wicher, pod którego uderzeniami wszystko jęknęło i ugięło się. Pobliski las zawył, a wszystkie szpary w mej budzie świsnęły donośnie.
— Teraz dopiero musi być ładnie na morzu! — pomyślałem.
Ale nie miałem ochoty iść, bo w tym zgiełku, ryku i wrzasku było takie rozpętanie, taka wściekłość, że choć siedziałem w swej budzie, zgroza mnie ogarniała.
A w tem usłyszałem pośpieszne kroki. Ktoś biegł ku morzu: I znowu! Cóż to takiego?
Wybiegłem przed budę.
Właśnie przemykał się koło niej cicho czarny cień.
— Co się dzieje? — zawołałem.
— Norda-sztorm! — odpowiedział mi głos z ciemności. — Trzeba żaki wyciągnąć na kraj, bo morze zabierze.
Pobiegłem za cieniem na plażę.
Plaża! Tak się wybrzeże nazywa w lecie, gdy się na niem kąpią i wygrzewają letnicy, a rybołóstwa prawie że niema. Ale gdy letnicy znikną, a nad wybrzeżem panują tylko rybacy do spółki z morzem, to nie jest już plaża, ale „strąd”!
I teraz to był też „strąd“, nie wielkie, słoneczne łoże, lecz ciasny teren dzikiej walki.
Jedna za drugą biegły ku niemu czarne fale z wyszczerzonemi, białemi kłami pian, klaskając i strzelając głośno, wyjąc, skowycząc. Po niebie przewalały się czarne chmury, zostawiając tyle światła, ile koniecznie było trzeba, aby widok sceny uczynić jak najdzikszym. Nie słychać było w tej wrzawie tak spokojnego zwykle śpiewnego „hijoo-hi!” rybaków. Pośpiesznie spuszczono czółna na wzburzone morze, już kilka czółen skakało na falach, z trudnością starając się iść przeciwko nim i dotrzeć do niedalekich żaków przybrzeżnych. Bałwany odrzucały czółna ku brzegowi, ludzie znów starali się odepchnąć, je od brzegu. Nareszcie, po długiej walce, to tej to owej łodzi udało się dopiąć swego. Widziałem, jak rybak obu rękami chwycił się pala i, trzymając się go z całej siły, zrobił ze swego ciała hak, którego zębem były wbite w dno czółna nogi. Ich siłą musiał przezwyciężyć wściekły napór fal, nie pozwolić łódce odpłynąć a potem — wyjąć jeden pal, drugi, trzeci, czwarty, wreszcie żak — i znowu walczyć o dostęp do następnego żaka, aby tak powoli wyjąć z wody i wywieść na brzeg całą „linkę”.
Zmęczony byłem samem patrzeniem na tę walkę, przytem zmarzłem i w końcu spać mi się zachciało. Nikt mi nie bronił odejść, ale choć pomóc nie mogłem, siedziałem do rana, bo mi wstyd było wylegiwać się w ciepłej pościeli, gdy drudzy pracują z narażeniem życia.
Dwa żaki morze porwało, resztę rybacy wyciągnęli w porę na ląd, czyli, jak oni to nazywają, „na kraj“.


IX.
Przypadkowe polowanie na fokę. „Zasypuję się“ śledziami.

Każdy dzień pobytu nad morzem sprawiał mi nową niespodziankę lub przynajmniej przynosił coś nowego.
Tak naprzykład pewnego dnia zupełnie niespodziewanie byłem mimowolnym świadkiem polowania na fokę.
A było to tak:
Jak zwykle wstałem bardzo wcześnie rano z zamiarem udania się przez las na zatokę, na miejsce, gdzie się pierwszy raz spotkałem z Dawidem Długim w nadziei, że się z nim tam zobaczę i umówię co do dalszych rybackich wyjazdów, na które mi pani Zielińska bez trudności pozwoliła, ale dotychczas nie miałem czasu Dawida poszukać.
Poranek był bardzo piękny, kiedy jednak znalazłem się na torze kolejowym i usłyszałem dolatujący z za wału wydmowego szum morza, straciłem chęć do dłuższej przechadzki aleją leśną, gdzie prócz drzew nic nie było widać i postanowiłem raczej pójść na plażę, wykąpać się i patrzyć na morze, grzejąc się w słońcu.
Morze było prześliczne, dość silnie falujące ale nie burzliwe, ciemno granatowe z białemi krezami fal, z właściwym sobie burym pasem na horyzoncie, nad którym unosiły się perłowe chmurki; słoneczko przygrzewało, wietrzyk sobie dmuchał. Daleko czerwony gdański holownik ciągnął za sobą dwa trójmasztowe statki żaglowe, bliżej turkotały dwie motorówki, bieliły się żagle, jeszcze bliżej huśtało się na morzu kilka czarnych, do pływających żuków podobnych czółen, a po lewej stronie tuż przy brzegu łódź objeżdżała „linkę“ żaków. Trochę dalej grupka ludzi pracowała przy wyciągniętej już na piasek łodzi, na której coś świeciło.
Chcąc udać się do tej łodzi, aby zobaczyć, co się tam świeci, raz przebiegłem wzrokiem morze i plażę, aby czegoś nie pominąć i wówczas ujrzałem — ku niepomiernemu swemu zdumieniu wyłażące z wody na ląd jakieś wielkie, długie obłe ciało, lśniąco-czarne jakby z lanego żelaza i wodą ociekające. Ryba? Niepodobieństwo! Nie słyszałem nigdy o rybach, któreby wychodziły z wody na piasek i w dodatku miały nogi, choćby tylko dwie przednie i to skarlałe. Oczywiście, wiedziałem jak foka wygląda, ale w pierwszej chwili tak byłem jej pojawieniem się zaskoczony, że poprostu nie wiedziałem co myśleć.
Tymczasem zwierzę, poleżawszy trochę, jakby zmęczone, poczołgało się z trudnością parę kroków naprzód.

Bałtyk. Burza nadciąga.

Chciałem zawołać na rybaków, bo zdawało mi się, że nikt foki nie zauważył — ale grubo się myli, kto sądzi, że rybak, zajęty swą robotą, nie widzi, co się dokoła niego dzieje. On nietylko wszystko widzi, ale zawsze wie, co ma zrobić i natychmiast robi. Już jeden rybak zabiegał foce drogę od morza, krzykiem i wymachiwaniem długim wiosłem zaganiając ją dalej na piasek, podczas, gdy drudzy rybacy, również w wiosła zbrojni, pędzili mu na pomoc, wołając „Zelint! Zelint!“, które to słowo, z niemieckiego „Seehund“, w narzeczu ich oznacza psa morskiego, inaczej fokę.
Nie długo trwało polowanie, bo foka porusza się na lądzie bardzo powoli i z wielką trudnością. Napróżno, szczekając we właściwy sobie, skowyczący sposób, starała się wycofać w morze. Rybak, który jej do niego dostęp odciął, uderzył ją wiosłem w nos i foka natychmiast padła trupem.
Teraz zbiegli się wszyscy, aby łup oglądać.
Pobiegłem też i ja.
Foka była duża, wagi — jak mówili rybacy — co najmniej czterech centnarów, nietyle czarna, jak się na pierwszy rzut oka zdawało — ile ciemno-popielata, czarniawa.
— Cóż z nią zrobicie? — zapytałem rybaków, którzy, żartując wesoło, zabierali się już do przeniesienia jej.
— Sama skóra warta kilkaset złotych! — odpowiedział mi jeden rybak. — Foka daje też dużo tranu, który jest bardzo dobry do smarowania skorzni. Skorznie, smarowane tłuszczem zelintowym, są naprawdę nieprzemakalne, miękkie i nie śmierdzą. Wątrobę można usmażyć, jest tłusta, a mięso też można zjeść, smakuje jak „olowina“... (wołowina).
— A czemuż to głupie bydlę wylazło na brzeg? — zapytałem znowu z pewnym gniewem, bo mi foki było trochę żal.
— Musiała być chora albo bardzo zmęczona, inaczej nie byłaby wyszła na ląd! — brzmiała odpowiedź.
— Biedne zwierzę! — odezwałem się mimowoli.
— Jo, biedne! — rzekł rybak ironicznie — To największy nieprzyjaciel rybaka, szkodnik okrutny... Ile on ryb wyjeść potrafi! Za Niemca za każdą zabitą fokę nagroda była! Pięć marek!
Dwóch czy trzech poniosło fokę ku wydmie, inni powrócili do swych zajęć.
Poszedłszy za nimi ujrzałem łódź, pełną świeżo złapanych rybek. Były srebrne, grające pięknym, metalicznie zielonym odcieniem, śliczne. Wszystkie tkwiły głowami w niewielkich oczkach brunatnej sieci, kilka razy złożonej. Już nie żyły i teraz wyjmowano je z tych oczek.
— Co to za rybki? — spytałem.
Rybak spojrzał na mnie z pewnem zdziwieniem, pomilczał chwilę, a potem mruknął:
— Śledziki!
Zawstydziłem się, ale przecież ryby są często bardzo do siebie podobne i jakże ja, który widziałem tylko śledziki solone, marynowane lub, czasem wędzone, mogłem się domyślić, że te śliczne, zgrabne, srebrno-zielone rybki, to właśnie te prozaiczne śledzie!
— Takie mnóstwo śledzi! — wykrzyknąłem, chcąc równocześnie „zagadać“ swą kompromitację.
Rybak znów spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
— Półtora centnara śledzików — to głupstwo. Nie warto było za tem nawet na morze wyjeżdżać. I nie wyjeżdżałbym, gdyby nie było trzeba dla gości! Cóż to znaczy półtora centnara śledzików! Nieraz mamy dziesięć centnarów!
Znów się zbłaźniłem!
Próbowałem się ratować. Przeszedłem na inny temat.
— Jakże wy łapiecie śledzie w te sieci, można spytać?
Widziałeś sieci rozpięte na łące pod lasem?
— Widziałem — skłamałem na wszelki wypadek, choć widziałem dotychczas tylko żaki.
— To sieci zastawione na śledzie. W nocy, jak śledzie wychodzą z wody i zaczynają latać, nie widząc tych „manc“ —
Domyśliłem się, że mowa o sieciach.
— Bo są tonowane na bruno —
— Chciał powiedzieć pewnie „braun”! — odgadłem.
— Wpadają w zastawione mańce, a który śledź ulnie w oczku i złapie się za skrzele, ten już zostaje. Rano przychodzimy, zabieramy mańce ze śledzikami, niesiemy je na łodzie i wyjeżdżamy na morze, aby je trochę wypłókać, jo, a potem przywozimy na plażę, i jak widzisz, pulujemy, wyjmujemy śledziki z manc, sprzedajemy, a ty je potem jesz na obiad albo na kolację.
Zrobiło mi się przykro, bo zrozumiałem, że rybak drwi z mojej nieznajomości rzeczy, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Daj spokój, Pawle! — żachnął się jego towarzysz — Albo mów, jak jest, albo nie mów wcale!
— Nic się złego nie stało! — odpowiedziałem. — Wasz kolega zupełnie dokładnie opowiedział mi, jak się łowi śledzie w te... te... mance, jak to wy nazywacie, z tą tylko różnicą, że się je rozwiesza nie na powietrzu lecz w wodzie.
— Jo, to jest rychtyk! — potwierdził kolega kpiarza Pawła — Tak się robi, jak on to powiedział, akuratnie tak samo...
Chciałem się na nich zemścić i opowiedzieć im coś o rybach latających, żeby wiedzieli, że nie jestem taki głupi, jak im się zdaje, ale pomyślałem, że przechwalać się wiadomościami o jakichś nadzwyczajnych rybach z obcych mórz, a nie poznać się na własnych śledziach, nie dowodziłoby w cale wielkiej mądrości.


X.
Idę do Helu, Rybacy helscy. Prawdziwe morze. Zawieram znajomość z panem w wielkich okularach.

Zwykle rano, zanim rodzina państwa Zielińskich w stała, chodziłem na przechadzkę. Ale na półwyspie niebardzo jest gdzie chodzić. — I wkrótce wszystkie spacery mi się „wyczerpały”.
I znowu tak wstałem.
Godzina była jeszcze bardzo wczesna, do śniadania daleko, na kąpiel słoneczną zbyt chłodno — co począć ze sobą?
Skierowałem się ku niedalekiemu lasowi w kierunku Helu. Na skraju lasu ujrzałem tablicę głoszącą, iż do Helu jest dwanaście kilometrów.
Dwanaście kilometrów dla chłopca o sprężystych łydkach, wyrobionych przez marsze i biegi, to przecie nic. A zalana słońcem, cicha droga leśna, od rosy porannej błyszcząca, tak silnie, pociągała...
Tylko co powie pani Zielińska, gdy się nie zjawię na śniadanie?...
Tylko tak troszkę sobie pójdę, niedaleko...
I poszedłem.
Dobrze się szło — to drogą napół zarośniętą trawą, to przez polany leśne, wyścielone różowo-liijowym kobiercem wrzosów. Słońce mnie poganiało, a przedemną, ukazując mi drogę, biegł mój własny długi cień.
— Nikt nie pomyśli, żebym ja mógł utonąć — powiedziałem sobie. — Wszyscy wiedzą, ze pływam dobrze... Dwanaście kilometrów to przecie drobnostka!
I jak się rozpędziłem, tak nawet sam nie wiem, kiedy znalazłem się w Helu — i w dodatku strasznie głodny.

Hel. Ulica.

Ujrzałem przed sobą długą ulicę, szpiczaste szczyty i dachy niskich domków rybackich a pośrodku szerokiej ulicy rząd starych, pięknych kasztanów o bujnych, bogatych koronach. Widok ten znałem z ilustracyj. Już po drodze zauważyłem kilka rybackich domków w tym oryginalnym stylu holendersko-północno-morskim, z drzwiami otwierającemi się nie jak nasze, lecz do góry i widziałem stojących w nich, o ich dolną połowę wygodnie opartych rybaków niemieckich, wygolonych, lecz z obrośniętemi podgardlami. Był to nowy, obcy świat, który mnie ciągnął, ale przedewszystkiem ciągnęła mnie przystań rybacka i morze.
Jedno i drugie odnalazłem natychmiast niezawodnym instynktem łazika morskiego, jakim jest każdy marynarz. Marynarz, przybywszy do jakiegoś portowego miasta drogą lądową, przedewszystkiem musi zobaczyć, gdzie jest port, inaczej nie zaśnie spokojnie. A do znalezienia go nie potrzebuje ani wskazówek, ani przewodników. Trafi sam niezawodnie, tak jak człowiek zawsze trafi ręką w ciemnościach do ust.
To też i ja bynajmniej nie myślałem zapuszczać się w ulicę wioski, na jej końcu szukając portu, lecz skręciłem na prawo w ciasne przejście między domami i odrazu znalazłem się w przystani.
Proste, silne, nieugięte linje białych paliszcz, zuchwale wybiegające w morze, molo w przystani duże, brzuchate, białe kutry, a dalej wielki, nieobjęty wzrokiem przestwór, świecący aż oczy bolą. Wszystko świeci, i woda i powietrze. Jeden wielki, olśniewający blask.
Prawdziwe morze!
Powoli szedłem prawem, betonowem ramieniem przystani, starając się coś widzieć i zrozumieć. W przystani był ruch, kutry wracały z morza, pełne, dosłownie pełne, prawie przepełnione śledziami. To był dopiero połów! A na kutrach ogorzałe, brodate twarze rybaków, brunatne, o jasnych oczach. W rękach krótkie fajeczki. Na brzegu w jednem miejscu nasze bandery biało-czerwone i nanizane na sznur różnobarwne małe bandery innych narodow i państw... Nalewo wysoka biała kolumna latarni morskiej, nawprost w światłości morskiej sylwetka białego wielkiego parowca. I to szerokie tchnienie morza, prawdziwego morza bez końca!

Hel. Port rybacki.

Doszedłem aż do semaforu na samym już kresie wału, usiadłem tam na schodkach i — mówiąc poprostu — zagapiłem się na morze tak, iż nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Nie wiem, długo tak siedziałem czy krótko, ale w tem uczułem na ramieniu łagodne dotknięcie i czyjś głos:
— Harcerzu! O czem myślisz?
Nademną stał pan, zwykły sobie pan, w popielatej marynarce, angielskiej czapeczce i z wielkiemi świecącemi okularami na świecącym nosie. Na twarzy był albo żółty albo opalony, nie wiem.
— O czem myślisz? — powtórzył.
— O morzu — odpowiedziałem.
— Cóż myślisz?
Przez chwilę milczałem.
— No?
— Jakie to inne. niż Jastarnia, jakie niepodobne, weselsze.
— Niemcy protegowali Helan, popierali ich jako swoich, a Kaszubów rozmyślnie zaniedbywali i traktowali po macoszemu. Zresztą Hel należał do Gdańska...
— Czemuż sama Polska nie dbała —
— Młodzieńcze, nie sądź, nie potępiaj! Gdańsk był polskim portem a o Gdańsk Polska dbała Tak. Tu weselej. Tu już istotnie — morze, prawdziwe morze.
— To rząd niemiecki wybudował ten port?
— Tak. A dawniej, kiedy portu nie było, Helanie mieli strasznie ciężkie życie i byli biedniejsi od polskich rybaków z półwyspu, znacznie biedniejsi. Gdańsk był i dla nich twardy. Kiedy naprzykład rybacy mieli swe łodzie po tej stronie a w nocy zerwał się większy wiatr lub burza, musieli przeprowadzać baty na drugą stronę cyplu, na t. zw. „Buitenkant“. A że wiatr na morzu zmienia się często, więc nieraz zdarzało się, iż tę czynność trzeba było powtarzać kilka razy w przeciągu jednej nocy. Ile przy tem łodzi wiatr potrzaskał! Dzięki zbudowaniu portu to ustało.
— A te kutry też dał rybakom rząd niemiecki?
— Po większej części — tak. Ale częściowo Melanie zawdzięczają je pewnemu bardzo mądremu Gdańszczaninowi. Przedsiębiorca ten obliczył, ile może dać Hel, jeśli się rybaków zaopatrzy w to, czego potrzebują, przeprowadził odpowiednią kalkulację i zaczął dawać zaliczki na wszystko, czego rybacy potrzebowali. Dzięki niemu wielu posprawiało sobie kutry motorowe i różny bardzo drogi sprzęt rybacki.
— Mądry człowiek. Muszą mu być bardzo wdzięczni.
— Rządowi niemieckiemu byli bardzo wdzięczni. Podczas wojny podpisali pięć miljonów pożyczki wojennej w złotych markach. Pięć miljonów marek złotych — mała wiosczyna rybacka! Ale z tym dobrodziejem swoim rozeszli się...
— To niewdzięczność!
— Wyzyskiwał ich w niemożliwy sposób. Gdańszczanin, cóż się dziwić! Bywały zimy, podczas których Helanie głodem przymierali — a Gdańsk nie!
— Jak to — głodem przymierali, skoro tacy bogaci?
— Oni nie mają ani łąk, jak w Jastarni, ani krów — nic, nic, nic! Tamci tam, z Jastarni, z Kuźnicy, mają niedaleko do gburów, gdzie się zawsze coś znajdzie, choćby ta bulwa. Ale Helanie mają tylko morze a do gburów daleko. Gdy zimą na morze nie dało się wypłynąć, a zapasy żywności się skończyły — koniec! Nie było ratunku. Ludzie starsi, niepewni czy wiosny doczekają, letnią porą kupowali sobie trumny na wypadek, gdyby umarli w zimie w czasie burzy, kiedy sprowadzenie trumny byłoby niemożliwe. I te trumny nieraz całemi latami w domach przechowywali... Teraz — wszystko się zmieniło... Jest kolej, każdej chwili można sprowadzić, co się chce — trumnę czy kołyskę...
— Więc Polska tu jednak coś zrobiła! — wykrzyknąłem z dumą.
— O, bardzo wiele! Ale — czyś ty już po śniadaniu? Bo ja nie i chętnie napiłbym się kawy. Chodźmy.
Poszedłem z tym rozmownym panem śmiało, bo choć nie wziąłem ze sobą pieniędzy, przypomniałem sobie, że nosiłem zawsze na wszelki wypadek w portmonetce przy pasie harcerskim parę złotych.
Jedliśmy śniadanie w miłym, cienistym ogrodzie restauracyjnym, przybranym w różnokolorowe mniejsze i większe flagi, z prześlicznym widokiem na port, kutry rybackie, jaskrawo białe paliszcza i kipiące światłem morze.
Podczas śniadania pan w okularach wypytywał mnie bardzo zresztą delikatnie — o to, skąd jestem, poco na półwysep przyjechałem, gdzie mieszkam, jak długo tu zabawię i tak dalej. Odpowiadałem szczerze i nie mniej szczerze jadłem, tak, że gdy przyszło do płacenia, przestraszyłem się. Na szczęście kasa moja wytrzymała to.
Po śniadaniu pan w okularach spojrzał na zegarek i rzekł:
— Pragnąłbym, żebyś z pobytu swego tutaj coś przywiózł do domu, żebyś skorzystał. Dlatego zaprowadzę cię na latarnię morską i pokażę ci stamtąd półwysep Helski. Dzień jest piękny, będziesz wszystko widział, jak z aeroplanu.
W chwilę później pięliśmy się po studwudziestu stopniach latarni morskiej.
Chciałem się przyjrzeć urządzeniu latarni, ale pan w okularach rzekł:
— Na to będziesz miał czas innym razem i przedewszystkiem radziłbym ci zwiedzić latarnię morską w Rozewie, istotnie ciekawa. A teraz słuchaj.
Pan w wielkich okularach podprowadził mnie ku szklanej tafli latarni i zaczął opowiadać.


XI.
Co pan w wielkich okularach opowiadał mi o półwyspie Helskim?

— Jesteśmy, jak wiesz, na półwyspie Helskim, na wysuwającym się na 35 km, w zatokę Gdańską wale piaszczystym, podobnym do zgrubiałej i zakrzywionej ku zachodowi pałki. Od Bałtyku chroni półwysep idący przez całą jego długość wał wydmowy, wysoki od trzech aż do czternastu metrów. Od strony półwyspu wał ten jest, jak może zauważyłeś, lesisty, podczas gdy od strony morza pokrywa go roślinność wydmowa, przedewszystkiem zaś sucha, ostra trawa, zwana przez rybaków „harsztem“. Od strony Małego Morza wybrzeże jest, jak widziałeś, płaskie, torfiaste.
Tu pan w okularach wskazał jedną ręką na prawo, drugą na lewo i rzekł:
— To Bałtyk, a to Małe Morze. Gdybyś przez nie przeciągnął linję od Kuźnicy — wiesz, gdzie to jest — do Rewy po drugiej stronie, to część Małego Morza, leżąca powyżej tej linji, gdzie na dnie morskiem istotnie ciągnie się ryf podwodny, będzie Zatoką Pucką, bardzo płytką, bo od Kuźnicy w górę przeciętna jej głębokość wynosi zaledwie 7 m. Małe Morze jest trochę głębsze, lecz również niezbyt głębokie, jak wogóle Bałtyk, który w porównaniu z innemi morzami jest płytki, bo jego przeciętna głębokość wynosi zaledwie sto metrów, gdy na innych morzach mamy głębokości nawet i kilku tysięcy metrów. Zaznaczam jeszcze raz, że Zatoka Pucka jest prawie zupełnie słodkowodna, Małe Morze odrobinę więcej słone, zaś sam Bałtyk w porównaniu z innemi morzami zaledwie słonawy, bo gdy na innych morzach zasolenie przeciętne wynosi 3,5%, Bałtyk przy Helu ma 0,7% zasolenia, na wodach fińskich 0,6%, a w końcowych częściach Zatoki Botnickiej zaledwie 0,2%. Musisz o tem pamiętać, bo to między innemi wpływa na ukształtowanie się życia na całym półwyspie.
— A to w jaki sposób? — zawołałem zdziwiony.
Pan w okularach mówił dalej, jak gdyby nie dosłyszał mego pytania.

Hel. Latarnia morska.

— Półwysep zamieszkują rybacy czyli ludzie, utrzymujący się i żyjący wyłącznie z rybołóstwa. Zajmują oni osady: Hel, Jastarnię, Bór, Kuźnicę, Chałupy i częściowo już wielką Wieś, która jednak oddaje się nietylko rybołóstwu, ale i rolnictwu. Wyjąwszy Niemców helskich, rybacy nasi są Kaszubami, ponieważ jednak narzecze ich różni się od innych narzeczy kaszubskich, przeto Kaszubi lądowi nazywają ich Rybakami w odróżnieniu od Beloków naprzykład, czyli Kaszubów z pod Pucka, Lesoków, mieszkających w powiecie kartuskim, Łyczaków z pod Kościerzyny i tak dalej. Za czasów niemieckich byli Rybacy wzięci we dwa ognie, od Helu i od Pomeranji. Starzy po niemiecku nie umieli, mówili tylko po kaszubsku, młodzi po kaszubsku mówili tylko w domu, zresztą porozumiewali się po niemiecku, jedynie w kościele używano wyłącznie polskiej mowy. Dlatego pisać po polsku umieją tu tylko dzieci, dzięki polskiej szkole, starsi piszą po niemiecku, bo inaczej nie umieją, co jednak należy podkreślić, to że wśród rybaków wcale niema analfabetów.
Pan w okularach przerwał i w zamyśleniu przyglądał się półwyspowi, jakby zbierał myśli. Po dłuższej chwili zaczął mówić:
— Patrz! Piaszczysty wał, tu i owdzie łąki, na nich bardzo nieliczne stada krów, ciągnąca się przez cały półwysep czarna smuga lasu, domki, wiosek rybackich, zbite razem, jak stado kur przed burzą, gładkie zwykle, lśniące Małe Morze, za którem rysują się delikatne brzegi stałego lądu, po drugiej stronie przeważnie wzburzony Bałtyk, wzdłuż obu brzegów rozrzucone łódki rybackie, w zatoce czasem białe żagle, na Bałtyku motorówki i kontury dalekich statków, w nocy rzadkie światła latarń morskich... A tam — spojrzyj w stronę Jastarni — ostra, szpiczasta czerwona wieżyczka jedynego kościoła na półwyspie i jedynego na całą Polskę, w którym w „Suplikacjach“ śpiewa się: — I na niewodach naszych błogosław nam Panie! — Oto półwysep Helski, prawie zupełnie nieznana w Polsce kraina rybaków polskich. Piękna, co?

Naprawianie sieci.

— Bardzo piękna! — odpowiedziałem.
— Tak, teraz, w lecie. Ale letnicy, grzejący się w słońcu na gorącym piasku plaży, znają tylko rozkoszny uśmiech morza, w rzeczywistości zaś to cudne, kolorowe morze jest w lecie martwe. Prawdziwe życie zaczyna się na niem, gdy letnicy zbierają się już do wyjazdu, to jest teraz, pod koniec sierpnia, właśnie z nastaniem połowu węgorzy. Znikają wówczas z wiosek rybackich różnobarwne, powiewne sukienki pięknych pań i dzieci, urocza scenerja lata z każdym dniem zmienia się, nabierając rysów coraz twardszych, a na plażę, na której do niedawna dźwięczał tylko wesoły śmiech, wskraczają nowi aktorzy — złowróżbnie warczące fale i rybacy w wysokich nieprzemakalnych skorzniach i w swych ciężkich, czarnych strojach.
— Chciałbym to widzieć! — wykrzyknąłem.
— Wierzę — bo to jest wspaniały, potężny dramat morski, walka rybaka z morzem, najistotniejsza treść tego pięknego zakątka Polski. Tylko, że opowiedzieć go, to rzecz niełatwa.
Pan w okularach znów przerwał, spojrzał na zegarek, zmarszczył brwi i rzekł:
— Muszę się śpieszyć. Powiem ci jeszcze tyle tylko: Rybołówstwo uprawiane przez rybaków półwyspu jest przybrzeżne. Niemcy helscy, popierani jeszcze swego czasu przez rząd niemiecki i Gdańsk, posiadający wygodny port i obficie zaopatrzeni w kutry motorowe oraz wszelkiego rodzaju sprzęt rybacki, wyjeżdżają dalej od innych rybaków na morze i uprawiają rybołóstwo w sposób wprawdzie kosztowny, ale dający niemałe zyski. To są już prawdziwi rybacy morscy. Borowianie, których tonie na zatoce są niedogodne, zmuszeni są do uprawiania rybołóstwa na Bałtyku, skutkiem czego odznaczają się większą śmiałością od rybaków jastarnickich. Żaki stawiają prawie wyłącznie na Wielkiem Morzu, na które wyjeżdżają też w wiatr, podczas którego w Jastarni nikt nosa z domu nie wyściubi. Jastarniame są mało przedsiębiorczy, a za to wygodni, lubią połowy tylko w piękną pogodę na Małem Morzu lub niedaeko brzegu, do czego potrzebne jest odpowiednie następstwo przychylnych wiatrów, któreby im rybę na dogodne miejsce przyniosło. To też są to wielcy znawcy meteorologji rybackiej, powiedziałbym — wiatrowi spekulanci, co się też odbija na ich charakterze i temperamencie. Kuźniczanie nie wyjeżdżają daleko na morze, ale też skutkiem tego, zmuszeni do intensywnej eksploatacji swych toni, łowią na wszelkie możliwe sposoby, nie lekceważąc szczupaków, płotek, okoni i innych ryb słodkowodnych, jak to ro bią Jastarnianie, łowią też zimą węgorze na ościenie w przeręblach. Rybacy z Chałup nie ustępują im co się tyczy przedsiębiorczości, a umieją też łowić w zimie niewodem pod lodową skorupą, gdy ludzie z Wielkiej Wsi znów, skrępowani w swem rybołóstwie rolą, mogą mu poświęcić tylko pozostały od rolnictwa czas wolny i dlatego nic pytając o to, czy wiatr jest odpowiedni czy nie, czy jest prawdopodobieństwo, że ryba będzie, wypływają na morze, ciągną wbrew wszelkim przepisom i — mają najlepsze rezultaty, choć też stosunkowo najwięcej z ich szeregów ofiar morze porywa — bo to są ryzykanci, którzy się z niczem nie liczą. Widzisz: Co wieś, to inny typ rybołóstwa, inne cele, inne fortele i sposoby zależnie od ryb, które znów zależne są od wiatru i zasolenia wody. Bo we „wiku“ to jest w Zatoce Puckiej, poławia się dużo ryb słodkowodnych, któremi nawet Kuźnica nie gardzi, podczas gdy Jastarnia zupełnie się niemi nie interesuje. Do wiku szproty zachodzą tylko przypadkowo lub gdy je przyniesie powstały wskutek odpowiedniego wiatru prąd, tak zwany po rybacku „zoch do wiku“; morze jest tu jak jezioro, w którem czasem pojawiają się nawet pstrągi rzeczne — ale ci sami rybacy mają po drugiej stronie półwyspu Bałtyk i rybolóstwo morskie. Życie całej Bretanji rybackiej możesz poznać w przeciągu roku i opisać w jednym tomie. Tu musiałbyś przez rok siedzieć na półwyspie wogóle, a conajmniej po roku w każdej wiosce — bo w każdej są inne przybory rybackie, inne nazwy, inny sposób stawiania linek, inne zwyczaje i nawet — inny djalekt! No, na mnie czas, do widzenia!
Jeszcze raz spojrzał na zegarek, syknął, skinął mi głową tak, że jego wielkie okulary błysnęły i skierował się ku wyjściu.
— Nie wiecie, kto to taki? — spytałem strażnika na wieży.
— Miona nia pamiętam! — odpowiedział — Wiem, że to uczony pan z urzędu rybackiego w Bydgoszczy.
Trafiłem na dobrego informatora.


XII.
Uczę się stawiać żaki. Co to jest „linka“? Grom z jasnego nieba. W rozterce duchowej.

Jakoś po moim powrocie z Helu pogoda — w rozumieniu letników — zepsuła się, to znaczy, zrobiło się chmurno, trochę chłodno, od czasu do czasu mżył drobny deszczyk, a noce były bezksiężycowe, ciemne. Mało kto się kąpał, o kąpielach słonecznych nie było ani mowy ustały też wycieczki, dalsze przechadzki i wyjażdżki na morze, które zresztą w dalszym ciągu było spokojne, łagodnie mieniące się przytłumionemi nieco, modro-zielonemi odcieniami i ciche, tak ciche, że czasami leżało prawie nieruchomo. Rybacy bardzo sobie tę właśnie pogodę chwalili i spostrzegłem, że często wyjeżdżają.
Miałem wielką ochotę poznać się z nimi i poprosić, aby mnie z sobą zabrali, ale w stosunkach z ludźmi nieśmiały a jeszcze bardziej onieśmielony niedawną kompromitacją ze śledzikami, w żaden sposób nie mogłem się na to odważyć. Postanowiłem przeto odwiedzić Dawida Długiego w jego niskiej chałupce z niebieskiemi oknami, w nadziei iż ten poczciwy rybak ułatwi mi jeden-drugi wyjazd.
Chałupkę odnalazłem bez trudu. Stała w rogu obszernego placu wprost naprzeciw kościoła. Dom był istotnie niski, ale porządny, murowany, z dwoma małemi podwórkami, w których schły żaki. Żaki ustawione były też przed domem. W jednem podwórku znajdowała się „pumpa“ czyli studnia, w drugiem, prócz kilku jabłonek i śliw, stał dość obszerny chlew, w którego jednej połowie chrząkał tuczny wieprz, zaś w drugiej gospodarowali letnicy.
Dawid Długi przyjął mnie bardzo uprzejmie, pokazał mi swój dom, obórkę, chlew i natychmiast zaczął mi szeroko opowiadać, jak to on sam własnoręcznie cały dom postawił, począwszy od fundamentów a skończywszy na najdrobniejszych szczegółach.
— Ja nie jestem uczony! — krzyczał swym starczym głosem — Ale wszystko umiem i wszystko potrafię, a co zrobio, każdy musi pochwalić.
To mówiąc, patrzył mi ostro w oczy, jakby czekając, abym mu spróbował zaprzeczyć.
Przekonałem się później, że to nie były czcze przechwałki. Dawid istotnie umiał wszystko, a czego nie umiał, to potrafił wyspekulować. Najwięcej podziwiałem jego zapał i szczerą radość, z jaką się zawsze do każdej pracy zabierał.
Przy sposobności wytłomaczył mi, co to jest żak, a ja w krótkości jego wykład powtórzę:
Jest to nawleczony na obręcze czyli pałki węcierz z gardzielą zagiętą do wewnątrz, tak, że węgorz może przez nią wleźć w węcierz, ale nie może wyleźć. Żak leży na dnie, osłoniony po bokach przez uniesione nieco w górę skrzydła, które nie pozwalają węgorzowi uciec na bok. I koniec. To jest poprostu „żak”.
Dzięki Dawidowi jeszcze tego samego dnia wyjechałem z rybakami na morze stawiać żaki. Była „glada“, to znaczy, morze było zupełnie spokojne, więc praca ta nie była połączona z żadnemi trudnościami.
Odbywa się to tak:
Na łódkę wkłada się pewną ilość żaków, długie na trzy metry pale — bukowe koniecznie, bo inne są nieodpowiednie, i odpowiedni zapas linek, które rybacy nazywają „lejprem” — więc sążeń lejpra, kopa lejpra, dwie kopy lejpra znaczy — lina długa na sążeń, lina długości sześćdziesięciu sążni, lina długości stu dwudziestu sążni i t. d. Do łodzi tak naładowanej wsiada trzech rybaków, z których jeden wiosłuje, drugi „sztirzi“ czyli steruje, zaś trzeci „stawia linkę”. „Linka” w języku rybackim oznacza dowolną ilość razem ustawionych sieci — więc sześć, dziesięć lub dwadzieścia żaków — to „linka“, tak samo jak „anką” będzie osiem „manc” — to jest zastawnych sieci szprotowych lub śledziowych. Młotem pięciofuntowym, koniecznie dębowym, wbija się pierwszy pal tuż przy brzegu, jeśli linkę stawia się u wybrzeża, co bywa najczęściej na Wielkiem Morzu, a wówczas pal ten nazywa się „krajewy“ czyli lądowy, bo „krajem” w mowie rybackiej nazywa się ląd, „na kraju” oznacza „na lądzie“, wiatr „od kraju“, od lądu i t. p. Jeśli się stawia żaki dalej od lądu, co bywa przeważnie w zatoce, wówczas ten pierwszy pal nosi nazwę „czołowego”. Następnie palami, przeważnie trzema, przymocowuje się do dna „werę“, czyli długie skrzydło żaka i wrzuca się w wodę sam żak tak, aby pierwszy duży pałąk z wejściem zwrócony był ku brzegowi, zaś stożek, również palem „zamocniony“, w stronę morza. Krótkie skrzydło, odchylone od żaka mniej więcej 45°, także się palem utwierdza. Za pierwszym żakiem stawia się w ten sam sposób drugi, trzeci, czwarty, dziesiąty i tak powstaje „linka“ ustawiona zawsze prostopadle do brzegu. Ostatni żak jest zwykle trochę odchylony od linki w stronę prawego skrzydła, które, gdy się na linkę patrzy z brzegu, znajduje się zawsze po jej prawej stronie. Węgorz, natknąwszy się na duże skrzydła i rozumiejąc, że coś tu jest nie w porządku, instynktownie ucieka od lądu na głębszą wodę i dochodzi do otworu żaka, wrócić nie mogąc, bo mu to prawe skrzydło nie pozwala.
Oto krótki opis linki żaków. Podałem tylko szczegóły zasadnicze, bo zresztą różnych sposobów jest bardzo wiele, stosownie do właściwości „toni“ na której się żaki stawia!
Od tego dnia często wyjeżdżałem na stawianie żaków, a ponieważ byłem zręczny i dość silny, rybacy pozwalali mi pracować, tak że w tej robocie szybko nabrałem wprawy.
Zabawiałem się tak, to wyjeżdżając z rybakami na morze, to przebywając w gronie życzliwej mi i przyjaznej rodzinie państwa Zielińskich, nie myśląc ani o swem sieroctwie ani o przyszłości, gdy naraz stało się coś, co w pierwszej chwili zdruzgotało mnie niby piorun z jasnego nieba, ale później okazało się palcem Bożym, zrządzeniem czuwającej nademną dobrotliwie Opatrzności, która, nie skazując mnie na długie błąkanie się i szukanie, łagodnym szturchańcem odrazu skierowała mnie na właściwą drogę.
Pewnego dnia pani Zielińska wręczyła mi list od swego męża. W liście typ pan Zieliński donosił mi, iż tego roku do Szkoły Kadeckiej przyjęty być już, mimo wszelkich jego starań i znajomości, nie mogę. Szczegółowo przedstawił mi wszystkie trudności i opisał nieszczęśliwy zbieg okoliczności, czego tu nie powtarzam. Wypadało mi tedy rok przeczekać, poczem wstąpiłbym do szkoły już bez trudności. Ten rok miałbym strawić, za radą zacnego pana Zielińskiego, w jego domu na powtarzaniu materjału, pomaganiu mu w gospodarstwie, wreszcie strzelaniu, szermierce i jeździe konnej, co w służbie wojskowej mogło mi się znakomicie przydać, a przytem pozwoliłoby mi zaoszczędzić trochę pozostałego po stryju grosza, oraz większą część mej pensyjki, co też przydałoby mi się po wstąpieniu do Szkoły Kadeckiej. Gdybyś jednak — kończył pan Zieliński — pragnął skorzystać z roku zwłoki i dalej chodzić do gimnazjum, pochwalę ci to i w razie potrzeby dopomogę.
Jak z tego widać, nie groziło mi nic, prócz zwłoki, dzięki której mogłem tylko skorzystać — albo na wykształceniu gimnazjalnem, albo — na wychowaniu. A jednak cała ta sprawa wprawiła mnie w wielki kłopot, tak, że przez jakiś czas chodziłem jak oszołomiony. Rzecz polegała na tem: Byłem przygotowany na wstąpienie do Szkoły Kadeckiej natychmiast, bo to było najprostsze i najrozumniejsze wyjście z mej dotychczasowej sytuacji, nie byłem jednak wcale pewny, jak sprawy ułożą się po roku, gdy położenie moje się zmieni i gdy, zamiast jak dotychczas, słuchać tylko starszych, zaufawszy własnym siłom, zechcę może sam o swym losie zadecydować. Nie wiedziałem, co począć. Bez szemrania wstąpiłbym natychmiast do Szkoły Kadeckiej i jak najpilniej, wypełniałbym swe obowiązki. Zwłoki bałem się niewiadomo dlaczego. Pierwsze było niemożliwe, drugiego uniknąć nie miałem sposobu. Męczyłem się tak, nie mając nikogo, ktoby mi mógł poradzić, co znów pierwszy raz dało mi odczuć moje sieroctwo.
Z tej męki, niepewności i przykrego położenia, dziwnym zbiegiem okoliczności, który za zarządzenie Boskie uważam, wybawił mnie Dawid Długi.


XIII.
Płynę z „cezą” na fląderki. „Śpiewający” kur morski.

Wielce zmartwiony i stroskany, bardzo wczesnym rankiem wyszedłem na plażę, aby się po niespokojnie spędzonej nocy odświeżyć kąpielą, a potem podczas przechadzki porannej w ciszy i zdała od zgiełku, w lesie lub w obliczu morza, zastanowić się nad tem, co by mi uczynić należało.
Poranek był chmurny, odrobinę słotny, łagodnie zasępiony, ale ciepły; szmaragdowo zielone morze zupełnie gładkie ledwie poruszające się, jak gdyby się przeciągało we śnie, dalej od brzegu mgiełką szarą osłonięte. Jedno jedyne czarne czółno powoli wlokło się przez zielone obszary, zresztą nie widać było ani statku, ani łodzi.
Wykąpawszy się, poszedłem plażą w kierunku latarni rozewskiej, zły, że gdy cały świat jest taki cichy i spokojny, ja muszę sobie łamać głowę nad tem, jak swem życiem pokierować.
Szedłem tak zamyślony, nie widząc nawet, co się koło mnie dzieje, gdy w tem usłyszałem znajomy głos i ujrzałem przed sobą Dawida, a za nim załadowane sieciami czółno i spychających je na wodę dwóch rybaków.
— Chcesz jechać z cezą na bańtki? — pytał, przenikliwie patrząc mi w oczy.
Że rybacy fląderki nazywają „bańtkami“, to mi już było wiadome, nie wiedziałem tylko, co to ceza. Ale po co pytać? Pojadę — to zobaczę.
— Z największą przyjemnością! — odpowiedziałem, wdzięczny za zaproszenie, gramoląc się pośpiesznie na łódź.
Obu towarzyszących Dawidowi młodych rybaków już znałem, bo wyjeżdżałem z nimi stawiać żaki.
Było ciepło, ale na morzu dmuchnął chłodny wiatr, a że byłem bardzo lekko ubrany i w dodatku bez śniadania, zrobiło mi się zimno, tak, że poprosiłem aby mi dla rozgrzewki pozwolono wiosłować, w czem również miałem niejaką wprawę. Jeden z młodszych rybaków, imieniem Anton, podał mi wiosło, mówiąc:
— Masz antrybę i ciągnij!
— Jaką „antrybę“? Przecie to wiosło!
Anton potrząsnął przecząco głową:
— Wiosłem nazywa się u nas okuta żerdź do „pchania“. To są antryby, po krajowemu — wiosła lekkie. Długie, ciężkie wiosła na batach nazywają się „remy“.
Na każdym kroku coś nowego. Domyśliłem się, że nazwa „antryba“ pochodzi z niemieckiego, podczas gdy nazwa „rema“ jest wyraźnie pochodzenia łacińskiego.
Pracowałem ochoczo, tak, że wkrótce pot zaczął się ze mnie lać.
Płynęliśmy tak przeszło pół godziny, poczem Dawid powiedział coś po kaszubsku i przestaliśmy wiosłować.
— Patrz teraz, Janku, co ja robio, żebyś się nauczył czegoś z rybołóstwa! — zwrócił się do mnie stary rybak z poważną, uroczystą miną.
Z właściwem sobie namaszczeniem rzucił w wodę czteroramienną kotwicę, a potem baryłkę z przywiązanym do niej lejprem czyli liną. Wtedy dał nam znak głową i znowu zaczęliśmy wiosłować, zataczając powoli wielkie koło, podczas gdy Dawid wciąż wydawał lejper, długi na kilkaset sążni a obciążony kawałami cegły. W pewnej chwili zwrócił się do mnie i pokazując mi przywiązane do lejpra wiechcie słomiane, rzekł:
Widzisz? Słomianki do płoszenia ryb, a teraz przyjdzie skrzydło cezy. Ale ceza może być i bez skrzydeł. A teraz wydam macecę, t. j. matnię, worek sietny, długi na dziesięć metrów, u dołu obciążony ołowiem a na górze pływaki, tak, że maceca leży na dnie, jak szeroko otwarta paszczęka. Dlatego i koniec macecy jest obciążony. Teraz wydamy drugie skrzydło.
Co, gdyśmy zrobili, wciąż zataczając na wodzie koło, Dawid zaczął znów wydawać linę i tak w końcu znaleźliśmy się przy baryłce, która oznaczała początek liny cezy. Łódź stała zwrócona przodem do baryki, a prawym burtem do matni.
Teraz Józek, drugi młody rybak, siedzący na tyle łodzi, zaczął ciągnąć linę, a gdy do niego doszło lewe skrzydło cezy zaczął prawe ciągnąć ku sobie Dawid, tak, że ceza, niby mały niewód, szorując po dnie, szła prosto ku czółnu.
Jakież podniecenie ogarnia rybaka na widok zbliżającej się matni! Jest ryba, czy nie? Dał Pan Bóg co, czy też przygiął trochę pyszny kark zbyt ufnego w swą siłę i zręczność i zarozumiałego człowieka, każąc mu nadarmo pracować, aby się upokorzył i zrozumiał, że niezawsze musi się pracować wyłącznie dla zysku? Skrzydła sterczą już z wody, ręce ciągną coraz silniej, serce mocno bije w piersiach, nareszcie pojawia się matnia, a w niej trzepią się i szamoczą ryby. Jeszcze chwila, a już z mokrym pluskiem sypią się do łodzi ryby i skaczą, chlupią na jej dnie. Albo też jest zaledwie parę rybek wszystkiego, że ani nawet na obiad me starczy — rybak westchnie z cicha i, niezrażony niepowodzeniem, na nowo rozpoczyna swą ciężką pracę.
Nam się powiodło jako tako. Już za pierwszym razem Dawid wysypał na dno łodzi kilkadziesiąt płaskich, owalnego kształtu rybek o skórze szorstkiej, od góry oliwkowozielonej lub brunatnej, żółto nakrapianej, od spodu białej. Co mnie najwięcej zdziwiło to, że rybki te miały oczy na prawym boku ciała. Były różnej wielkości, niektóre bardzo malutkie, inne tak mniej więcej czterdziestu centymetrów.
— A widziałeś ty kiedy taką rybę, Janku? — zapytał Anton, pokazując mi dziwnego, czarnego potworka z okropnie groźnym pyskiem i żółto-czerwonemi prążkami i plamami na skrzelach.
— Cóż to znowu za strach? — wykrzyknąłem, nie bez wstrętu patrząc na potworkowatą rybę.
— To kur albo djabeł morski! — odpowiedział Anton.
Zaś Józek dodał:
— Bardzo dziwna ryba! Warczy, jak się ją wyjmuje z wody, a czasem śpiewa jak kanarek.
— Nie gadaj głupstw! Śpiewających ryb niema!
— Chcesz się przekonać? — mówił Józek, kładąc kura na ławce tak, że głowa była zwrócona w moją stronę. — Uderz go pięścią w łeb, tylko mocno!
Nie podejrzewając nic złego, wyrżnąłem kura morskiego pięścią w łeb i — jak nie wrzasnę! Twardy łeb potworka był najeżony kolcami, których w pierwszej chwili nie zauważyłem. Rybacy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Widzisz, że śpiewa! — śmiał się Józek.
Uznałem żart za dobry, bo z nas czterech trzech się z niego śmiało — więc czegóż chcieć więcej?
— Czy kur może się na co przydać?
— Na rosół. Mięso jest twarde, ale rosół bardzo dobry. Tylko robota z oprawianiem kura paskudna.
Zrobiliśmy jeszcze trzy objazdy z cezą, oczywiście każdy w innym kierunku, i złowiliśmy dwa centnary fląderek i kilkanaście kurów, brzy tej sposobności przekonałem się jednak, iż kur, wyciągnięty z wody istotnie warczy, czyli, według wyrażenia Dawida „brzączy jak pszczól”.
Kiedyśmy nareszcie zawrócili ku brzegowi, byłem tak zmordowany, zmęczony głodny i odurzony morskiem powietrzem, że mi się z tego spać zachciało. Nic dziwnego! Wyjechaliśmy na morze koło szóstej a teraz było już po jedenastej! Ziewałem tak, że aż mi oczy łzami zachodziły. Ale teraz właśnie, płynąc już ku brzegowi, wzięliśmy się ostro do antryb i wiosłowaliśmy w milczeniu z całych sił, aby jak najprędzej przybić do lądu.
Nareszcie pokazał się biały pas wybrzeża, upstrzony różnobarwnymi, ruszającymi się punktami. To plaża i letnicy w kostjumach kąpielowych.
Tak byłem zajęty pracą na morzu, iż nie zauważyłem nawet, że mgła zniknęła, niebo się wypogodziło i świat kąpał się w blaskach słonecznych.
Potem jeszcze pracowite „heeej-let!“ a ja gruchnąłem na piasek w cieniu łodzi i zachrapałem na cały głos.
Zbudziłem się koło pierwszej, w sam czas, aby się nie spóźnić na obiad, na który też pognałem czemprędzej, jako że mi się słusznie i zasłużenie należał.


XIV.
Niespodziewane postanowienie. Zostaję na Helu.

Tego dnia, nie pamiętam już dlaczego, jedliśmy obiad w pawilonie restauracyjnym w łazienkach.
Rozmowa zeszła naraz na temat wyjazdu, co mnie zaskoczyło, bo na śmierć zapomniałem, iż zbliża się koniec sierpnia i że rodzina państwa Zielińskich musi wrócić, aby zdążyć Zdzisia wyprawić do szkół.
Z żalem spojrzałem na morze.
Pamiętam, było szafirowo-złociste, a z jego atłasowego, falującego nieznacznie płaszcza strzelała w górę wysoka i gruba, prawie pionowa kolumna tęczowa, jasna na tle ciemno-popielatych chmur, wiszących nad burym horyzontem.
Naraz przyszła mi do głowy myśl, którą też bezwiednie wypowiedziałem.
— Państwo muszą jechać! — odezwałem się — Ale po co właściwie ja mam wracać?
— A cóżbyś tutaj robił? — zapytała pani Zielińska.
Ani się nawet nie spodziewałem, że znajdę na to pytanie odpowiedź. Przyszła sama, nie szukana, nie wołana.
— Cobym robił? Wyjeżdżałbym z rybakami na morze, przyglądałbym się ich pracy, uczyłbym się od nich morza, poznawałbym ich życie. Po co? Aby po jakimś czasie, przypuśćmy właśnie po roku, z którym właściwie nie mam co robić, wstąpić do szkoły marynarskiej. Czy to nie tak samo potrzebna i pożyteczna rzecz, jak szkoła kadecka? Oczywiście, tylko że u nas mało się o tem myśli, jak wogóle mało się myśli o morzu. Sprowadziłbym sobie program szkolny, książki i w wolnych chwilach przygotowywałbym się do egzaminu. Przywykłem się sam uczyć, dowiodłem, że potrafię. Jak to wszystko zrobić? Mam pensję i około trzech tysięcy złotych po stryju z jego oszczędności i pieniędzy otrzymanych ze sprzedaży niektórych niepotrzebnych mi rzeczy. Po ojcu, który przed wojną był urzędnikiem pocztowym i namiętnym filatelistą, posiadam piękny zbiór znaczków pocztowych, który osobiście skrzętnie dopełniam. Nie sprzedałem go, ponieważ nie potrzebowałem, jeśli będzie potrzeba, sprzedam. Pan Zieliński przysłał mi też spis pozostałych po stryju rzeczy, które dla mnie zachowano — był w tym spisie kożuch, kurtka, podszyta futrem, ciepłe buty z cholewami, ciepła bielizna, trochę pościeli, karabinek kawaleryjski, który był właściwie mój, bo stryj mi go dawno darował i różne tym podobne skarby, jak naprzykład świetny Zeiss połowy (zdobyczny!), termos, skórzana kurtka saperska. Więc byłem niezmiernie bogaty. Co zrobię? Prosta rzecz! Bogactwem swem przechwalać się nie będę, w „pana“ bawić się nie myślę. Pójdę do Dawida Długiego, swego przyjaciela i poproszę go o radę i pomoc. Mogę mieszkać byle gdzie, na tem mi nie zależy, kąt jakiś się znajdzie. Jeść będę to samo, co i rybacy, na jedzeniu mi też nie zależy. Jestem zdrów, mocny, więc trudy wytrzymam. Powiem Dawidowi, że chcę zostać rybakiem a potem pójść do marynarki, chcę być marynarzem. I zostanę — rozumie się, jeśli pan Zieliński pozwoli.
Pani Zielińskiej spodobał się ten plan. Zaraz po obiedzie poszliśmy razem do Dawida Długiego, któremu wszystko jasno i szczerze wyłożyłem. Stary wysłuchał mnie uważnie i w skupieniu. Bałem się trochę, że wyśmieje moje plany marynarskie, ale zapomniałem, z kim mówię. Czyż on sam nie był marynarzem? Wysłuchawszy mnie, zadał mi jeszcze kilka pytań, a potem rzekł do pani Zielińskiej:
— Jo! Chłopak nie jest głupi! Ma dobrą głowę. Rybakiem, powiemy, nie będzie nigdy, bo to trzeba mieć we krwi, ale marynarzem może być, osobliwie. A nigdzie niema takiego życia jak na okręcie!
Uważając tę sprawę za załatwioną, zaprowadził nas na piąterko, gdzie wskazał nam niewielki, ale bardzo schludny pokoik, zaopatrzony w najniezbędniejsze sprzęty. Pokój ten mogłem zająć już od pierwszego września. Obiecał też postarać się o to, abym mógł jak najczęściej wyjeżdżać z rybakami na morze. Widziałem, że Dawid bardzo się pani Zielińskiej spodobał. Gdyśmy już najważniejsze sprawy omówili, poleciła mi iść pisać list, a sama została jeszcze z Dawidem.
Przed wyjazdem zrobiliśmy kilka wycieczek specjalnym statkiem wycieczkowym. Widziałem Puck i w małym porcie dwa nasze torpedowce — na torpedowcach armaty, marynarzy polskich. Jakże im zazdrościłem, jaki byłem zły, że muszę czekać lata całe, zanim stanę na pokładzie torpedowca jako żołnierz! Widziałem też Gdynię, nasz port, „przez nas stworzony“, naprawdę wielki port, dzieło olbrzyma, piękne, wspaniałe. Do Gdańska jechać mogłem, ale nie chciałem. Mam czas.
Wkrótce potem odprowadzałem panią Zielińską wraz z dziećmi na stację.
Zdziś był markotny, bo mu żal było, że się rozstajemy, a oprócz tego zazdrościł mi trochę. Panna Andzia traktowała mnie wyniośle, jak margrabina prostaka-rybaka, czem mnie znowu oczarowała. Stefcia miała łzy w oczach. Mnie też było niewyraźnie.
Pani Zielińska ucałowała mnie na pożegnanie i powiedziała:
— Pisz, jak będziesz miał czas lub gdy będziesz czego potrzebował. Ufam twej uczciwości, dobremu sercu i rozumowi. Gdyby ci było źle — przyjedź!


XV.
Sprowadzam się do Dawida Długiego. Rybackie wyekwipowanie.

Jak tylko się po wyjeździe pani Zielińskiej z dziećmi opróżnił mój pokój u Dawida, natychmiast się do niego przeniosłem. Wkrótce potem przyszła część moich rzeczy, z czego się bardzo ucieszyłem, oraz pensja miesięczna, do której pan Zieliński dołączył kilkadziesiąt złotych. Z tem, co jeszcze miałem, stanowiło to, jak na mnie, wcale pokaźną sumkę.
Z przeniesieniem rzeczy był kłopot niemały i Dawid musiał zaprzęgać krowę i zajechać po nie na stację. Wielki kufer oraz niemniejszy kosz widocznie mu zaimponował, co mnie wprawiło w dumę. Głupi byłem, bo im więcej rzeczy człowiek potrzebuje, tem mniej ma się czem chełpić, albowiem wówczas nie on panuje nad swemi sprzętami, ale sprzęty nad nim. Bądź co bądź mój „wjazd we wrota“ Dawidowego domu odbył się triumfalnie. Ale kufer był tak wielki, że dopiero po wielu kunsztownych wysiłkach udało nam się wywindować go nagórę.
Teraz dopiero byłem w domu! Zaścieliłem łóżko własną pościelą z panieńskiemi jeszcze monogramami matki, nakryłem stół spłowiałą ale kochaną serwetą z rodzicielskiego domu, rozwiesiłem w szafie ubrania, kożuch i kurtki, na szafie ułożyłem książki, nad łóżkiem powiesiłem karabinek z torbą myśliwską i wogóle urządziłem się jak mogłem najlepiej i najwygodniej. Nadzwyczaj ucieszyłem się „Primusem“, wielkim czajnikiem i kilku rondelkami stryja-nieboszczyka, bo posiadając własną kuchnię — a gotować umiałem już wówczas — stawałem się i pod tym względem samodzielny.
W koszu z bielizną i pościelą znalazłem też sporo wędlin domowego wyrobu, słoniny i owoców. Część tych zapasów, zwłaszcza większą część pięknych owoców z sadu państwa Zielińskich oddałem Dawidowi, wiedząc, że mu tem zrobię przyjemność, bo owoce należą w tych stronach do rzadkości.
Na wypakowaniu rzeczy, rozwieszaniu i rozstawianiu zeszedł mi cały dzień, zresztą wietrzny, tak, że rybacy na morze nie wyjeżdżali. Nad wieczorem byłem ze swą pracą gotów, a gdy zapłonęły „światełka“, jak rybacy nazywają światło elektryczne, zasiadłem do stołu i zjadłszy na kolację porządną „pajdę“ chleba z masłem i doskonałą kiełbasą, zabrałem się do czytania. Wiatr wył, morze szumiało, a ja siedziałem sobie w cichym pokoju i czytałem Jacka Londona.
Już miałem zamiar położyć się spać, gdy na schodach usłyszałem stuk kroków. Przyszedł Dawid obejrzeć moje rzeczy, zwłaszcza bieliznę i odzież zimową. Z dumą pokazałem mu swe skarby. Podziwiał szczerze, przyznał, że są bardzo „fajn“, ale — kręcił i głową i nosem.
— Co się wam nie podoba, Dawidzie, powiedźcie — zapytałem zdziwiony tem dwuznacznem postępowaniem.
Dawid westchnął.
— Jo! Jest to wszystko bardzo „fajn“, Janku, — ale nie na morze!
Zmartwiłem się.
— Jakto — nie na morze? Takie ciepłe buty naprzykład...
— Jo, ciepłe, dobre na lądzie, do kościoła... Ale skorznie rybackie muszą być „wasserdicht“, nie mogą przepuszczać wody osobliwie i powinny być aż po pachwiny a przynajmniej dobrze za kolana... Bielizna jest okrutnie ładna, trojer, to jest ten sweter, też, ten skórzany „żakirt“ bez rękawów także osobliwie, ale nie masz nogawic!
— Nogawic! — wykrzyknąłem zdumiony — Cóż wy myślicie, że my na lądzie chodzimy w spodniach bez nogawic!
— Ja doch nie mówię o buksach, ale o nogawicach! — obstawał przy swojem Dawid.
— Nic nie rozumiem — zawołałem zrozpaczony. — Pokażcie mi buksy!
Dawid z łagodnym uśmiechem wskazał mi na spodnie.
— A nogawice?
Dawid pokazał wełniane pończochy.
Ach, pończochy!
— Jo!
— Pończoch ja mam dwa tuziny!
— Doch ty w takich nogawicach nie możesz być wyjechany na morze! Nogawice muszą być grube, ciepłe, wełniane. A teraz, powiemy, te twoje „buksy“...
— Ciepłe, doskonały materjał!
— Szkoda ich na morze! Zamoczą się, wytrą na siedzeniu za trzy, cztery dni! To muszą być buksy z manczestru, takie nawet dwa lata wytrzymają. To jo! A czapka — ładna czapka, ale co po takiej czapce, gdy po morzu chodzą góry jak kościoły! Bałwan chluśnie i po czapce. Lepsza wełniana rybacka „trolmuca“ i „zydwestka“.
— Cóż to znowu?
— Trolmuca to mięka, wełniana mycka z trolkiem, takim pąkiem na górze, a zydwestka to jak hełm u żołnierzy, trolmuca dla ciepła, zydwestka od wody... i rękawice musisz mieć podwójne... W kożuchu też nie możesz być wyjechany, bo byś się ruszać nie mógł i byłbyś zmarzły... Tylko ruch grzeje!
— Więc to wszystko na nic!
— Doch nei!
Wszystko się przyda, nie na morze to do kościoła. Ale na morzu musisz być przyozdobiony po naszemu, inaczej mógłbyś się ciężko rozchorować...
— A skądże ja takie ubranie wezmę?
— Skorznie mogę ci pożyczyć, bo na rybołóstwo zimowe już nie wychodzę, zresztą poszukam, może co gdzie dla ciebie znajdę; rękawice, trolmucę, nogawice i zydwestkę kupisz w Pucku, manczestry też... Zresztą przychodzą tu „tychowi” — tacy, co sprzedają trojery, ciepłą bieliznę, szale, suknie, „klajdy” — u nich też coś kupić można... Nie bój się o to, ja ci wszystko obzorguję.
Zrozumiałem, że „obzorguję“ znaczy — wystaram się.
Kiedy się kładłem spać, nie uważałem się już za bogatego. Miałem wprawdzie dużo takich rzeczy, jakich na całym półwyspie nie miał nikt, ale za to nie miałem rzeczy najniezbędniejszych, a które tu miał każdy.


XVI.
Pierwsze prace rybackie. O węgorzach w grochu.

Mimo, że spora garść letników jeszcze nie wyjechała — nawet w naszym domu na dole troje państwa mieszkało — i wioska wciąż jeszcze miała swój sezonowy charakter — dla mnie sezon letni już się skończył. Wprowadzony przez Dawida do jego maszoperji węgorzowej, dzień w dzień, o ile pogoda pozwalała, wstawałem na długo przed wschodem słońca, i wyjeżdżałem na jarnowanie węgorzy. W tej względnie łatwej robocie wkrótce nabrałem takiej wprawy, iż po pewnym czasie stale zastępowałem Dawida.
Z przyjemnością wspominam te czasy.
Budziło mnie zawsze pukanie w okno w domach i stłumiona rozmowa budzącego z budzonym. Ponieważ mieszkałem na piętrze, z początku nastawiałem budzik, ale potem tak przywykłem, że budziłem się bez zegarka. Ubierałem się czemprędzej w najstarsze, jakie miałem, ubranie, później w wygodne manczestrowe buksy, bo na morzu rano jest chłodno — w kurtkę i czapkę, schodziłem cicho na dół, gdzie w sionce stale na tem samem miejscu stały moje „korki“, wsuwałem w nie bose nogi i wymknąwszy się z domu śpieszyłem ku leśnej drodze, na której już zwolna dopędzali się wzajemnie członkowie mej maszoperji. Kiedy byli już wszyscy, rozpoczynał się żwawy marsz przez las, połączony z cichą rozmową, póki nie stanęliśmy nad swą tonią, gdzie zaczynała się praca na morzu. Rano człowiek nie jest zbyt rozmowny, a już zwłaszcza chętnie milczący i zawsze nad czemś przemyśliwający rybak, na swój sposób subtelny, bardzo wrażliwy i delikatny, więc pracowaliśmy przeważnie w milczeniu. Pewne ożywienie dawało się zauważyć tylko podczas jarnowania, szczególnie, gdy węgorzy było więcej. W dni nieszczęśliwe, a takich było sporo, gdyśmy mieli po kilkanaście lub po kilka funtów ryby a nieraz i nic, milczenie panowało upartsze niż zwykle, i każdy pogrążony był we własnych myślach. Ale nigdy nie zapomnę cichego obszaru wód zatoki w łagodnem porannem oświetleniu, tych zadumanych, szarych poranków jesiennych, przecudnych barwnych wschodów słońca, żagli białych lub brunatnych na wodzie, czarnych czółen i postaci rybaków, to przechylonych przez burtę przy wyciąganiu żaka, to przyczepionych do pala i wświdrowujących go w grunt wagą i ruchami ciał, to z nogą opartą na burcie, przechylonych w tył i zabijających pal ciężkim młotem. Opodal płaskiego wybrzeża cicho spał nieruchomy, czarny las sosnowy, a latarnia morska wciąż świeciła.
— Czemu nie gaszą światła na bliży (latarnia morska u rybaków nazywa się „bliża“), choć już jest dobrze widno? — zapytałem raz — Przecie światło kosztuje!
— Jest wyraźne rozporządzenie, że bliża ma się palić od zachodu do wschodu słońca — odpowiedziano mi.
Rozporządzenie! Człowiekowi lądowemu zdaje się, że na morzu można robić, co się chce, że tam jest się poza wszelką kontrolą, a tymczasem całe życie morskie regulują do najmniejszych szczegółów liczne przepisy i rozporządzenia, których przestrzegać się musi znacznie ściślej i pilniej, niż przepisów na lądzie.
Węgorze nie są rybą zależną od wiatru, który decyduje o połowach innych ryb, i, o ile wogóle są, łowią się łatwo. Dlatego rybak lubi tę rybę, bo do pewnego stopnia może na nią liczyć — co w rybołóstwie zdarza się tylko wyjątkowo. Najlepiej łowią się węgorze w noce pogodne a ciemne — jak wogóle wszelka ryba — bo wówczas nie widzą zastawionych sieci. Najobficiej łowiłyby się w noce burzliwe, ale wówczas znów fale uniosłyby żaki. Żaki można zastawiać wolną chwilą, kiedy się chce, lecz ponieważ połów przypada na noc, rybacy tak się urządzają, że zastawiają je zwykle późno popołudniu albo nad wieczorem. Co miesiąc „do każdej ćmy“, to jest gdy księżyc wchodzi w ostatnią kwadrę, musi się żaki „przeplatać“ to znaczy zmieniać, aby ich woda nie „zakaliła“, bo wówczas zaczynają gnić. Ponieważ dział czyli „part“ rybaka w maszoperji wynosić ma co najmniej sześć żaków, stojących w lince, zatem rybak musi mieć na zmianę jeszcze przynajmniej drugie tyle i choć kilka żaków na wynagrodzenie szkód, wyrządzonych przez burzę — czyli razem najmniej dwadzieścia żaków. Jeśli ocenimy koszt materjału na jeden żak tylko na pięćdziesiąt złotych — nie licząc pracy rybaka, który żaki sam w domu wiąże, wyniknie, iż same sieci potrzebne do połowu węgorzy, mają wartość conajmniej tysiąca — złotych. Że zaś prócz tego trzeba też mieć i inne sieci na śledzie, szproty i łososie, dalej wędki i t. p., więc nawet ubogi rybak musi w swe przybory rybackie włożyć znaczne sumy.
Przeplatać żaki lub stawiać je na nowo po burzy chodziłem zwykle z dwoma młodymi rybakami, Antonem i Józkiem, rozmownym, dobrze mówiącym po polsku, przytem wesołym i uprzejmym. Nieraz, waląc młotem w pal i z wysiłkiem sycząc przez zaciśnięte zęby swe rybackie „ef! ef! ef!“, opowiadał mi urywkami o węgorzach różne „godki“. Przytaczam najbardziej zajmującą o węgorzach, które rybakom zjadały groch.
— Wiesz Janek, co to „kula“? — zaczął swe opowiadanie Józk — Jama na dnie morskiem. Nazywa się „kula“. Więc, w zatoce, za Westowem Okiem, jest znana kula, dziś już trochę zarośnięta, głęboka na sześć metrów, ale dawniej bardzo głęboka... Tam w tej kuli siedziały chętnie węgorze i dobrze się im tam żyło... Ojce mówią, że węgorz, nie grubszy jak palec, w tej kuli za dwa tygodnie robił się taki gruby!
Tu Józk ujął się za przegub prawej ręki.
— Niedaleko tej kuli miał jeden rybak blisko brzegu pole, na którem sadził groch. Raz — groch zaczął dojrzewać, rybak się cieszył, że będzie miał trochę grochu, a w tem patrzy — strączków coraz mniej, ktoś groch podbiera. Pewnie złodzieje! Zaczął aufpasować (uważać) nocami, nie kradnie nikt — a grochu ubywa! Cóż to jest? Jednej nocy, kiedy tak przy grochu stróżował, słyszy — szmer jakiś w grochu. Podchodzi powoli, patrzy — księżyc świecił — w grochu żmija leży wielka, od funta. (Powyżej funta). Przestraszony cofnął się, ale nie uciekł, tylko zdaleka patrzy, co się dziać będzie. Widzi, żmija pełznie wśród grochu, a gdy spostrzegła wiszący strączek, podniosła powoli głowę i urwała go. Wtenczas rybak poznał, że to nie żmija, tylko ryba, węgorz... Aż tu obok tej ryby druga ryba — podnosi głowę i znowu rwie strączek grochu. A dalej trzecia, czwarta, piąta, dziesiąta! On myślał, że to złodzieje, a tymczasem to węgorze wychodziły w nocy z morza na ląd i objadały mu strączki z grochem...

Powrót rybaków.

— Nie złapał ich? — bąknąłem...
— Oho, Janku, nie tak to łatwo złapać węgorza, gdy idzie po mokrej trawie — odpowiedział Józek — Śmiga jak we wodzie a skacze w górę więcej niż na pół metra. Rybak chciał węgorze pochwytać, ale one zaczęły umykać a jak tylko były niedaleko brzegu, każdy węgorz stawał na ogonie i hyc! odbijał się od ziemi głową naprzód, jak strzała, skakał w morze.
Nie chciało mi się wierzyć. Józk był moim przyjacielem, lubił mnie i nie zauważyłem, żeby mnie „bujał”. W dodatku Anton opowiedział mi podobną historję o rybaku, któremu węgorze również groch objadały, wychodząc z morza i pełznąc przez brzeg, w tem miejscu piasczysty, skutkiem czego pozostawiały po sobie bruzdy, mokre i gładkie od wydzielanego przez nich „szlamu” czyli śluzu, Temi bruzdami wracały, bo im było lżej, niż czołgać się po piasku. Zauważywszy to, rybak rozkopał węgorzom bruzdy, a gdy wracały do morza, wszystkie je na piasku wyłapał. W ten sposób nałapał takie mnóstwo węgorzy, że stał się bogatym człowiekiem.
Gadki były niewątpliwie zajmujące, ale — jak tu wierzyć? Poszedłem z tem zmartwieniem do Dawida.
— Jest to prawda, Dawidzie, że węgorze lubią groch?
— Jo, Janku!
I tu opowiedział mi z całą wiarą i przekonaniem zdarzenie ze swych młodych lat. Pewien handlarz ryb ze Swarzewa wziął go jako pomocnika na ziugę czyli na żaglowiec urządzony do przewożenia ryb żywych. Na tej ziudze miał do dwudziestu centnarów węgorzy. Kiedy stanęli na miejscu, kupiec kazał Dawidowi wsypać do ziugi dwa wielkie wory grochu i Dawid widział — przysięgał mi na to, jak węgorze groch chwytały.
Wypytywałem i innych rybaków i stwierdziłem, że niezbicie wierzą, iż węgorze jedzą groch — a ja wiedziałem, że to nieprawda! Najwięcej martwił mnie Dawid, bo albo widział, że węgorze groch jedzą, a tedy coś na tem wszystkiem musi być, albo też — on też mnie bujał, a wówczas — komuż wierzyć w tym nieznanym mi, rybackim świecie?
Zupełnie mi to humor zepsuło.
Zauważył to poczciwy Józk.
— Masz ty jaki trosk (zmartwienie), że jesteś taki szary? — zapytał mnie, gdyśmy znowu wyjechali stawiać żaki.
Nie chciałem mówić, obawiając się, że mnie jeszcze więcej zaczną „bujać“, ale tak nalegał, że nie wytrzymałem.
— Dawid widział, jak węgorze chwytały groch, a Dawid nie kłamie!
Powtórzyłem mu, co mi stary opowiadał.
Uśmiechnął się.
— Jo! — rzekł — Chwytały groch! Może to być! Złapany węgorz chwyta wszystko, co mu rzucisz. Ja widziałem niedawno węgorza, który w pysku trzymał szufelkę. A przecież nikt nie mówi, że węgorze szufelki zjadają. Ale w ten groch starzy wierzą.


XVII.
Płynę na śledziki. Mance. W niebezpieczeństwie życia.

Pewnego dnia wyjechałem z Józkiem i Antonem pierwszy raz na śledziki.
Pamiętam ten dzień jak dziś, bo o mało wówczas nie utonęliśmy.
Poranek był chmurny, nawet trochę mglisty, ale w znaczeniu rybackiem pogodny, to znaczy ciepły i prawie bezwietrzny. Na morzu widać było płynące do Gdańska dwa statki szwedzkie z kominami nie w środku pokładu, lecz na tyle. W nocy wiał wiatr północny, który nad ranem przycichł, ale na morzu był wciąż jeszcze dość silny północny prąd. Wiedziałem o tem dlatego, że sterowałem, podczas gdy obaj młodzi Kąkole ciągnęli, czy wiosłowali długiemi, ciężkiemi paczenami. Płynęliśmy obciążonym niewodami i lejprami batem w stronę „szuru“, to jest wielkiej głębi na morzu. Po drodze Józk uczył mnie topografji dna morskiego.
— Plaża, Janku, jest tylko w lecie, kiedy nad morzem są letnicy. Rybak plaży nie zna, tylko strąd. I to jest tak: Tam, gdzie jest las, są wydmy czyli diuny. Potem przychodzi ten wał wydmowy — po naszemu góry. Ścieżki, prowadząc przez góry na strąd, nazywają się stegny. Więc jest „Konkowa stegna“ i „Papaszkewa“, „protimna“, to znaczy znajdująca się naprzeciw wsi i różne inne, a wszystkie prowadzą do toni rybackich. Miejsce, w którem morze styka się ze strądem, nazywamy grzebieniem, ta część strądu, po której woda biega, to zoloj, a kałuże, wyżarte na strądzie przez wodę, to firbeki. Strąd może być prosty albo powyginany tak, że tworzy „haki“, a to my po swojemu nazywamy „oki“[2]. Tu na Wielkiem Morzu sławny jest „Borowski Ok“ — na Małem Morzu jest Westowy Ok, Kaczy i wiele innych.
Teraz morze:
Po zoloju idzie w, zaraz za rowem jest płytkie miejsce, które wysycha, jak jest mało morza i dlatego nazywa się po naszemu sachej, to znaczy — „suchy“. Po sacheju przychodzi głębsze miejsce — beka, potem znów druga rewa.
— Co to jest rewa? — przerwałem.
— Wszystkie fałdy na dnie nazywają się rewy. Są rewy suche, tuż pod powierzchnią morza, i rewy na dnie w głębokości kilkudziesięciu sążni. Ta druga rewa, zwana po naszemu ousechem — po polsku osuch — jest bardzo płytka, tuż pod powierzchnią i dlatego, jak to mogłeś zauważyć, o nią zawsze rozbijają się fale. Tam się zawsze woda pieni, zawsze widać tam biały „szum“. Bardzo niebezpieczne miejsce. Te ciemno zielone pasy na morzu oznaczają, że w tych miejscach jest głębina, a po naszemu nazywają się zielenice. Prócz tego są w tych miejscach także kule czyli jamy w dnie. Po kulach i wielkiej zielenicy przychodzi szurowa rewa w głębokości jakich dwudziestu sążni. W kulach chętnie ryba przebywa i dlatego tam ją poławiamy. Po szurowej rewie następuje szur, czyli głębina — na osiemdziesiąt sążni i więcej. Ta krawędź szurowej rewy do szuru nazywa się zwela — zwał. Tędy węgorze lubią z szuru wychodzić na rewę i dlatego tu właśnie zastawiamy na nie sieci. Za szurem są rzeki, bo rzeki są nietylko na lądzie, ale i na morzu, i to wielkie rzeki.
— Prądy! — wtrąciłem.
— Nie, rzeki. Prądy zależą od wiatru, rzeki są zawsze i nie zmieniają swego kierunku.
— My to nazywamy prądem stałym. — A my rzekami. Dopiero za rzekami jest sztimrowy sztrych, którym jeżdżą statki.
— Sztrych to rozumiem, ale dlaczego „sztimrowy“? Po angielsku „sztimer“ znaczy parowiec.
— Ach „steamer“!
— No, jo, „steamer”! My to wymawiamy „sztimer“. Teraz, jak będziesz z wału patrzył na morze i zobaczysz na niem pręgi, smugi i pasy różnej farwy (barwy), to będziesz wiedział, dlaczego morze tak się mieni.
I dla wbicia mi lepiej w głowę nazw, znowu zaczął mi je powtarzać.
Nagle urwał, przestał ciągnąć i przechyliwszy się w tył na siedzeniu, rzekł do brata jakby zaniepokojony.
— Słyszysz?
Anton przestał wiosłować. Plusk wioseł ustał. Słychać było szmer niewielkich fal.
Rzuciłem okiem na morze i aż westchąłem z zachwytu. Co za rozkosz patrzeć w ten zielony, żywy, ruszający się rytmicznie przestwór — niebu równy! Co za cud znaleźć się na nim i móc słuchać jego ciszy i jego szmeru.
Siedzieliśmy tak dłuższy czas, nasłuchując nie wiem czemu, bo było zupełnie cicho.
W tem malutki jakiś szary ptaszek zaćwierkał nad nami, zatrzepotał skrzydełkami i krążąc coraz to niżej, i niżej, usiadł na końcu paczeny, którą Anton nieruchomo trzymał nad wodę. Młody rybak, ujrzawszy to, uśmiechnął się i rzekł:
— Zmęczony!
I trzymał wiosło nad falami tak, aby ptaszek mógł na niem siedzieć spokojnie.
Ale Józk powtórzył spokojnym głosem:
— Słyszysz?
Anton odpowiedział:
— Jo! Zyda idzie.
— A do rana była norda i sztrom jest nordowy.
— Może być źle.
— Może być.
Chwilę milczeli.
— Dlaczego ma być źle? — spytałem.
— Idzie wiatr południowy... Nie słyszysz? Takie „duuuuuu“.
Wytężyłem słuch i po chwili złapałem dolatujące od południa dalekie, głuche warczenie.
— Słyszę. Więc co z tego?
— Morze słucha wiatru. Już przed wiatrem idzie „zyda-sztrom“ — prąd południowy. Jak się spotka z północnym, morze zacznie się burzyć. Łódź będzie skakać.
— Niech skacze! — odpowiedziałem — Ja nie wypadnę.
Pochylili się obaj równocześnie i „pociągnęli” paczenami.
Ptaszek ćwierkał i poleciał ku lądowi.
— A jeśli bałwany będą wielkie, mogą bat przewrócić! — mówił dalej Józek.
— Umiem pływać! — odpowiedziałem.
— My nie! — rzekł Józk — Rybak ma tyle wody, że się nią nie interesuje, nie lubi jej i jeśli nie potrzebuje, to w nią nie włazi. Zresztą — popatrz, jak daleko do brzegu.
Spojrzałem.
Brzegu nie było widać, zwłaszcza, że go przesłaniała mgiełka.
— I jakże byś płynął w skorzniach, w manczestrach! Zresztą — jak się łódź przewraca — można dostać byle czem po łbie tak, że człowiek traci przytomność... Wtedy tonie... Bo zresztą można się łodzi chwycić...
— A kiedy może przyjść nowy prąd?
— Za godzinę, za dwie, albo za pięć minut, Bóg to wie...
— Więc wracajmy!
— Mamy na morzu dwie linki manc... Kilkaset złotych... Może nam je zyda porwać a jesteśmy biednymi rybakami...
— Więc?
— Jedziemy po mance...
— No, to jedziemy!
— A jeśli zginiesz?
Pomyślałem chwilę.
— Jeżeli wy ryzykujecie, mogę i ja.
Jechaliśmy w milczeniu.
— A gdzież są wasze mańce? Po czem poznacie?
— Patrz! Nie widzisz go?
Na morzu tańczy przed nami mały proporczyk — właściwie szmatka nieokreślonego koloru.
— To nasza „preka“ czyli „landmark“! — tłumaczył Józk, — To nasza pierwsza linka a tam dalej druga.
Zabraliśmy się natychmiast do pracy. Anton, który był bardzo silny, stanął na przodzie batu, w jednej chwili wyciągnął prekę, za nią czteroramienną dragę i kotew, lejper, komołę i obciążoną śledzikami mancę czyli sieć. Odbierał od niego i składał na płytkie niecki brat. Mieliśmy wprawdzie mance przepleść, ale ze względu na nadciągającą burzę, zaniechaliśmy tego. Wyciągnąwszy jedną linkę, podjechaliśmy do drugiej i już byliśmy z nią prawie gotowi gdy w tem — bat zaczął tańczyć.
— Sztela sztrom[3] — wykrzyknął Józk, — Żywo!
Czemprędzej wciągnęliśmy mańce na pokład i chyżo wiosłując, zaczęliśmy zmykać ku lądowi.
Widok był dziwny.
W powietrzu zupełny spokój, cisza, mgiełka nieruchoma — a morze wzburzone i burzące się coraz więcej. Z początku fale podchwytywały nas tylko, po pewnym czasie tańczyliśmy już wraz z całem morzem, które miotało nami jakby dla zabawy.
— Nie boisz się? — krzyknął do mnie Józk.
Uśmiechnąłem się. Czego się bać? Płyniemy! Może być, że za chwilę łódź się przewróci, bo trudno utrzymać się w równowadze na skłóconych falach. Ale to będzie za chwilę — zaś teraz płyniemy i póki nas fale nie przewrócą, będziemy płynąć! Czegóż się bać?
Morza przybywało, fale rosły, za to jednak prąd, stając się coraz wyraźniej północnym, niósł nas ku lądowi. Każdej chwili potężny bałwan mógł nas przewrócić, każdej chwili mogliśmy utonąć, kilka razy fala przeskakiwała przez burtę, zmoczyła nas, łódź niebezpiecznie się przechylała. Były chwile, w których całą wagą ciała kładłem się na elmącie czyli rękojeści steru. Byłem mokry do koszuli, fale biły mnie w kark — ale wierzyłem pewnie, że nie stanie nam się nic i szczęśliwie przypłyniemy do brzegu.
Tak się też stało.
Już wyłoniły się z mgiełki łazienki, a pod niemi żółty strąd, na którym widać było niespokojnie chodzących tam i nazad rybaków, gdy naraz pokazał się długi wał, huczący groźnie pod naporem przewalających się przezeń fal i biały od piany.
— Druga rewa gra! — krzyknął Józek.
To było to niebezpieczne miejsce!
Teraz zrozumiałem, na czem to niebezpieczeństwo polegało.
Fala po fali wbiegała na osuch, piętrzyła się na nim i złamana własnym ciężarem — tysiące tonn wody! — z rozmachem waliła naprzód, a w tej chwili już nadbiegała druga fala. To było naprawdę straszne, bo tu łódź mogła się przewrócić w mgnieniu oka.
Ale Kąkolowie mieli na to sposób.
W niewielkiem oddaleniu od osucha zanurzyli wiosła w wodę i tak starali się utrzymać łódź na jednem miejscu.
Fale jedna za drugą leciały, z łomotem waląc w rewę.
Józk poruszał wargami jakby się modlił, a naraz krzyknął na brata:
— Ciągnij!
Nadbiegła wielka fala, przeniosła nas przez osuch, bat przeleciał dwieście metrów jak ptak, wjechał na piasek, a w chwilę później rozległo się głośno nasze spokojne:
— Heeej-let!
I poszliśmy do domu przebrać się i zjeść coś. W tym celu wybrałem sobie kilkanaście tłustych śledzi, które, usmażone na maśle, wybornie mi smakowały.


XVIII.
Poznaję się z „człowiekiem morskim”.

Dotychczas kierował mną Dawid, który ułatwiał mi rybacką praktykę na morzu, a prócz tego opowiadał mi, co sam o niem wiedział. Było tego dużo, ale dziwnego pokroju, jako że stary rybak uważał za rzecz niewątpliwą nawet bajeczki o węgorzach, jedzących groch.
Trwało to tak długo, póki los nie zetknął mnie z niejakim panem Żebrowskim, handlarzem ryb i wędzarnikiem — „pjonierem“ — jak się sam rad nazywał — polskiego przemysłu rybnego na wybrzeżu.
Był to człowiek ogromnego wzrostu, ale równocześnie tak barczysty, że nie wydawał się wielkim, zwłaszcza, że chodził zwykle trochę przygarbiony, mimo dużej tuszy zwinny i ruchliwy. Twarz miał tłustą, nalaną, ze świdrującemi, trochę zezowatemi oczami i o dużym mięsistym nosie, z dobrze siwiejącą i przerzedzoną kędzierzawą czupryną. Nosił się po rybacku, w manczestrowych buksach, tłuszczem rybim przesiąkniętych i wysmolonych do niemożliwości w takiej że marynarce i bronzowym wełnianym swetrze. To był jego strój najulubieńszy, trochę tylko zmieniający się stosownie do pogody. Nadmienię też, że pan Żebrowski posiadał potężny głos, którego chętnie i często nadużywał a ruchy jego cechowała taka zamaszystość, że przed jego przyjściem dobrze było wszystkie lekkie sprzęty pousuwać i oczyścić pokój jak pokład przed burzą. W dodatku siłę miał straszną i nieopanowaną i czego się tknął, wszystko leciało w drzazgi. Choć był Małopolaninem, mówił najchętniej po kaszubsku, którego to narzecza nauczył się głównie w swej wędzarni podczas pracy wśród dziewcząt kaszubskich.
Poznaliśmy się na strądzie. Pan Żebrowski, który czekając widać na coś, tam się ze swoim Dudkiem, czarnym kundlem, przechadzał, zawołał mnie i patrząc mi ostro w oczy, zapytał:
— Ty jesteś Jan Morski, który mieszka u Dawida Długiego, tak? Dlaczego uciekłeś z gimnazjum?
Powiedziałem, że nie uciekłem i opowiedziałem, jak było.
— Dlaczego nie chcesz się uczyć? Czyś przyszedł już na świat bez piątej klepki, czy z jakiegoś powodu zidiociałeś nagle? Może chorowałeś?
Zdziwiłem się.
— Nie rozumiem pana! — bąknąłem — Co to ma znaczyć? Czego pan chce odemnie?
— Bo jakże można być takim idjotą — wybuchnął — żeby móc się uczyć, żyć jak człowiek, odrzucić to wszystko i zakopać się w nędznej wiosce rybackiej! Człowiecze zrozumiej, ja ci dobrze życzę, ja to z dobrego serca! Przecie jesteś mój brat, Polak! Czego tu szukasz, czego tu chcesz. Gwiżdż na mój styl, ale odpowiedz na pytanie — sam sobie.
Nagadałem, jak myślałem i co wiedziałem, a co można streścić w słowach: — Morze, polskie morze!
— Dobrze! — odpowiedział spokojnie, podsuwając mi srebrną papierośnicę ze złotemi inicjałami — Morze! A cóż ty wiesz o tem morzu?
— Mało ale już znacznie więcej, niż przed miesiącem. Dziękuję, nie palę.
A ja siedzę tu sześć lat i zdaje mi się, jak gdyby to były tylko dwa miesiące! Tyle wiem. A cóż ty wiesz? Powiedz cośkolwiek. Naprzykład?
— Że morze jest strasznie bogate.
— Nasze morze?
Pan Żebrowski spoważniał.
— Widzisz! — zaczął tłumaczyć — Musisz wiedzieć, że nasze morze jest dzikie, złe, zmienne, niebezpieczne, we wściekłości swej niepohamowane, zdradliwe i — bardzo biedne. Dam ci książki, przeczytasz, dowiesz się. Ono ma bardzo mało pożywki czyli planktonu, a prócz tego nie jest słone, lecz tylko słonawe. Dlatego ryba w tej wodzie żyć nie może, ta która żyje jest zdegenerowana, zmarniała, inna przychodzi tu zapędzona zimą lub przyniesiona wiatrem i prądem, który ją porywa. To morze nie ma morskiego życia. Popatrz na ten strąd — jest pusty, smutny, martwy... Gdzieindziej w piasku na strądzie starczy wykopać przed wypływem dołki, które, gdy woda odpłynie, pełne są krabów, ryb, nie mogących uciec... Po każdym odpływie jest na strądzie życie, którego tu nigdy nie zobaczysz... Tam ludzie czerpią z morza pełnemi garściami, tu jest nędza!
Słuchałem zmartwiony, obrażony, nie wierząc.
— To nieprawda — krzyknąłem wreszcie — Pan to tak naumyślnie mówi, żeby mi odwagę odebrać. Ryb jest masa! Sam widziałem w Helu kutry pełne śledzi, z któremi rybacy nie wiedzieli, co zrobić i wszystko zawieźli do Gdańska! Z tego wynika, że Gdańszczanie wiedzą, co ze śledziami zrobić a tylko my nie wiemy! A pan urąga na morze!
Pan Żebrowski nie obraził się, przeciwnie, rzucił papierosa i jakby beznadziejnie opuścił ręce.
Po chwili znowu mówił:
— Głupstwo! Gdańszczanie zjedli śledzie na świeżo, a u nas kto je miał zjeść? Ten polski śledź jesienny czyli morski, jest zbyt chudy, nietrwały i solić go nie można.
— A rybacy go solą, sam widziałem!
— Jo! Na czas głodu! Lepszy taki śledź, niż żaden, ale zasolony staje się twardy, łykowaty, niesmaczny i nie może konkurować z angielskim. Można go tylko wędzić, jak zima jest ostra, bo wtenczas wytrzyma transport, można go zjeść na świeżo, ale tu znów my nie mamy ani odpowiednich wagonów, ani połączeń kolejowych, aby go w świeżym stanie rozesłać po ogromnych obszarach Polski... Co zrobić?
— Nic, tylko wrzucić go w morze! — zawołałem zły.
— To też nieraz tak się robi! — odpowiedział z zimną krwią pan Żebrowski.
— Pan prawdę mówi? — zapytałem go ze zdziwieniem.
Skinął twierdząco głową i mówił dalej:
— Więc widzisz! Nietrwały śledź jesienny nie może dać jeszcze należytego dochodu, węgorze z początkiem zimy znikają, szprot przyjdzie albo nie — jak to już tak było przez sześć lat, że go nie było wcale — łosoś jest drogi, fląderki nie wchodzą w rachubę, bo nadają się tylko na wędzenie a są bardzo nietrwałe — więc? Gdzie to straszne bogactwo?
— A jednak — ludzie tu żyją!
— Przymierając głodem, w jarzmie niesłychanie ciężkiej pracy, podczas której częściej niż na froncie narażeni są na niebezpieczeństwo życia. Za to mają — tylko chleb nie zawsze — i bulwę, to jest ziemniaki — też nie zawsze. Jo, bulwa!
Roześmiał się grubo, źle.
— Wiesz ty, co to za straszne słowo jest „bulwa“ w tych stronach? To — życie! Całemi milami ludzie będą na plecach dźwigać worki ziemniaków, żeby je mieć — na wszelki wypadek.
Milczeliśmy przez chwilę.
— Ja pana nie rozumiem! — odezwałem się — Po co mi pan to wszystko mówi? Chce mi pan pokazać, że to morze niema dla nas żadnej wartości, że lepiej byłoby je oddać?
Pan Żebrowski znowu się roześmiał.
— Tak nie Powiedziałem i nie mówię. Jakie jest, takie jest, ale to — „Mare Nostrum”, które powinniśmy kochać.
— Kocham je nie słowami, lecz uczynkiem — a pan mnie próbuje zniechęcić.
— E, cymbał jesteś i nie rozumiesz mnie! — żachnął się pan Żebrowski. — Ja ci tylko mówię, że tu są potrzebni ludzie bardzo silni fizycznie i moralnie, zdolni do szalenie twardej walki. Bo życie na morzu to bezustanna walka, nic więcej. Jeśli nie jesteś zdolny do walki, nie wytrzymasz i złamiesz się, a to niepotrzebne i bezużyteczne... Plątał byś się tylko przy morzu... Rybakiem i tak nie zostaniesz, rybakiem trzeba się urodzić!... Więc czego tu szukasz? Przewrócił ci w głowie Jacek London, chcesz koniecznie być marynarzem, to zgłoś się na jaki statek pokład myć... Będzie ci dobrze... Bo jeśli jesteś słaby, jeśli sobie pracę tu wyobrażasz jako zabawkę — marnie zginiesz! To ja ci mówię, a ja wiem, co mówię... Zastanów się!
Wstał z batu, na którym w czasie rozmowy usiadł.
— Jak ja tu przyjechałem — dodał łagodniej — też marzyłem o własnej flocie rybackiej, o dalekich wyprawach na morze... A dziś — mam dwa baty wynajęte i kopcę śledzie w kominie... No, hab’ die Ehre! Zaglądnij kiedy do mnie do wędzarni!


XIX.
Święto Matki Boskiej Wangorzowej.

Spotkanie to wywarło na ranie głębokie wrażenie i nieraz potem przychodziły mi na myśl słowa pana Żebrowskiego, na razie jednak nie przejmowałem się niemi zbytnio bo miałem mnóstwo zajęcia z powodu zbliżania się święta Matki Boskiej Różańcowej, związanem z odpustem, zwanym „węgorzowym“ — dzień na Rybakach bardzo uroczysty i ważny i od wieków święcony. Nazywa się tez świętem lub odpustem Matki Boskiej Wangorzowej a wypada 3-go listopada.
Oto pochodzenie święta:
W tym czasie gburzy czyli włościanie pomorscy mają już wolny czas po żniwach i pracach jesiennych w polu zaś równocześnie i połów węgorzy zbliża się do swego rozkwitu. Otóż od wieków istniał zwyczaj, że w owym właśnie czasie rodziny guberskie odwiedzały spokrewnione rodziny rybackie, albo też wprost udawały się na słynny jastarnicki odpust, wioząc rybakom dary w postaci śliwek, jabłek, gruszek, orzechów, przyczem zawsze gościnnie przyjmowani, używali na węgorzach gotowanych, smażonych i wędzonych. Tak więc zbierały się wtedy w Jastarni innych wioskach pobliskich wielkie rzesze ludzi a odpusty węgorzowe były słynne daleko i szeroko. Zwyczaj ten zachował się do dziś i choć pobożnych przybywa już bardzo mało, rybacy po staremu przygotowują się na ich przyjęcie.
Przygotowania te polegają przedewszystkiem na sprzątaniu i myciu podłóg, co odbywa się przy pomocy strzępa starej sieci i nietyle wody, ile piasku. Łatwo sobie wyobrazić, że w gospodarstwie, w którem piasek daje się na podściółkę bydłu, zużywa się go bardzo wiele, to też gdy jakie święta nadchodzą we wiosce rybackiej, widzi się wciąż grupy kobiet a nieraz nawet i dzieci, uginających się pod brzemieniem ciężkich worków. Wziąłem się i ja do tej roboty i wyznam, iż nie jest ona bynajmniej lekka, bo choć to nie jest daleko z pustym workiem, to z pełnym jest sto razy dalej.
Kiedy już piasku naznosiłem dość, własnemi palcami ze strądu go wygrzebawszy, Dawidowa wzięła się do sprzątania, a my z Dawidem zaczęliśmy rżnąć drzewo. Dawidowa wymiotła całą kupę śmieci na podwórze i obmiotła dom.
— Cóż też teraz z tem śmieciem pocznie? — pytałem sam siebie, bo paki żadnej nigdzie nie było.
Zaczęła wymiatać je poprostu z podwórza na ulicę.
— Ładny porządek! — pomyślałem — Czyż te śmieci zostaną tak na środku ulicy?
Nie zostały. Bo Dawidowa wzięła łopatę, wykopała dołek w piaszczystej ulicy, wsypała weń śmieci, przysypała piaskiem, uklepała łopatą, przydeptała — i wszystko było w porządku.
Wcale nie tak źle, jak myślałem.
Tymczasem ustawiono przed kościołem improwizowaną budę, krytą żaglem, zjawiło się paru kramarzy z kiełbasą, wędliną, ciepłą bielizną i swetrami, a także jeden — drugi żebrak. Pojawiły się też gburki, starsze i młodsze w miejskich sukniach; mamy piły kawę z rybaczkami, młodsze kręciły się po ulicach, śpiesząc nad morze.
Następnego dnia, w niedzielę, pierwszy raz ujrzałem całą wioskę rybacką w pełnej gali stroju „świątalnego“. Jest on bardzo skromny i bardzo wytworny zarazem — zwykły garnitur marynarski, zwany przez rybaków „modrym“, ale niesłusznie, bo naprawdę jest ciemno-granatowy. Do tego starannie wyczyszczone czarne, sznurowane trzewiki, śnieżno-biały gors z czarną, wiązaną krawatką i płytka „mucka“, czapka marynarska z ciemno-granatowego sukna z daszkiem i jedwabnym sznurkiem. Taki strój noszą tu wszyscy mężczyźni, starzy i młodzi i nawet małe chłopaki noszą w niedzielę przynajmniej „muckę“. Nie wiejska ludność, lecz jednolita gromada marynarzy, ludzi morza. Tak mi się to spodobało, że postanowiłem również sprawić sobie taki strój, ale skąd wezmę pieniędzy?
Kobiety ubierają się więcej po miejsku, pozostały tylko przy swych czarnych szalach, któremi podwiązują twarze. Wogóle starają się w święto ubrać czarno.
Dzień, rano trochę chmurny, wypogodził się i wkrótce zaświeciło słońce, oświetlając grupy rybaków, pstre bluzki i suknie gburek, schnące przed kościołem żaki srebrzyste, powiewające, jak flagi, bure lub popielate „mance“ śledziowe, a także schnące na ścianach domów festony uwiązanych za ogonki srebrno-zielonawych śledzików. Była też, rozumie się uroczysta procesja z głośnym śpiewem i rozgłośnem biciem w dzwony.
Na obiad była zupa węgorzowa, węgorz gotowany w sosie koprowym, solona wieprzowina, legumina grysikowa i „kuch” czyli bułka drożdżowa. Żadnej wódki ani nawet herbaty, wyjąwszy „miętkę“, czyli odwar miętowy z cukrem i mlekiem. Oto uroczysty obiad rybacki.
Zauważyłem jedną rzecz: Rybacy nietylko z szacunkiem węgorza jedzą, ale i z szacunkiem o nim mówią. Wytłomaczył mi to później pan Żebrowski. Węgorz jest rybą drogą, dobrze płatną, a jedynie pewną, bo on przez nasze wody przejść musi. Stąd ryba ta stanowi pewny dochód, na który rybak musi liczyć, a z którego pokrywa wydatki jesienne i kupuje słynną „bulwę“ i mąkę w takiej, ilości, aby mu przynajmniej na pół zimy wystarczyła. Z tego powodu ryby tej nie je, chyba bardzo rzadko w wielkie święto, a musi mieć na Boże Narodzenie, i w tym celu ją soli, co sam widziałem. Biedni rybacy jedzą węgorze tylko w ten dzień, żałując sobie w czasie połowu nawet funcika, bo funt węgorza w zimie to cztery funty chleba.
Na lądzie jest Matka Boska Zielna, a widzicie — na naszem morzu — Wangorzowa!


XX.
Rybki tobjaszowe. Ławica śledzi na morzu. Na strąd, na strąd z niewodem!

Dawid Długi chętnie pozwolił mi jeździć na jarnowanie, bo stary już był i głównie zajmował się różnemi rzemiosłami. Potrafił on uszyć nietylko buty nieprzemakalne, ale także czapkę czy spodnie swemu małemu chłopcu, a prócz tego miał warsztat, w którym nadewszystko rad przebywał, bezustannie nad czemś majstrując. To „kształtowal” hebel, to okna czy drzwi, to znów dłuta, czasami ostrzył noże i narzędzia, wogóle nie było rzeczy, którejby zrobić nie potrafił — a we wszystkiem pomagał mu synek, mały sześcioletni Klemens. Chętnie go w jego warsztacie odwiedzałem, bo pachniało tam przyjemnie wiórami sosnowemi, a Dawid rad ze mną gawędził. Przyglądając się jego życiu, mogłem stwierdzić, że przez cały dzień pracował niezmordowanie.
Ale czasami, gdy poranek zapowiadał się pięknie, co Dawid z całą pewnością mógł przepowiedzieć poprzedniego wieczora, przecie wstawał i szedł z maszoperją daleko na swą toń za lasem, a wówczas mogłem robić, co mi się podobało.
Zwykłe chodziłem na strąd ciągnąć „gruf”.
„Grufem” nazywają się małe rybki, jak rybki tobjaszowe, dobijaki i inny taki drobiazg morski, używany jako przynęta do poławiania ryb na haczyki, czyli na wędki. „Groefs“ nazywa się też mały niewód do poławiania tych maleństw, różniący się od innych matnią nie sieciową, lecz z płótna. Połów „na gruf“ odbywa się zwykle tuż przy brzegu, i to równo ze wschodem słońca, kiedy tobjaszki wychodzą z dna i bawią się w wodzie. Jak tylko słońce trochę wyżej się podniesie, znikają. Tobjaszki są to malutkie rybki srebrno-zielone, ciekawe dlatego, że i kościec mają zielony. Większe od nich są również na przynętę używane, „dobijaki”, zwane po kaszubsku „czietrokami“. Jesienią, gdy rybacy „groefse“ ciągną, nieraz słychać na strądzie pytanie:
— Dostalejsta jakiego czietroka?
Jest to takie małe, prawie dziecinne rybołóstwo, jednak niezbędne i bardzo ważne, co czytelnik na innem miejscu sam ocenić zdoła.
Otóż ciągnęliśmy raz „groefs” z taką samą namiętnością, jak gdyby to był laskorn, czyli olbrzymi niewód łososiowy. Poranek był chmurny, ale pogodny, na morzu daleko widać było kilka transportowców z drzewem. Szły z Gdańska. Zresztą nigdzie ani łodzi, nic. Kilkanaście mew.
A jednak ciągnący ze mną „groefs” młodzi rybacy coraz to spoglądali na morze takim wzrokiem, jak gdyby ich ogarniał niepokój lub podniecenie. „Groefs” szedł nierówno, ciągnący byli najwyraźniej roztargnieni, i mieliśmy wszystkiego najwyżej jakie ćwierć wiaderka tobjaszów — więc prawie nic.
— Co wy tam widzicie, chłopcy? — zapytałem, czując, że sam jeden ciągnę.
Nie odpowiadali, ale oczy ich stały się szare z natężenia, z jakiem patrzyli. Jeden tylko mruknął:
— Mjewy (mewy) się bardzo na morzu rzucają. Słyszysz, jak krzyczą... Znowu lecą...
— A cóż was głupie ptaki obchodzą! — rzekłem lekceważąco — Wyciągnijmy „groefs“ na strąd!
Nikt mi nie odpowiedział. Skrzydła „groefsu“ wyprężyły się. Miałem słuszność, że tu był ktoś głupi — ale nie były to ani mewy, ani moi towarzysze.
Matnia aż dygotała od gwałtownego rzucania się małych, żwawych, srebrnych grynszpanowych rybek, a wśród tobjaszek było też kilka śledzi.
Chłopcom oczy błysnęły. Któryś z nich coś krzyknął, i mały, bosy „bojs”, czyli chłoptaś, bezczynnie się nam przyglądający, jak strzała pomknął ku wiosce.
— Co się stało? — wołałem, zdziwiony i zniecierpliwiony tem wszystkiem — To mewy was dziwią, to znów wrzeszczycie na widok czterech śledzi w „groefsie“. Co się dzieje?
— Ławica śledzi u brzegu! Ławica śledzi! — krzyczeli w podnieceniu.
Niebawem zrozumiałem wszystko.
Może parę minut upłynęło, gdy nagle z wydm zaczęli się na strąd sypać rybacy — jak kto stał, rzekłbyś — do pożaru, do ognia. Oczy im błyszczały, z ust wyrywały się okrzyki. Z nieopisaną szybkością zepchnęli na wodę łódź, zwalili na nią niewód z całym stosem lejprów i wyjechali na morze wydawać. Reszta w milczeniu i z zapartym tchem stała na brzegu, ścigając wzrokiem czarną łódź, a cisza była taka, że wyraźnie słyszałem gniewne wrzaski spłoszonych mew. Łódź zatoczyła na wodzie łuk i skierowała się prostopadle ku brzegowi. Wtedy rybacy, pozostali na brzegu, wpletli ramiona w linę niewodu i pochyliwszy się naprzód, zaczęli ją ciągnąć całą wagą ciała i całą siłą nóg.
Jeszcze trochę!
Kilka urywanych okrzyków, kilkanaście silnych szarpnięć ramionami. Chłopcy rzucają kamieniami, aby rybę wpędzić, wpłoszyć do matni — i oto wynurza się z wody ten sietny wór, a w nim wre żywa, srebrna masa... W chwilę później piętrzą się na strądzie stosy rybek, grających metalicznie zielonawym tonem.
Dziesięć centnarów od jednego zamachu. To już jest coś.
Łódź z niewodem znowu wypływa na morze, inni rybacy przynoszą drewniane niecki, na których składa się ryby.
Jest czarny Dudek! I jego małe, czarne oczy są uradowane! Jest i pan Żebrowski. Huczy jego głos, sypią się żarty, rybacy się śmieją, odpowiadają żartami.
Poklepał i mnie po ramieniu.
— Ładny widok, co? — rzekł mi tubalnym szeptem — Jo! Ładny, Ale dalej co?
— A cóż ma być? — zdziwiłem się.
— Kto to kupi? Komu potem sprzeda? Jaka będzie cena? Kto na tem zyska?
Zadarł głowę i przez dłuższy czas przyglądał się niebu.
— Błysnęły śledziki, jak sen złoty... Sen się prześni — koniec pieśni... Ja to kupię, bo muszę, choć wolałbym węgorze... Ale mam zamówienia... Gdańsk nie ma śledzi...
— Jaki koniec pieśni? Pieśń się dopiero zaczęła! — mówiłem rozpromieniony.
— Błysnęły jak sen złoty... Hej, chłopcy, biorę cały dzisiejszy „fang” (połów) a do „prizu“ (cena) dodam dziesięć butli...
Zaczęli ciągnąć drugi raz...


XXI.
Dowiaduję się, kto jest panem morza.

Połów trwał przez cały dzień i dał dobrych kilkadziesiąt centnarów, co w rezultacie przyniosło dziwne skoki ceny, wzajemne przelicytowanie się kupców i powszechne rozgoryczenie.
Pomyślałem sobie — zwykle i wszędzie tak bywa.
A połów był bardzo dobry.
W nocy wybuchła burza. Ni stąd ni zowąd powietrze zaszumiało, zawyło, zahuczało, powstał ryk, trzask, jakiego dotychczas nie słyszałem. Szczerze mówiąc, nie zląkłem się tej burzy, lecz raczej byłem dumny, że słyszę coś podobnego. Uważałem się już za „wilka morskiego”.
Wyznaję, że słyszałem, jak rybacy wybiegali z domów, aby ratować stojące w morzu żaki. W pewnej chwili coś mi szepnęło, że jako „wilk morski”, powinienbym może biec i ja na pomoc. Ponieważ jednak nikt tego odemnie nie żądał, naciągnąłem kołdrę na uszy i słuchając wycia burzy, smacznie zasnąłem.
Kiedy rano po śniadaniu wyszedłem zobaczyć, co się dzieje, pierwszym, kogo spotkałem, był pan Żebrowski.
Ujrzawszy mnie, uśmiechnął się i zawołał:
— Błysnęły jak sen złoty — i zniknęły.
— Kto?
— Nie pamiętasz, co mówiłem? Śledzie.
Ponieważ całem sercem byłem po stronie rybaków i życzyłem im jak najlepiej, odpowiedziałem z wiarą:
— Kto wie, może jeszcze będą!
— Ja wiem, że nie, że zniknęły na dłuższy czas. Słuchaj, jaki wczoraj był wiatr?
— Słaby. Ani żagla pełnego nawet nie było.
— Ty sam jesteś słaby. A jaki dziś jest wiatr?
— Bardzo mocny, proszę pana.
— Bardzo niemądre odpowiedzi, proszę pana. I ty jesteś harcerzem?
— Jeśli powiedziałem co niemądrego, proszę mi błąd wykazać! Będę panu wdzięczny. Ale pan tylko się wyśmiewa, a nic nie mówi.
Nie obraził się. Pomyślał chwilę, a potem zaczął mówić, jakby opowiadał bajkę:
— Gdy mieszkaniec miasta zbudzi się rano, pierwszą jego czynnością jest spojrzeć na zegarek, aby się dowiedzieć, która godzina. To dla niego rzecz najważniejsza. Nie pyta o to, czy ciemno, czy jasno, lecz czy ma już wstawać i iść do swego obowiązku, czy może jeszcze poleżeć, podrzemać. O swej godzinie wstaje, ubiera się, je śniadanie wychodzi i wraca. Jeśli ciemno, wstając, zapala światło elektryczne, jeśli słota, bierze palto, ewentualnie kalosze ale cóż go obchodzi, z której strony wiatr wieje, jakiej jest siły, o której godzinie słońce wschodzi czy zachodzi, jaką jest kwadra miesiąca?
Na morzu wszystko jest inaczej. Ot, żeby iść na maleńkie tobjaszki, trzeba wiedzieć, o której godzinie słońce wschodzi, nieprawda? Jeśli rybak wyjeżdża daleko na morze, musi wiedzieć, kiedy słońce zachodzi, aby moc w porę powrócić. Nocne połowy najlepsze są nie w noce pogodne ale ciemne — gdy księżyc idzie „ku ćmie”. Dlatego na morzu ludzie wciąż jeszcze do tego stopnia żyją miesiącem księżycowym, że nie mówią „miesiąc” lecz „księżyc”. A więc nie — za dwa miesiące, tylko?
— Za dwa „księżyce“! — odpowiedziałem.
— Widzisz. Zaś najważniejszą osobą, władcą i panem mórz jest wszechpotężny, tajemniczy, nieobliczalny Wiatr, we wszystkich swoich postaciach i odmianach zwłaszcza, jeśli chodzi o rybołóstwo przybrzeżne, jakiem przedewszystkiem jest nasze. Ryba lubi naogół wodę czystą i dlatego niechętnie zbliża się do brzegów, do których dopiero wiatr ją przynosi przez wytwarzanie odpowiednich prądów w morzu. Powiedziałem ci już, że nasze Wielkie Morze jest ubogie w plankton — po kaszubsku nazywa się to „kool“ — i w sól. Małe Morze jest pod tym względem jeszcze biedniejsze. Dno ma piasczyste, koolu czyli „pożywki“ bardzo mało, woda jego jest tak słodka, że można ją pić, a prócz tego znajduje się w niej CO, od którego każde stworzenie ucieka. W takich warunkach ryba morska żyć nie może.
— A więc skądże się tu bierze? — spytałem zaciekawiony.
— Musi ją tu przynieść szczęśliwy wiatr, a właściwie odpowiednie następstwo szczęśliwych wiatrów. Jest ono rozmaite, układające się w przeróżne kombinacje. Ja przez sześć lat już dzień w dzień dokładnie notuję wiatry i wciąż nie wiem nic. Jest to zajęcie zupełnie bezowocne. Ale zasadniczo powiedzmy: Małe Morze jest miednicą, otwierającą się ku południowemu wschodowi. Chcąc wpędzić w nią rybę wiatr musi ją obdać z westu przez nordę, nord-ost i ost, nawet trochę zydy nie zaszkodzi, ale najgorszy jest zyd-west, bo ten, jako idący od lądu, jest bezrybny, ryby nietylko przynieść nie może, lecz ją odpędza. Zrozumiałeś?
— Tak, proszę pana, tylko jednej rzeczy nie rozumiem: dlaczego pan daje tym wiatrom nazwy niemieckie?
Pan Żebrowski wzruszył ramionami.
— A jakież mam im dawać nazwy? Łacińskie? Nie piszę przecież książki, lecz mówię z tobą językiem morskim, a ten po obu brzegach Atlantyku i Pacyfiku innych nazw nie zna i nie używa. Tak samo mówią Anglicy, Francuzi, Szwedzi, Norwegowie, tych samych nazw i związanych z niemi znaków używa marynarz rosyjski i fiński. Tu niema miejsca na spory językowe. Weź choćby przysłowia naszych rybaków: — Zyda — rybacka bida. — Ost — rybacki trost, to jest — pociecha. Norda — poprawi albo pozbawi.
— Dlaczego, proszę pana? Pan sam mówił, że norda jest wiatrem dobrym. —
— Sztop! — zawołał pan Żebrowski.
Mówił nie „stop“ lecz „sztop“.
— Sztop! Każdy wiatr jest zły, jeśli jest stały, czyli wieje zbyt długo, bo wtedy musi rybę odnieść.
— A jak pan mógł zgadnąć wczoraj, że dziś śledzi nie będzie?
— Bo ławica była przypadkowa.
— A skąd pan wiedział?
— Pytałem rybaków — jaki „sztrom“ czyli prąd — powiedzieli mi, że nord-ost, czyli północno-wschodni, podczas gdy wiatr był zyd-west, to jest wprost przeciwny — i to już drugi dzień. Wynika stąd, że ławica, albo część jej, wpadła w prąd, który jeszcze nieprzestawił i ten przyniósł ją ku brzegowi. A ponieważ miało się na burzę —
— A skąd pan wiedział?
— Barometr, obserwacja niektórych ludzi, czułych nerwowo na burzę w tym kierunku, obserwacja ptaków, wogóle sześcioletnie doświadczenie, instynkt i różne inne cuda! Jo, rozumie się, to wszystko mogło zawieść — i wcalebym się temu nie dziwił, ale nie zawiodło — czemu się również nie dziwię. Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale im więcej rozumiem, tem mniej wiem.
— To znaczy, że jesteś na dobrej drodze! — zaśmiał się pan Żebrowski. — A jak już zupełnie nic nie będziesz wiedział, wtenczas będziesz wszystko wiedział. No, a teraz pójdę zobaczyć, co się u mnie dzieje.
Skinął mi głową i rzekł na pożegnanie:
— Żyj-że nie jak poganin, lecz jak porządny człowiek i pamiętaj, że pierwszem, co masz zrobić rano, jest — popatrzyć, jaki wiatr. Orjentować się chyba umiesz.
— Umiem. Mam nawet busolę.
— No — to cześć. Dudek, idziemy!
Wsadził ręce w kieszenie i poszedł.


XXII.
Przygotowania do połowów zimowych.

Burza trwała z małemi przerwami prawie dwa tygodnie.
Tu jednak lądowym swym czytelnikom muszę powiedzieć, iż burza lądowa a morska, to dwie rzeczy zupełnie odmienne.
Podczas burzy morskiej słońce może cudownie świecić na niebie lazurowem czy szafirowem, deszcz nie pada i jeśli wiatr nie jest zimny, małe dziecko spokojnie możnaby wyprowadzić na przechadzkę. Grzmotów ani piorunów niema, ani mowy o błyskawicach, ulewie lub gradzie.
Tylko morze — wścieka się!
I to wystarcza.
Raz, stojąc z Dawidem przed domem podczas silnej burzy zachodniej — ale w dzień, jakby u nas powiedziano „piękny, tylko wietrzny” — zapytałem, czy nie możnaby wyjechać na zatokę.
Spojrzał na mnie zdziwiony, prawie gniewny.
— Dziś?! — wykrzyknął — Czyś ty lichy rozum dostał? W taki sztorm?
— Ależ nie na morze, tylko na zatokę!
— Li na zatokę! Popatrz na nią! Nie widzisz, jaka biała?
Z miejsca, na którem staliśmy, doskonale zatokę było widać. Była istotnie biała, dosłownie wściekle biała.
— Dlaczego?
— Tak się pieni. Jak wrząca woda!
Doprawdy, możnaby pomyśleć, że zatoka kipi ze złości i nienawiści!
O falach na Wielkiem Morzu opowiem w następnym rozdziale, gdy będziemy mówili o strasznym wypadku, który omal nie zakończył się zatonięciem kilku rybaków. Był to prawdziwie rybacki dramat!
Zdarzają się też dni posępne, chmurne, groźne, a najprzykrzejsze wrażenie robi ryk wiatru i morza o zmroku. Wtedy na duszę pada dziwny smutek i nawet starzy rybacy nie mogą się oprzeć pewnemu lękowi i zaniepokojeniu. Wiedzą dobrze, że nikt z własnej woli w taki czas na morze się nie wybierze, ale bywają różne wypadki, — okręty toną, ludzie walczą z falami, a że wśród rybaków mnóstwo jest marynarzy, cóż dziwnego, że myśl o tem wszystkiem grozą ścina ich serca! W taki czas najmilszem ich schronieniem jest kościół, w którym godzinami głośno razem się modlą.
A późną nocą, gdy ryk morza stanie się piekielny, zaś wicher wyje olbrzymim, groźnym, rozwścieczonym głosem, niepokój nagle staje się niemożliwy do zniesienia. Wówczas w okienkach niskich domków rybackich zapalają się światła, słychać tu i owdzie trzaskanie drzwiami i napół ubrani ludzie odwiedzają się wzajemnie pytając, czy się co nie stało, czy kto czego przypadkiem nie słyszał.
Lecz mimo wszystko nie ustaje się w pracy, która — nie czeka. Oto — połowa października, zbliża się okres tak zwanych Burz Wszystkich Świętych, które najczęściej kładą koniec połowowi węgorzy. Prawda, poławia się je jeszcze, ale w coraz mniejszej ilości a wówczas nie sprzedaje się ich już kupcowi, lecz przechowuje się je, w odpowiednio urządzonych do tego celu skrzyniach, po kilka tygodni, aby sprzedać je po cenie najwyższej. Mogą być jeszcze śledziki, z tych jednak korzyść niewielka, chyba, gdy jesień jest zimna. Bywają pomuchle, brzony, będą jeszcze z pewnością fląderki, ale teraz rybak myśli już głównie o bretlingu czyli — o szprocie.
To też każdą chwilę poświęca przygotowaniom do najważniejszego sezonu szprotowego — a ten trwa przez całą zimę, często w bardzo ciężkich warunkach. Trzeba tedy opatrzyć ciepłą odzież rybacką, naprawić ją, uzupełnić. Trzeba do dalekich wyjazdów na morze przygotować pomarenki czyli baty żaglowe — i to z największą troskliwością i starannością, bo od tego zależy bezpieczeństwo a nieraz życie. Musi się łodzie „dychtować watą” — od zewnątrz i zewnątrz zalać smołą, uszczelnić, opatrzyć ster, osadzić nowy maszt, naprawić żagle, przygotować mnóstwo niezbędnych rzeczy. Na płaskiem wybrzeżu Mulmjerza, czyli Małego Morza — przez cały dzień widać wówczas siwe dymy, unoszące się z kociołków, pełnych smoły, której mocny, przyjemny zapach miesza się z zapachem morza.
Ta praca na świeżem powietrzu, w silnym wietrze i w słońcu, w obliczu morza i drugiego brzegu, nadzwyczaj mi się spodobała. Na wodach zatoki widać już było czasem próbujące swych sił naprawione pomarenki, bager warczał, pracując gorączkowo, aby jak najwięcej zrobić przed zapadnięciem zimy, wielkie młoty, tak zwane „babki”, z hukiem wbijały w dno morskie ogromne pale, tu i tam dymiły kominy wędzarń, a zdaleka, ze słonecznej „kuli” Westowego Oku dolatywały klarnetowe krzyki łabędzi i wrzask rozmaitego ptactwa.
Gdy tak jedni krzątali się nad zatoką, drudzy pracowali w domu, zajęci przedewszystkiem przy mancach szprotowych.
Żeby nie nudzić zbytecznem opisywaniem szczegółów powiem, że zwykła manca szprotowa jest taką samą firanką, zastawianą w wodzie poprzecznie, jak manca śledziowa, z tą tylko różnicą, iż oczka jej są mniejsze — odpowiednio do wielkości głowy szprota, który przez mancę śledziową bez trudu może się prześliznąć. Tę tkaninę sietną (po ryb. „jadro”) kupuje się już gotową, w domu się ją tylko „stela”, to znaczy, oprawia w linową ramę sietną. Mance „tonuje się”, czyli zabarwia rostworem glinki burej lub ciemno popielatej, skutkiem czego ryba sieci tak łatwo nie dostrzega, a prócz tego rostwór chroni jadro od niszczenia przez różne drobne żyjątka morskie. Tonuje się też żagle, aby były odporniejsze przeciw wilgoci.
I w wędzarniach można zauważyć wzmożony ruch. Wozy zwożą wciąż drzewo potrzebne do wędzenia i całe stosy mniejszych i większych skrzynek ze świerkowego drzewa, prócz tego blaszane puszki na marynaty. Zajeżdżają jeszcze nieraz wozy z węgorzami lub z fląderkami, ale wszyscy patrzą tylko, z której strony wiatr wieje i kiedy wreszcie rozlegnie się wesoły okrzyk:
— Juchhu! Są bretlindzi!


XXIII.
Dziewiąta fala.

Burze trwały wciąż, ale przecież od czasu do czasu mieliśmy po dwa-trzy dni spokoju. Wtedy, mimo iż morze było zwykle wzburzone, rybacy rzucali się do pracy, aby wykorzystać te spokojniejsze chwile, i trzeba przyznać, że pracowali wytrwale, z uporem i nie bacząc na jawne nieraz niebezpieczeństwo, byle tylko jak najwięcej zarobić przed nastaniem groźnej zimy. Teraz nie liczono się już ani z wiatrem, ani z morzem, nie spekulowano na to, czy ryba będzie, czy może, czy powinna być lub nie, lecz zastawiano sieci, jak tylko pogoda pozwalała na wyjazd na morze.
Był połów fląderek, okres tak zwanych „sieci“. W odróżnieniu od naszych sieci lądowych rybak nazywa sieciami haczyki czyli wędki na linach. Na spółkę sieciową składa się pięć działów czyli partów. Każdy spólnik daje osiem niecek, a na jedną nieckę wypada sznur z 600 wędkami, to jest, długiemi na 30 cm., w odpowiedniej odległości od siebie rozmieszczonemi sznurkami, zakończonemi haczykami z przynętą. Zatem jeden spólnik daje 4800 wędek, to znaczy, że na czterech wypada 19200 wędek, że zaś właściciel batu ma prawo do jednego partu czyli do swych 4800 wędek, razem liczba z pięciu partów złożona liczy 24000 wędek i zajmuje na morzu przestrzeń do 7 kilometrów. Oto co rybacy nazywają „sieciami“.
Tak, tedy Wielkie Morze daleko — szeroko zastawione było sieciami, aż Rzeki, poza Kulę, Szurową Rewę i Szur. Była norda a ponieważ groziła „sztormem“ rybacy wybiegli żaglami na morze po sieci. Ja siedziałem tego dnia w domu, bo właśnie zwieźliśmy byli z Dawidem bulwę, którą teraz znosiliśmy do piwnicy. Zaznaczam to dlatego, aby powiedzieć, że nie byłem naocznym świadkiem początku tej historji, znam ją tylko z opowiadań, na których się opieram.
Morza było dość dużo, wiatru na żagiel, nie więcej, tedy rybacy spokojnie sieci zbierali. W tem ktoś zauważy ze wiatr idzie do ostu, to jest przybiera kierunek północno-wschodni i że jest go coraz więcej. Fale rosły. Po jakimś czasie rybacy spostrzegli, że bałwany są tak wielkie, iż lądu z poza nich nie widać. Jest to nieomylnym znakiem, że woda u brzegu jest bardzo wzburzona, czyli, jak to rybacy określają, „u strądu jest wielki presk”. Trzeby było wracać do kraju.
Tak też zrobili. Nord-ostowa briża (z niem. — Brise — silny powiew) była już tak silna, że częściowo trzeba było zwijać żagle. Mimo to biegli do kraju bez przeszkód. Kiedy jednak zbliżyli się do płytkiej rewy zwanej osuchem, ujrzeli, że sprawa nie jest tak łatwa jak sobie to wyobrażali. Szerokie, spienione fale, wysokie jak chałupy, waliły w rewę, tak, że aż huczała. Bałwany — jeden po drugim wlatywały na nią, wspinały się jak konie do skoku, łamały się i spadały, pieniąc się i burząc, a do brzegu leciały z taką szybkością, gwałtownością i siłą, że uderzały o wał wydmowy czyli o „góry”.
Że położenie jest niebezpieczne, o tem wiedziała już cała wieś. To też wszyscy wylegli na góry, z wielkim płaczem wzywając pomocy boskiej i z biciem serca patrząc na powracające łodzie... Między tymi widzami — nie mniej od nich wzruszony — byłem i ja ze swym przyjacielem, Józkiem Kąkolem, którego tatk (ojciec), brat i — jak tu najbliższych nawet krewnych nazywają — dwaj przyjaciele, również byli na morzu.
Preszcy! rzekł mi Józek, wskazując na fale, zalewające strąd.
Chłopak był trochę blady, ale spokojny.
— Co będzie? — zapytałem.
— Mój tatk jest bardzo mądry! — rzekł z zaufaniem — On wie, co zrobić. Ja z tobą też przez osuch przejechałem i nic nam się nie stało. Patrz, spuszczają żegla! Biorą paczeny! Teraz uważaj!
Wszyscy byli na górach, rybacy, ich kobiety, dzieci, psy — i wszyscy patrzyli na morze. Ktoś półgłosem odmawiał modlitwę, zresztą słychać było tylko wściekły ryk i chrzęst fal.
Pierwsza łódź śmiało posunęła się naprzód i pracując paczenami — wiosłami, długiemi na trzy sążnie, ważącemi trzydzieści funtów, stanęła w miejscu. Fale szły, podrywały łódź, porzucały, ale żadna nie poniosła jej ku brzegowi.
Stojący przy mnie Józk coś rachował. Słyszałem jak szeptał:
— Sześć, siedm, osiem, dziewięć, acht, neun.
Paczyny skoczyły naprzód, wbiły się w grzywę nadlatującej fali i bat chyżo pomknął ku brzegowi. Za chwilę rybacy, śmiejąc się, przymocowywali łódź i z dumnemi, rozpromienionemi minami zwycięzców wynosili z łodzi niecki, pełne sieci, i fląderki. Tłum wołał, żartował, chwalił, kobiety głośno dziękowały Bogu, wypytywano o tych, których jeszcze widać nie było.
Zjawiła się druga łódź. Znów ta sama cisza naprężonego oczekiwania — znów ten okrzyk radosny tłumu i rozradowane twarze zwycięzców. A potem przyszły trzy łodzie naraz, potem dwie, wreszcie pojawiła się ósma, za nią ostatnia, dziewiąta.
— Tam jest tatk! — wskazał Józk ruchem głowy ósmą łódź.
Widziałem — stary rozkazywał, wydawał polecenia. Wskazywał na maszt, na paczeny. Jego towarzysze szybko zdjęli wysokie skorznie, zrzucili kurtki.
— Widzisz! — szeptał Józk, ściskając mnie za łokieć — O wszystkiem myśli! A teraz...
Łódź wjechała na rewę i zaczęła swą walkę z falami.
Józk liczył:
— Pierwsza, druga, trzecia...
Szerokie, krzemiennej barwy fale, ze śnieżno-białemi grzywami piany, leciały warcząc, klaszcząc, hucząc...
Jak tylko Józk wymówił „dziewięć!‘“ — łódź pomknęła naprzód i szczęśliwie przybiła do brzegu. Józk natychmiast skoczył do tatka.
Przyglądając się temu strasznemu widowisku starałem się zrozumieć tajemnicę dziwnego słowa „dziewięć“ — i zrozumiałem.
Nie było to żadne tajemnicze zaklęcie, ale sprawa zupełnie jasna:
Szły fale — jedna za drugą — zawsze dziewięć. Łódź, niesiona przez denegę (tak rybacy nazywają falę, akcent ma być na trzeciej od końca), zawsze idzie od niej wolniej, tak, że następna denega dopędza ją, po niej trzecia, czwarta i wówczas łódź może się bardzo łatwo przewrócić. Lecz jeśli uderzenia ośmiu deneg wytrzyma i nie pozwoli się im porwać a pomknie z dziewiątą, ostatnią, przyjdzie do lądu bezpiecznie, ponieważ ta dziewiąta fala wyprzedzi ją a więc nie jest dla niej groźna, zaś po jej przejściu przez parę minut morze jest spokojne, skutkiem czego żadna nowa fala już za łodzią nie goni.
Nadjeżdżała ostatnia łódź, dziewiąta. Nikt nie wątpił, że przybije do lądu szczęśliwie, jak inne. Liczyłem fale. Wtem — czy załoga łodzi nie wiedziała, czy źle tak liczyli — skoczyli naprzód przy siódmej fali. Rzuciła się na nich z tyłu ósma, po niej straszliwa dziewiąta, rozległ się okropny krzyk!
Łódź zniknęła w skłębionym, białym obłoku piany i poszła pod wodę.
Boże! Co za jęk! Co za wrzask! Dziesiątki chaotycznych rozkazów, nieprzytomny bełkot kobiet, pisk dzieci, twarze to blade, to czerwone... Znowu krzyk...
Wypływa na powierzchnię maszt, którego uczepiło się aż trzech rybaków!... Bałwany przelewają się przez nich, biją ich w twarze, w oczy. Maszt zbyt słaby, by trzech ludzi w przemoczonych ubraniach i butach utrzymać, to z tej strony, to z tamtej zanurza się raz po raz i wraz z nim idą pod wodę ci, co się go trzymają.
Kilkaset ust równocześnie mówi, woła... Znowu krzyk!
Wypłynął czwarty — na reji masztowej. Ale ledwo się nad nią wynurza. Coś woła. Ja nie słyszę, mimo, że cicho się zrobiło i tylko fale huczą. Ale rybacy odgadli — i jęk tem większy się zrobił.
— Siecie mu nogi oplątały i ruszać niemi nie może!
Kobiety mdleją, tarzają się po ziemi, wybiegają na strąd, wciąż jeszcze lizany przez fale, wznoszą ręce do nieba, wyciągają ramiona do tonących, dzieci piszczą, pan Żebrowski huczy, rybacy zbiegają na strąd, spychają łódź na wodę, inni ciągną ze stacji ratunkowej drugą łódź, większą... Daremne trudy! Nie sposób przeciw fali!
— Strzelaj lejprem, mówię ci! — ryczy pan Żebrowski.
Jest przyrząd ratowniczy, z którego na tonący statek wyrzuca się linę.
— Lejprem ogłuszę i utoną natychmiast — brzmi rozpaczliwa odpowiedź. — Nie! Tam mój brat! Zabiłbym brata!
Z morza dolatują głosy.
Ludzie cichną. Słychać jęki kobiet, łkanie.
A tonący na morzu zaczynają śpiewać:
— Pod Twoją obronę!
Gorące łzy tryskają mi z oczu, gryzę trzęsące się wargi.
Słychać modlitwę.
Fale wciąż nowe, nadbiegają bezlitośnie, podrzucają tonących, nakrywają ich, przywalają sobą.
Rozpacz ogarnia widzów.
Ktoś z wyciem pobiegł ku wiosce i po chwili dolatuje z niej dźwięk dzwonów.
Niektórzy na „górach” klękają i odmawiają litanję za konających.
Ci, co byli w kościele, padali na twarze, leżeli krzyżem. Brat jednego z tonących z płaczem bił głową o kamień. Niektórzy spazmów dostawali.
A tonący, bezsilni, bezradni, „drewali” — t. j. płynęli z wodą, falą i wiatrem wzdłuż lądu na południe, coraz dalej i dalej... Ludzie biegli wraz z nimi strądem, płacząc i modląc się, zapomniawszy o zemdlonych na strądzie kobietach, wodą zalewanych...
Dość!
Godzinę i dziewięć minut biedacy tak drewali aż ich wreszcie koło Boru uratowano. Czwartego, tego z zamotanemi w sieci nogami, z narażeniem życia uratował zuchwały lecz śmiały rybak borowski, Emil Herman. Kiedy już wszyscy biedaka opuścili, Herman z najsilniejszymi rybakami nie dał go śmierci.
Taka to jest historja Dziewiątej Fali.


XXIV.
Jadę na połów fląderek na „sieci“. Czemu fląderka ma krzywą gębę? Mgła na morzu.

Okropna to była scena, ą przecie, jak tylko mój Józk pewnego dnia powiedział mi, że pojedziemy zbierać sieci zastawiane na fląderki, ucieszyłem się niewymownie.
Wcześnie załatwiwszy się z węgorzami i żakami na naszej toni i dobrze najadłszy się smażonej słoniny z chlebem, pobiegliśmy na strąd, gdzie już czekało na nas dwóch rybaków z całą piramidą niecek z wędkami z przynętą na haczykach. Władowawszy to wszystko na bat, zepchnęliśmy go na głębszą wodę, przeleźliśmy przez burtę i — jazda!
Jechaliśmy na paczenach, ponieważ dzień był bezwietrzny, a na morzu glada, połączona z mgłą tak gęstą, iż widziało się zaledwie w promieniu kilku metrów. Syreny statków ryczały na dalekim szlaku parowców — według przepisu parowiec musi się podczas mgły przynajmniej raz na minutę ogłosić — ale nie robiło to przykrego wrażenia. Pod pierzyną mgły, zielono-szare morze falowało leniwie, mięko, z ledwo dostrzegalnym, jakby tłustym połyskiem — i wogóle wszystko dokoła nas było miękie, zaciszne.
— Jak wy się w takiej mgle orjentujecie? — zapytałem — Po czem poznajecie, że jędziecie we właściwym kierunku?

Z kobiałkami po szproty.
Eryk, czterdziestoletni żywy rybak z bujną czupryną i szpiczastą bródką — podobny trochę do malarza — uśmiechnął się. Wychyliwszy się z łodzi, patrzył przez chwilę w wodę, a potem rzekł:

— Pomuchli dziś nie będzie wcale, bańtków — mało co więcej jak dwa centnary.
— Można to naprzód wiedzieć?
— Jo.
Zaczął mówić Józk:
— Jak rolnik zna swą rolę, tak rybak zna morze. Na lądzie ziemia jest lepsza lub gorsza — tak też na morzu grunty są różne. Jest grunt lepszy i gorszy. Rybak to wie. Weź nasze tonie wangorzowe. Naprzeciw każdej toni wangorzowej na Mulmjerzu jest toń lososowa na Bałtyku — jedna lepsza, druga gorsza. Dlatego żadna toń nie jest własnością maszoperji, ale wszystkie maszoperje co rok tonie zmieniają, póki znów nie powrócą na dawne miejsce. Tak dobrze rybacy znają swe grunty.
— Ale jak do nich trafiacie? Jedziemy do „kuli“, jo? Jesteśmy od niej daleko czy blisko? W jaki sposób to oznaczysz?
— Po farwie wody — naprzykład. Choćby tylko to jedno. Rybak ma czas, godzinami wpatruje się w wodę i takie ma oko, że się na sążeń nie pomyli... Zna każdy fałd w gruncie jak policjant każdą dziurę na swej ulicy... Takich znaków i sposobów jest dużo... Nic trudnego!
— Tylko trzeba umieć! — mruknął Anton.
— Jak wszystko! — dodał Eryk — Ale douka dziś fajn! Nawet słoneczka nie widać!
Tak rozmawiając, pracowaliśmy paczenami równo, miarowo, póki z mgły nie wynurzyła się samotna, melancholijna preka z łachmanem, udającym chorągiewkę. Przypomniała mi żywo naszego pociesznego stracha na wróble w pustem polu. W chwilę później runęła na dno łodzi i zaczęło się „zbieranie sieci“, praca ciężka i wymagająca wielkiej siły.
Wykonał ją niski, ale barczysty Eryk.
Stojąc na przodzie łodzi, wyciągnął z wody sznur i zwijał go, podczas gdy Kąkole pomału wzdłuż linki wiosłowali. Gdy się jaka fląderka ukazała, Eryk uderzał nią o kant i w ten sposób „ścidał“ (skidał — zrzucał) ją z haczyka. Jedna po drugiej ryba padała na dno łodzi i zaczynała się na niem rzucać. W miarę jak przybywało ryb, krwią i wodą ociekających, mlaskanie trzepocących się ciał stawało się coraz głośniejsze, a mocne ogony bańtek chlapały w burej posoce. Gdy wędka wynurzyła się z morza, złapane na nią ryby, miotając się, wypływały na powierzchnię a ja patrzyłem, oczu nie mogąc oderwać od tej toni szaro-zielonej, tak bogatej w żywe i przerozmaite stworzenia. Były fląderki zwykłe, były „gladizy“ funtowe a rozmącę się od chropowatych fląderek skórą zupełnie gładką i bez żółtych centków, ale o ciele bardziej wiórkiem i wodnistem, były kury morskie, trafiło się kilka lekkomyślnych węgorzy i jakby na przekór Erykowi, kilka ciemno-popielatych pomuchli o wielkich, żarłocznych gębach.
Zwijaną wędkę Eryk układał na podstawionej niecce a kiedy wreszcie na sznurze ukazał się kamień, oznaczający koniec jednej niecki, podstawiono mu drugą i Eryk zbierał sieć dalej. Łódź huśtała się leciutko, morze szemrało cichutko, zacisznie było w mgle, słyszało się tylko charakterystyczne „ciup!” o twardy kant, w powietrzu błysk, potem „chlap!”, plusk w burej jusze — a ostra, przenikliwa woń dna morskiego coraz wyraźniej wszystkich owiewała.
Coraz wolniej Eryk zbiera sieć. Na policzki wystąpiły mu żywe rumieńce.
— E, ty tak powoli ścidasz! — zniecierpliwił się Anton — Na pólnie (południe — obiad) nie zdążymy. Rębaj! Rębaj!
— Rębaj sam! — odpowiedział zdyszany Eryk podając mu sieć.
Zmienili się.
— To bardzo ciężka praca! — tłumaczył mi Józk — Na to trzeba wielkiej siły. Ale był kiedyś w Jastarni taki siłacz, co sieć zwijał, siedząc sobie na ławeczce tak spokojnie, jak białka (kobieta) klębuszek przędzona!
— Jo! — potwierdził Eryk — Kustosz Michał! Le to był straszny chłop! Mój tatk, widział, jak sam do góry wysmyczył wóz, którego dwa konie uciągnąć nie mogły. Ani się przy tem nie zmoczył (spocił). Był dobry, bez serca (nie gniewliwy, łagodny), nigdy nikogo nie uderzył. Ale raz, jak jego białka zaczęła szkalować, stracił cierpliwość, chwycił ze złości wielki kaflowy piec i postawił go jej na środku izby. To był chłop! Dziś już takich niema!
Znowu „ciup! — ciup! — ciup!” — chlap, chlap! — cichy szmer wody, daleki ryk syren na „sztimersztrychu“.
— A czy ty wiesz Janku, dlaczego bańtki mają taki krzywy pysk, razem z oczami na jedną stronę przekrzywiony?
— Skądże mam wiedzieć?
— To było tak. Kiedy Pan Bóg świat stworzył, zwołał wszystkie ryby i zapytał je, którą rybę chcą sobie obrać za króla. Ryby, widzisz, nie są głupie!
— Ale doch, człowiek je łapie! — wtrąciłem.
— Jakby były takie mądre jak człowiek, to by nie były rybami! — odpowiedział zupełnie słusznie Józk. — Zaczęły radzić: Która ryba najpotrzebniejsza, najużyteczniejsza? Śledź! To każdy wie. Więc powiedziały — niech śledź będzie królem. Tedy — Bóg zrobił królem ryb śledzia. Jak to bańtka usłyszała — obraziła się. — Co? Nikczemny śledź? — I pogardliwie wykrzywiła gębę. Zobaczył to Pan Bóg i powiada: — Ty się krzywisz na moją wolę i przykazanie? Dobrze! Do końca świata będziesz miała taką paskudną, krzywą gębę. — I ma!
Uśmiechnąłem się.
Skończywszy, zawróciliśmy ku brzegowi.
Teraz już nie mówiliśmy nic. Tylko paczeny chlustały miarowo, energicznie, mocno. Jak się wkrótce pokazało, jechaliśmy mimo mgły prosto ku brzegowi, który też po półgodzinnem wiosłowaniu nagle z mgieł się wynurzył w odległości jakich 15 sążni.
— Wiesz, jak ziemia po hiszpańsku? — zapytał mnie znienacka Eryk.
Zmieszany niespodziewanem zapytaniem, nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Ja służyłem na hiszpańskim żaglowcu! — mówił dalej. — Ile razy Hiszpanie zobaczyli ląd, tak się cieszyli i wołali —
Zerwał z głowy czapkę i wywijając nią, wołał:
— La tierra! La tierra!
U brzegów półwyspu Helskiego zabrzmiał ten sam okrzyk, co na karawelli Kolumba na widok brzegów Nowego Świata.
Śmieszny zbieg okoliczności.
Na strądzie ujrzałem kilkunastu rybaków. Byli niespokojni o łodzie, pozostałe jeszcze na morzu. Wołali, dęli w rogi, jeden strzelił parokrotnie w powietrze z rewolweru.
Wśród tych ludzi jest solidarność!


XXV.
Burze Wszystkich Świętych. O dziwnych wędrówkach węgorzy. Kot morski. Siła węgorzy. O mięsie w zaczarowanym żaku.

Dzień robił się coraz krótszy, pogoda coraz płaczliwsza, zaś burze jesienne zrywały się coraz częściej, aż pod koniec października wybuchnęły z taką siłą, że najśmielsi nawet wyrzekli się nadziei dalszego połowu węgorzy. Padło tedy hasło:
— Żaki na kraj!
Znaczyło to, iż maszoperje urzędowo połowu węgorzy zaprzestają i że żaki należy wyciągnąć na ląd. Zaczęła się tedy żmudna praca wyciągania żaków, płukania ich, zwożenia do wioski z toni nieraz odległych i rozwieszania, aby wyschły. Tak samo trzeba było zwieźć setki długich, bukowych pali i dziesiątki kóp lejpra. Równocześnie dziesiątki łódek szukały na morzu i na zatoce żaków odniesionych przez wzburzone fale. Cała wieś wszystkie pażyce czyli łąki, wszystko było obstawione i zastawione temi lejowatemi sieciami, które, po doprowadzeniu do należytego porządku, miały zniknąć, aby wynurzyć się znowu na światło dzienne dopiero pod koniec przyszłego lata.
Dzień Wszystkich Świętych był dla mnie bardzo smutny. Przedewszystkiem budził we mnie mnóstwo bolesnych myśli i wspomnień, bo przecież był to dzień poświęcony pamięci mych ukochanych, a ci już wszyscy byli w grobie. Dałem wprawdzie na Mszę św. za rodziców i stryja, ale któż odwiedzi ich groby? I że też już nikogo prawdziwie bliskiego, kochającego nie mam na świecie!
W dodatku szalała burza, która smutek tych myśli potęgowała. Wichura była tak straszna, że stare drzewa przed kościołem gięły się prawie do ziemi, las wył i piszczał jak z bólu, wszystko drżało.
Byłem dnia tego na cmentarzu rybackim. Mogiłki z piasku usypane, zapadające się łatwo, na nich małe drewniane krzyże białe lub czarne jak łodzie rybackie, przeważnie bez napisów. Na niektórych krzyżach wianki z sośniny, przetykane sztucznemi kwiatami z różnokolorowej bibułki — wszystko więcej niż biedne — ot, kupa piasku, przemieszanego z prochami zmarłych!
Zdawało mi się, że Dawid odgaduje me myśli, ba w oczach jego widziałem jakby współczucie, a stojąc ze mną przedobiednią porą koło domu, wbrew swemu zwyczajowi nie gawędził, lecz milczał, a tylko kilka razy głośno westchnął i żałośnie pociągał nosem. Miałem wrażenie, jak gdyby chciał mi powiedzieć: — Wiem, co ci jest, ale, choć cię kocham, nic ci na to nie poradzę, bo taki już twój los i twój part na tym świecie. To każdy sam musi sobie kształtować.
Po południu wyciągnąłem Robinsona Cruzoë. Przeglądając tę ukochaną książkę, natrafiłem na miejsce, w którem Robinson opisuje swą samotność i wzruszający okrzyk papugi, jedynego przyjaciela, jakiego miał: — O, biedny Robinsonie Cruzoë!
— O, biedny Robinsonie Cruzoë! — powtórzyłem kilka razy i już byłbym zapłakał, gdyby naraz nie przyszło mi na myśl, że to właśnie, ta samotność jest najcięższym do zgryzienia w mej morskiej karjerze orzechem. Człowiek morza musi nietylko umieć tyle, aby móc samemu sobie wystarczać, ale, przebywając wciąż wśród obcych, daleko od kraju rodzinnego, musi umieć być samotnym.
To zrozumiawszy, przestałem się nad sobą rozczulać, porzuciłem myśli o samotności i wyszedłem przejść się trochę.
Dobrze zrobiłem, albowiem po drodze spotkałem pana Żebrowskiego, który, widać, również trochę markotny, zabrał mnie do siebie, poczęstował herbatą i opowiedział mi dużo ciekawych rzeczy o wędrówkach węgorzy.
— Widzisz, bracie, te węgorze, które rybacy tu poławiają — grzmiał na cały pokój — to nie są żadne węgorze morskie, tylko nasze, rzeczne. Sztop! To nie są żadne nasze, rzeczne i stawowe węgorze, tylko morskie. Sztop! Jakie to węgorze? Tak mi się wszystko w głowie pokiełbasiło, że teraz nie wiem, czy to są wogóle węgorze... Doch jo! To są nasze rzeczne i stawowe węgorze, ale zarazem i morskie, jo! Czego się śmiejesz, pało?
— Bo ja nic nie rozumiem! Pan raz mówi tak, to znów inaczej!...
— Ach, ty, morświnie idjotawy! Tak ma być, tak to jest rychtyg! Na morzu dziś tak, jutro inaczej — zależnie od wiatru! Za wiatrem musisz iść! Bracie, wzór charakteru człowieka morskiego to — chorągiewka na dachu!
— Ale chorągiewka na dachu to nie węgorz! — śmiałem się.
— Jo, węgorz! Mieliśmy mówić o węgorzach. Więc słuchaj!
Pan Żebrowski poprawił się na krześle, zapalił grubego, egipskiego papierosa, w zamyśleniu dmuchnął mi prosto w twarz i zaczął opowiadać:
— Kiedy u nas, w „kraju” słonko dobrze już zacznie w lecie przypiekać, tłuste, ale zaszlamowane, zamulowane i błotem cuchnące węgorze w naszych stawach i rzekach zaczynają doznawać dziwnego, nieokreślonego niepokoju. Co się w tych płaskich, twardych łbach budzi, nikt nie wie i nikt nie wypowie, ale powstaje w nich jakiś myśl, jakiś pęd, jakaś nieokreślona tęsknota, która ze stawów, bagnistych strumieni, rzeczułek i rzek wygania je do Wisły i dnem jej każe smarować do morza. To, bracie, jest tak sicher, jak to, co powiedział Manlicher. Żeby nie wiedzieć co się działo, pioruny i błyskawice, gromy i trzaskawice — w lipcu pierwsze fortpoczty ogromnej, smarującej w morze armji naszych węgorzy są już tu. W lipcu i w sierpniu goście jedzą tłuste, świeże węgorze, gotowane w koprowym sosie i smażone i nawet pieczone, a w bufetach wykwintnych restauracyj wielkomiejskich masz już na zakąskę po wódce węgorze wędzone, rozumiesz, pało?
— Rozumiem.
Pan Żebrowski pociągnął papierosa tak, że ognik mało płomieniem nie wybuchnął, z ust, jakby pogardliwie wykrzywionych, kątami rozesłał dym na trzy strony świata i mówił dalej:
— W miarę, jak jesień się zbliża, szeregi armji węgorzy stają się coraz liczniejsze i wówczas rybacy je, oczywiście, łapią. A te węgorze stają się wówczas bardzo cenne i poszukiwane, ponieważ, wycierając się o czysty piasek morski i płucząc się w czystej wodzie morskiej, tracą szlam stawów i rzek, a z tem także niemiły odor bagna, brzuchy ich robią się białe i dlatego ten węgorz nazywa się po niemiecku „Blanck-Aal“. Jest wprawdzie tłusty, ale wytworny w smaku, szlachetny. Masami kupują go od nas Niemcy, Danja, Szwecja — wszędzie, w całej Europie naszego węgorza możesz znaleźć.
— Przepraszam pana!
— Co ci jest, co ci brakuje?
— Jak mi pan sam nieraz mówił — na morzu nie dzieje się nigdy nic bez interesu. Dawid mi to potwierdził. Kiedy go raz spytałem, czy chodzi na strąd dla przyjemności, odpowiedział mi: — Nie! Jak ja tam nie mam żadnej sprawy, to ja tam niepotrzebnie nie pójdo!
— Rychtyg! Więc co?
— Jakiż interes ma węgorz, żeby leźć właśnie tu, gdzie go łapią?
— Nie bądź o niego niespokojny, już on wie, czego mu potrzeba! — odpowiedział pan Żebrowski, — W czasie, kiedy przeciąga przez nasze wody, na przestrzeni dziesiątek mil czyhają na niego dziesiątki tysięcy żaków, a on istotnie ma tu jakiś interes, bo zwłóczy, nie ucieka, lecz siedzi, i to „ausgerechnet“ w tych samych toniach, w których siadywali jego ojcowie.
— A czy to prawda, że on je groch?
Głupi jesteś choć rybacy w to wierzą. Zresztą — pewne uzasadnienie może jest... Ale to potem. Teraz słuchaj i nie przeszkadzaj!
— Nie będę.
— Ochraniają węgorza burze. Nie dlatego, żeby on podczas burzy gdzieś się chował i nie lazł w żaki. Przeciwnie. Sam mogłeś zauważyć, że w żakach, porwanych przez burze, zawsze coś jest. Ale cała rzecz w tem, że żak jest kosztowny, rybak boi się, że go może podczas burzy stracić i dlatego wyciąga żaki na kraj. Otóż gdy lato minie, a zbliża się burzliwa jesień, węgorze niezliczonemi stadami szurują po dnie morskim, jak gdyby się spieszyły, aby ich mróz i lód po drodze nie przyłapał. Burze Wszystkich Świętych rzucają na ich wędrówkę swój czarny płaszcz, tak, że ich główny korpus przeciąga przez niebezpieczną strefę z bardzo małemi stratami, zwolna wydostaje się na Morze Niemieckie, a stamtąd bez przeszkód już szuruje głębinami Atlantyku aż do Wysp Karaibskich.
— To są rzeczy naprawdę dziwne! — wtrąciłem.
— To są cuda, chłopie kochany, niesłychane cuda! W tem jest więcej poezji i fantazji, niż w dziełach dziesięciu poetów! Tej poezji się trzymaj, a będziesz zdrów na ciele i duchu.
— Więc on potem tą samą drogą do nas wraca? — zapytałem.
— Nie. Jest rzeczą stwierdzoną, że on już nie wraca.
— Cóż się z nimi dzieje?
— Nikt nie wie. Może rozłazi się po innych morzach — prawdopodobnie! — zresztą sztop! Nie będę mówił o rzeczach, których nie wiem. My wiemy tyle tylko, że z Antyllów on do „Starego Kraju“, jak mówią Amerykanie, przysyła listy.
— Niby jakto?
— On, widzisz, tam, w wielkich głębinach Atlantyku, składa jaja. Larwy jego, zwane elwersami, mające kształt drobnych, przeźroczytych listków, w ciągu pierwszego lata dorastają do 75 mm i na wiosnę powracają do naszych rzek i stawów, gdzie przechodzą przemianę i stają się prawdziwemi, zwykłemi węgorzami, które w stosownym czasie znów wędrują w morze, aby w niem złożyć jaja. Takie to są dziwne i znamienne wędrówki nieodgadnionej ryby, zwanej węgorzem pospolitym — Anguilla vulgaris Turton, jo!
— A z tym grochem co? Bo pan obiecał!
— E, ja zawsze obiecuję, taki mam już zwyczaj!
— A co pan myśli o kocie morskim?
— Jaki znów kot? — oburzył się pan Żebrowski, marszcząc brwi. Nigdy nic nie słyszałem! Niema morskiego kota!
— Jest! Dawid sam miał z nim do czynienia!
— Dawid cię buja!
— Zbujałby może pana, ale nie mnie, bo mnie kocha. On mi opowiada tylko to, w co sam wierzy!
— Więc cóż ci gadał?
— On mówi, że w wodzie żyje kot — zwierzę, zupełnie do lądowego kota podobne, z takim samym ogonem, tylko większe, szare. Rybacy nazywają go kotem morskim. Ten kot zakrada się do żaków, jak w nich są węgorze i pożera ryby, a potem nie wraca przez gardziel żaka, lecz rozrywa oczka jadra, to jest sietne, i ucieka, a wraz z nim węgorze, które przy życiu pozostały.
— Głupstwo!
— Dawid mi mówił, że mu ten kot żaki darł tak, że je wciąż musiał naprawiać.
— Głupstwo! Oczka źle były dociągnięte i dlatego węgorze same je porozrywały! Przecie to bydle jest szalenie silne! Ty myślisz, że on, jak się dostanie do żaka, leży grzecznie i czeka aż go przyjdziesz jarnować? Chłopie kochany! On przez cały czas szuka słabszego miejsca, żeby je rozerwać! W kiście, to jest w tej wielkiej skrzyni, w której rybacy węgorze przechowują, te szelmy łbami opukują każdą belkę, a gdy znajdą szczelinę jaką, to ich dwadzieścia wsadzi w nią ogony i tak długo wiercą, póki jej nie rozszerzą, a potem wszystkie wylezą... O, ty nie wiesz, co to węgorz!
— Dobrze, ale ten kot? Dawid opowiadał mi, że jeden rybak z Kuźnicy takiego kota w żaku złapał.
— A cóż z nim zrobił?
— Zabił go.
— Szkoda, że go nie wypchał. Dawid go widział?
Roześmiałem się.
— Mógł go nawet i widzieć, ale skoro on taki podobny do lądowego kota, po czemżeby poznał, że to kot morski!...
— Masz słuszność! Czekaj. Ale w Morzu Niemieckiem „Katzfisch”, drapieżna ryba, która ma zęby tak silne, że człowiekowi palec odgryźć może!... Opowiadał mi to mój Bernard, który służył na niemieckich szkunerach rybackich...
— A skądżeby się „Katzfisch“ wziął w zatoce?...
— Oho! Przed laty rybacy złapali w zatoce bańtkę, znaczoną przez laboratorjum morskie na Helgolandzie.
— A może to foka?
— Mogła być foka! Najprędzej foka! Przecie foki bywają tu w jesieni! Ale nie żaden kot morski!
Ja też nie wierzyłem! A może mi pan wytłumaczyć jedną rzecz? Dlaczego, jeśli ryby zawsze biorą się na przynętę i węgorze też, rybacy nie wkładają żadnej przynęty do żaków?
Pan Żebrowski roześmiał się.
— Trafiłeś w sedno! — zahuczał — Ale na to najlepszą odpowiedź może ci dać Dawid. Jego zapytaj!
Wieczorem, kiedy Dawid przyszedł do mnie na pogawędkę, zapytałem:
Dawidku! Powiedzcie mi: Dlaczego rybacy nie kładą żadnej przynęty do żaków.
Spojrzał na mnie oburzony, pomilczał chwilę, a potem odpowiedział z godnością:
— Od wieków tego nie bywało i nie będzie! Ojcowie nasi żadnej przynęty do żaków nie wkładali i my kłaść nie będziemy, osobliwie! I ty się tej myśli wstydź, bo to jest grzeszna myśl, którą ci, powiedzmy, zły podsunął!...
— Dlaczego grzeszna, Dawidku?
— A wiesz ty, co raz było?
— Nie wiem!
— Był raz rybak, bardzo biedny, taki biedny, że stawiał tylko żaki brodzone. Nie miał łódki, nie miał w czem na morze wyjechać, więc jak stawiał żaki, musiał po szyję w wodę wchodzić. A musisz wiedzieć, że rybak powinien mieć trzy zalety: Szykowność, doświadczenie i — szczęście. Bez szczęścia rybak najmądrzejszy i najszykowniejszy nie sprawi nic, osobliwie. A ten rybak szczęścia nie miał i tak go Pan Bóg doświadczał, że biedak nigdy ani jednego węgorza w swoim żaku nie znalazł. Że rybak pracuje zawsze z nadzieją — naszym znakiem jest kotwica! — więc przeciw Panu Bogu nie szemrał i choć głodem przymierał, pracował wciąż.
Tedy — jesień była, wszyscy wangorze mieli — on jeden nic. Nei a nei. Nie darzy mu się. A trzeba detków na bulwę, na mąkę — inaczej w zimie będzie głód. Więc powiemy — jednego rana, gdy znowu nic w żaku nie znalazł — gniew go nagle porwał i krzyknął:
— A żeby to rybołóstwo marno zdżineno!
Ledwie te słowa nieszczęśliwe wyrzekł, patrzy — strądem idzie nieznajomy rybak. Na krzywych nogach manczestry, modry żakirt (żakiet marynarski), mucka modra, wszystko jak ma być. Idzie i patrzy w piasek, jakby bursztynów szukał. Jak był już blisko, stanął i patrzy na biednego rybaka. Patrzy, patrzy — stary, siwy, bialutki na twarzy, z wielkiemi oczami, nalanemi krwią. I pyta:
— Masz ty, synku, jaki trosk, że jesteś taki smutny?
Młody rybak opowiedział wszetko (wszystko).
— A jakąż ty przynętę wangorzom do żaka dajesz? — pyta stary.
— Żadnej przynęty nikt u nas do żaka wangorzom nie dawał i nie daje! — odpowiedział rybak.
— Więc po co ryba ma do żaka iść, jeśli tam nic nie znajdzie? Przecie ona głodna, jedzenia szuka!...
— U nas nie dają nic!
— Eee! Ty będziesz wszetko za ludziami robił! A ja ci mówię, daj im do żaka jakie miąso, to napewne przyjdą! Posłuchaj, anie będziesz mej rady żałował!
Nie chciał rybak, ale gdy znowu kilka dni przeszło, a on nie miał ani jednego ogona od wangorza dostanego (nie dostał ani jednego węgorzowego ogona), powiedział sobie:
— Spróbuję! Doch ten stary może dobrze radził!
Ale skąd miąso wziąć? Rybak był taki biedny, że nie miał ani psa, ani kota — nic. Smutny poszedł na strand, idzie, idzie — a tam się coś czerni! Może bita (rzecz z rozbitego statku, wyrzucona przez morze na wybrzeże), jaka dobra? Idzie bliżej, patrzy — nie bita, ale zdechły morświn (delfin bałtycki), wyrzucony przez morze i napół obgryziony przez ptactwo.
— Jest miąso na przynętę! Wezmę kawałek, włożę do żaka! — pomyślał rybak.
I tak uczynił — a na drugi dzień znalazł w żaku cztery wangorze. Wangorze wyjął, miąso zostawił i poszedł, a trzeciego dnia był w żaku wangorzy cały mendel (15 sztuk), potem pół kopy, kopa, pół żaka, cały żak! Dobrze się rybakowi zaczęło dziać.
Ale neńce (matce) to się nie spodobało.
— Nieładna sprawa! — pomyślała, bo białka była taka chytra, że wiedziała, gdzie czart ma młode.
— Synku! — powiada — Tam u ciebie coś nie w porządku! Zaraz powiedz! Nigdy nic nie miałeś dostane, a teraz co dzień — pełny żak! Co ty robisz?
— Nic nie robio! — mówi synk — Nie było, to nie było, a teraz są.
Ale neńka nie dała mu tak długo spokoju, póki się nie przyznał i nie powiedział, że ma miąso w żaku.
Zlękła się białka. Zaraz ona poznała, że to wszystko od „złego“.
— Musisz to miąso z żaka wyrzucić, synku! — powiedziała mu.
— Doch w tem niema nic złego! Póki miąsa w żaku nie było, nie mieliśmy co jeść.
— Od wieków tego nie bywało, żeby kto miąso kładł w żak! — odpowiedziała neńka — Jak Pan Bóg zechce dać, to da i bez miąsa, synku! Musisz zaraz miąso wyrzucić!
Cóż miał robić? Neńka przykazała, synk tak uczynić musi. Przyszedł — wybrał wangorze, a był ich pełny cały żak, takich grubych, jak ręka, i miąso wrzucił w morze. Ale na drugi dzień znowu miał dostane trzy kopy wangorzy — i miąso w żaku! Też tam było! Teraz poznał rybak, że to od „złego“! Wangorze zaniósł do domu i wszystko opowiedział neńce. Na drugi dzień to samo, wangorze są i — miąso jest! Wziął rybak żak do domu, nie zostawił go już w morzu, a na drugi dzień — i wangorze są i miąso! Aż dopiero, kiedy wziął to miąso i zakopał na rozstajnych drogach — złe ustąpiło i wangorzy już nie dostawał.
— To wangorze były złe? — zapytałem.
— Nei, wangorze nei, le to, że on miąso kładł w żak!
— A tobjaski na haczyki można nabijać?
— Jo, to jest doch wcale inna zacha (Sache — rzecz) — zniecierpliwił się Dawid.
I znowu wykładał:
— Cobyś pomyślał, gdybyś znalazł na strądzie taką bitę — no, portfel, a w nim dziesięć tysięcy dolarów? Że ci to Pan Bóg zsyła? Nei! Bo jakbyś ty miał tyle pieniędzy, to przestałbyś pracować, zacząłbyś się bawić, straciłbyś zdrowie, siły, rozchorowałbyś się i umarłbyś — potępiony. Taką bitę zsyła tylko „zły“! Bo i człowiek jest zły! Jak głód w oczy patrzy, to rybak będzie feszował (fischen — łowić ryby) dzień i noc, w mróz, w śnieg, w najgorszy plusk (słota), ale jakby mu Pan Bóg bez pracy dawał wszetko, toby shardział i do kościoła ani by nie zajrzał — bo podziękować za to, co kto ma bez pracy dostane, takiego zwyczaju między ludziami niema!
Dawid wypalił mi to kazanie z taką siłą i z takiem przekonaniem, że bałem się odezwać.
— A jeszcze musisz wiedzieć! — mówił, dźwigając się powoli, aby zejść do siebie — Ryby łapane na przynętę nie są najlepsze, bo na przynętę rzuca się le ryba głodna, chuda... Widziałeś na haczykach wangorze?
— Widziałem.
— Były same chude, jo?
Przyznałem mu słuszność.
— A w żakach są przeważnie wielkie, tłuste. Tak samo z bańtkami. Syta bańtka śpi na dnie. Można ją dostać cezą albo tralą... tralą osobliwie... A bańtki z haczyków są małe i takie jak woda, marne — bo poszły na haczyki głodne...
Ziewnął.
— Tak a to je zacha! Osobliwie!
Podał mi swoją wielką mocną rękę i cicho, jak duch wyszedł w swych grubych, wełnianych pończochach.


XXVI.
Poszukiwanie szprotów.

Burze Wszystkich Świętych minęły, pogoda była znośna, ale rybołóstwa — żadnego.
Ten i ów złapał kilka węgorzy, pan Żebrowski wędził złociste, piękne ale dość rzadkie brzony — zresztą on miał co robić, bo — choć ceny z dnia na dzień rosły — stale kupował węgorze przechowywane w skrzyniach przez rybaków, ale ludzie — przejadali resztki pieniędzy, o ile je kto jeszcze miał.
Wszyscy czekali na szproty czyli na bretlingi.
Nie przychodziły.
Pan Żebrowski klął na czem świat stoi, nazywał rybaków próżniakami, piecuchami, mówił, że im się szukać nie chce.
Ale to nie była prawda.
Szukano uparcie, wytrwale, wszelkiemi sposobami.
Rybacy dzień w dzień wychodzili na „góry” i stercząc na grzbietach wydm, daleko widzącemi oczami badali morze i niebo. Morze mieniło się nieraz wszystkiemi kolorami, na niebie świeciły dwie i trzy nawet kolumny tęczowe razem, dalekim szlakiem parowców szły ładowane statki z rozwianemi, czarnemi pióropuszami, ale dla rybaka wszystkie te piękności i wesele nie znaczyło nic — bo „woda była pusta”, to jest bezrybna i musiała być pusta, skoro wiatr był przeciwny, bezrybny. Kiedy raz, patrząc tak z wału wraz z jednym starym rybakiem, powiedziałem nieopatrznie, że morze jest dziś ładne, spojrzał na mnie zdziwiony i warknął jakby zgniewem:
— Ładnie? Doch tu niema nic do widzenia!
Ba! Żeby tak kilkanaście mew rzucało się na morzu, żeby tak zaczęły falować czarne grzbiety delfinów — to co innego, bo to znaczyłoby, że tam jest ławica śledzi lub bretlingów, ale „farwy“ i tęcze?
— Nei! Tęczą jeszcze nikt nie był najadły!
Że niby nikt się jeszcze tęczą nie najadł.
Jeździli rybacy na Bałtyk i na Mulmjerz czyli na Małe Morze, stawiali na próbę mance. Obserwowano się wzajemnie szpiegowano — bo rybacy są nieufni, skryci, podejrzliwi i przesądni. Wywiadywano się, co która wioska robi. Dzień w dzień rozmawiano telefonicznie Gdańskiem, Gdynią i Helem, nieraz według umówionej szyfry.
Czynnego udziału w tych poszukiwaniach brać nie mogiem. Zbyt mało jeszcze znałem teren i gwarę rybacką. We dnie pracowałem razem z Dawidem, a wieczorem siedziałem w swoim pokoju i czytałem.
Pewnego wieczoru ktoś cicho zapukał i wszedł.
Był to Józk Kąkol, mój przyjaciel, rozpromieniony i tajemniczy zarazem.
— Nie powiesz nikomu? — szepnął, przywitawszy się ze mną.
— A co się stało?
— A nie powiesz?
— Nie.
— Jeden Helan miał dziś szproty w stelgornie!
Stelgarn to rama sietna, powiedzmy, sznurowa listwa sieci.
— Szproty w stelgornie? — spytałem. — No, więc cóż z tego.
Józk spojrzał na mnie z pogardliwą wyższością, potrząsnął głową i rzekł:
— Nie myślałem, Janku, że z ciebie jeszcze taki głupc!
— Głupiec! Dlaczego?
— To ty nie rozumiesz, co znaczy bretling w stelgornie?
— A skądże ja to mam wiedzieć?
— Musisz wiedzieć, że Helanie od jesieni poławiają łososie na haczyki, do czego koniecznie potrzebują na przynętę śledzików i dlatego przez cały rok zastawiają mance śledziowe.
— To wiem.
— Szprot przez oczko mancy przelezie jak nic...
— To wiem.
— Ale u stelgornu, kol listwy mancy, oczka są o połowę mniejsze, tak, że szprot, choć mały, ulnąć (utkwić) w nich może!
— Rozumie się. Inaczej by nie ulnął.
— Teraz to ci już jest klur (klar — jasno)?
— Klur. Od samego początku było „klur”.
— Ty jeszcze wciąż nic nie rozumiesz!
— A co tu jest do zrozumienia?
— Że szproty są!
— Jakby ich nie było, toby nie mogły ulnąć!
— Ty nic nie wiesz, nic nie wiesz, nigdy rybakiem nie będziesz!
Zaczął mi tłumaczyć:
Zbite w pośrodku „karno” albo ławica śledzi lub szprotów ku bokom rozszerza się zwolna tak, że wreszcie flankują ją już tylko szproty idące luzem czyli „dzikie”. Te szproty, choć „dzikie”, idą jednak w dalszym ciągu w tym samym kierunku co ławica, której się do pewnego stopnia trzymają. Jeśli tedy jeden-drugi „dziki” szprot ulnie w listwie mancy śledziowej, to może znaczyć, iż ławica idzie.
— Jo, idzie! — wykrzyknąłem. — Ale dokąd!
— W tą stronę, w którą zwrócona jest głowa ulnionego szprota! — zawołał Józk — Przecież ogonem bretling w manc nie wejdzie! Rozumiesz teraz?
Byłem zachwycony.
— Chytrzy z was ludzie, niema co mówić! — rzekłem, zdumiony tą przebiegłością, darem obserwacyjnym i umiejętnością wysnuwania wniosków. Więc wiadomo, w którą stronę bretlingi poszły, czy też idą. Ale jak je złapiecie?
— Chcesz zobaczyć? To najedz się teraz dobrze, przygotuj wszystko, co potrzeba do wyjazdu, tak, żebyś się czemprędzej mógł ubrać i kładź się spać.
— O której mam wstać?
— Ja tu sam przyjdę po ciebie. Ty tylko nikomu nic nie mów i idź zaraz spać... Jo! Masz termos! Zrób herbaty i weź ze sobą. I fresztek (śniadanie) dobry musisz wziąć, bo może wrócimy późno! A ubierz się ciepło!


XXVII.
W pogoni za szprotami. Klęska.

Józk zbudził mnie o trzeciej nad ranem.
Noc była jeszcze głęboka, wszędzie głucha cisza.
Ubieraj się prędko! — napomniał mnie młody rybak, pomagając mi i dla pośpiechu podając to ciepłe nogawice (skarpetki), to sweater, to skorznie.
— Zapomniałem, że mieszkasz nagórze! — szeptał niezadowolony — Gdy u ciebie jest światło, to okno świeci jak „bliża“ (latarnia morska). Widać na całą wioskę!
— Cóż to kogo może obchodzić?
— Ludzie doch wiedzą, że chodzisz z nami na „feszeraj“ (rybołóstwo)! Nie mówiłeś nikomu?
— Nie! — skłamałem śmiało i z czystem sumieniem, bo zwierzyłem się tylko Dawidowi, a jego dyskrecji byłem pewny.
Józk tak poganiał, że nawet śniadania nie pozwolił mi zjeść w domu. Wziąwszy wszystko potrzebne, zeszliśmy pocichu nadół i wsiąknęliśmy w czarną noc.
— Ciemno! — szepnął Józk.
— Masz słuszność! — odpowiedziałem — Gdyby nie te światła w oknach, nie byłoby nic widać!
Prawie w każdym domu widać było światełko, a nad dachami śmigały iskry.
— Cóż to? Na odpust ludzie się wybierają, czy co?

Jedziemy na szproty.
— Prawdopodobnie, choć o żadnym odpuście w tych dniach nie słyszałem.

Drzwi trzaskały, tu i tam słychać było pukanie w okna i stłumione głosy.
— Czyżby się maszoperje zbierały na węgorze? — żartowałem.
— Ktoś nam musiał zrobić na złość! — zaniepokoił się Józk — Musimy się śpieszyć.
Tego samego zdania są prawdopodobnie i drudzy! — mówiłem. — Halloo! Baczność! To ty, Kuba? Uważaj, mało mi wiosłem oka nie wybiłeś!
— A żeby cię! — mruknął cień jakiś i rozpłynął się szybko w czarnej nocy.
Pośpiesznie, ale dokumentnie wsunęliśmy w domu Józka zwykłe śniadanie rybackie, składające się z przysmażonej słoniny, chleba i gorącej kawy z mlekiem. Na lądzie można się puścić w drogę naczczo, bo o kęs chleba czy szklankę mleka wszędzie łatwo, ale na morzu sprawa wygląda inaczej. Niema ani karczem, ani chałup przydrożnych, a prócz tego człowiek głodny prędko marznie, na wodzie zaś jest zawsze chłód.
— Masz wszystko? — zapytał Józk.
— Mam.
— Idziemy.
— A gdzie Anton?
— Z Alojzem przy bacie.
Ledwieśmy wyszli, usłyszeliśmy ciężkie kroki obładowanego człowieka w skorzniach.
Przypomniała mi się podobna scena z „Kurzawy“ Jacka Londona. London opisuje w niej gonitwę kopaczy złota do nowo odkrytego jaru. Rzekomo wiedzą o tem odkryciu tylko cztery osoby, ale gdy przychodzi do gonitwy, stają do niej tysiące.
Kiedyśmy odbijali od brzegu, nie było ani księżyca, ani gwiazd, wogóle żadnego światła, wyjąwszy oksywską latarnię morską po drugiej stronie.
— Bez światła jedziemy? — odezwałem się.
— Na zatoce światło niepotrzebne! — odpowiedział Anton. — Statków tu niema, tylko pomarenki.
Wybrzeże było jak wymarłe, cisza zupełna.
— Józk, od kogo ty masz słyszane o tych bretlingach w Helu?
— Od takiego, któremu napewne wierzyć można!
Wiatru było tyle, że nie musieliśmy ciągnąć remami, mimo to jednak pomagaliśmy niemi dla rozgrzewki, bo na wodzie chłód nocny dobrze dawał się we znaki.
Żagiel załopotał czasem, woda pluskała, za nami wrzeszczały we wiku (na zatoce) łabędzie, oksywska bliża mrugała dobrotliwie, po jedzeniu było ciepło, tak, że kiwając się machinalnie przy ciągnięciu remy, popadłem jakby w półsen.
Płynęliśmy tak dłuższy czas w milczeniu, z którego zbudził nas turkot motorówki od gdyńskiej strony.
— Mechelinki! Gdynia! — mruknął Anton — Oni zwykle motorówkami jeżdżą!
Kiedyśmy się znaleźli na wysokości Helu, oddaleni od niego o jakie półtorej mili morskiej, zaczęło świtać.
— A bodaj-że was licho! — krzyknął nagle Józk — Cała Kuźnica, Jastarnia, Bór — wszystko na morzu!
Spojrzałem na morze i wybuchnąłem śmiechem.
W szarym brzasku widać było mknące jak widma żaglówki. Było ich ze czterdzieści.
— A jak ten twój Elan zełgał? — zapytałem Józka.
Ee, toby się nigdzie na półwyspie nie mógł pokazać.
— A gdzież teraz? — zwrócił się Anton do Józka.
— Musimy zaczekać, bo jeszcze ciemno. Ma być jakiś „wrack” żaglowiec, który na rewie strandował (osiadł na mieliźnie). Nie może ruszyć, bo niema załogi ani pieniędzy.
W różnych gonitwach zdarzało mi się jako harcerzowi brać udział, o różnych, bardzo dziwnych nieraz gonitwach słyszałem i czytałem, ale pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć, jak ludzie szukają na wyścigi — ryby na morzu!
Ruszyliśmy znowu naprzód — nie my jedni tylko, ale ze trzydzieści pękatych, czarnych batów z ciemnożółtemi lub brunatnemi żaglami. Cała ta flotylla rybacka szła szerokim półksiężycem w prost na południe od Helu, ku unieruchomionemu na piasczystej rewie żaglowcowi. Widok był prześliczny. Uwięziony, półmartwy statek, jak gdyby się mścił za gwałt sobie zadany, rzucił teraz na morze dziesiątki tańczących pomarenków.
Rozbiegłszy się i wyrzuciwszy kotwicę, wszystkie łodzie zaczęły stawiać mance. Nasi rybacy, kutry helskie i gdyńskie — wszystko wielkim kręgiem zastawiało drogę ławicy i osaczało ją. Pracowaliśmy chętnie, z ożywieniem, z nadzieją, nie odczuwając zmęczenia, mimo iż kilka godzin już byliśmy w ruchu a morza było dość dużo, tak, iż łódź tańczyła, co się zowie.
Wracaliśmy w jak najlepszym usposobieniu, głodni jak wilki. To też, jak tylko doprowadziliśmy łódź do porządku, rzuciliśmy się na drugie śniadanie.
— Jutro rano będziemy zbierać mance i stawiać nowe! — mówił Józk, łapczywie jedząc chleb z sadłem. — Pojedziesz z nami?
— Jo, pojadę! Ale czemuśmy tak wcześnie dziś wybiegli? Był cały dzień czasu...
— Jo, a dobre miejsce?
— Skądże możesz wiedzieć, że twoje miejsce będzie szczęśliwsze, niż inne?
— Tego nie wiem, ale wiem, że sobie je sam wybrałem.
O, jakże strasznie bolały mnie kości, gdy na drugi dzień o czwartej rano wstawałem. Ledwie się mogłem ruszać! Ale przynajmniej tak się śpieszyć nie potrzebowałem, więc spokojnie zrobiłem sobie śniadanie i do syta się najadłem.
Niósł nas ku Helowi szybko północno-zachodni wiatr, od którego zatoka silnie falowała. Huśtaliśmy się, jednakże jazda była przyjemna. Znowu biegliśmy wraz z całą flotą rybacką, ale tym razem już w podnieconym nastroju.
Józk kłopotał się o mance — czy nie za daleko na morzu są postawione, na co Anton odpowiedział, iż raczej zbyt blisko i że właśnie powinno się było jechać dalej, za ten „siedzący” statek, na teren, zwany przez rybaków „Kamerunem“. A teraz znów: — Jak ławica pójdzie? Głębiej czy płyciej? I takich pytań niepokojących było mnóstwo.
Gdyśmy się zbliżali do celu, zaczęliśmy sprzątać w łodzi, chować i usuwać niepotrzebne rzeczy, aby nic w pracy nie przeszkadzało. Na łodzi jest ciasno, to też trzeba uważać, aby drugim nie zawadzać. Każdy ruch musi być obmyślony, celowy, rozumny, każdy chwyt należy robić z myślą o ruchu następnym. Dlatego też rybacy poruszają się jak koty. Niezgrabne ruchy, niezręczność pochodzi tylko z bezmyślności.
Następnie przywdzialiśmy t. zw. „eltychy“, zwierzchnie okrycie z impregnowanego płótna żaglowego, mające chronić od przemoczenia, a składające się z szerokich szarawarów i kaftana, albo długiego kitla.
Józk stał wyprostowany, patrząc daleko przed siebie.
Widać było szerokie, otwarte morze, jasną, srebrną przestrzeń — słońce było za chmurami — na niej statki parowe — wszędzie pomarenki i kutry, a daleko przed nami czarny punkt na wodzie — statek na mieliźnie.
— Elanie już tam są! — mruknął Józk.
— Oni mają kutry! — dodał, jakby na usprawiedliwienie Anton — Mewy są?
— Są.
— Dużo?
— Dość.
Wiatr niósł nas usłużnie, a dął tak, że Anton, który sterował, wciąż przymykał oczy.
Zauważywszy to, Józk zwrócił się do mnie i rzekł:
— Wszyscy sternicy cierpią przeważnie na oczy.
— Dlaczego?
— Bo im zawsze wiatr w oczy dmucha. Widzę prekę!
Podjechaliśmy, spuściwszy żagiel i zaczęła się praca.
Anton wyjął ster, schował go i zaczął wciągać mance na łódź, pomagał mu w tem Józk, od którego znów ja odbierałem je i składałem na dnie łodzi. Podczas tarcia wciąganej mancy na burtę, czasem odrywały się szprotki, na które natychmiast rzucały się mewy, chmarą wrzeszczącą lecące za łodzią. Każda łódź była jakby w białym, żywym, krzyczącym obłoku.
— Kiedy rybak jest syty to i mewa jest syta! — rzekł do mnie Józk.
Pracowaliśmy tak zawzięcie — a szproty były. Nie zadużo — Józk nieomylnem okiem rybaka oblicza je na sześć centnarów, jednakże jak na pierwszy raz to było ładnie, bo świadczyło, że istotnie zabiegliśmy drogę ławicy.
Zmieniwszy mance, to znaczy, postawiwszy nowe, ruszyliśmy w powrotną drogę do domu.
Lecz teraz trzeba było znów wyczerpać wodę z ociekających ryb i manc, następnie wytrzepać z manc szproty. Wypoczywaliśmy tyle tylko, ile trzeba było czasu na zjedzenie drugiego śniadania, poczem natychmiast zabraliśmy się do wytrzepywania. Trzeba mianowicie wiedzieć, że o ile się węgorze jarnuje a śledziki puluje, szproty wytrzepuje się z sieci na dno łodzi.
Przybyliśmy — Kaszubi mówią „przyłożyliśmy“ — do Borowskiego Oka, tam właśnie, gdzie jest najwięcej wędzarń. Już zdaleka widać było szeroko otwarte wrota wędzarni pana Żebrowskiego, przed wędzarnią ustawioną wagę, jego samego w wymiętym kapeluszu i żółtej skórzanej kurtce i biegającego wesołego, czarnego Dudka. W wędzarni migały zielone, różowe i pomarańczowe swetry dziewcząt. Z komina walił dym. Pod ścianą wędzarni piętrzyły się ustawione jedna na drugiej niecki i kipy wielkie kosze, pełne bretlingów.
Musiałem jeszcze pomóc braciom zanieść do wędzarni szproty, poczem, ledwie żywy ze zmęczenia, zawróciłem do domu.
— Jedziesz jutro? — zawołał za mną Józk.
— Jo! — odkrzyknąłem.
— A to, ty, zwarjowany marynarzu! — zaśmiał się pan Żebrowski — Nie poznałem cię w zydwestce. Wyjeżdżałeś na bretlindzi! No, jutro nie pojedziesz.
Był bliski prawdy, bo już rąk i nóg nie czułem. Nie chciałem się przyznać do tego, ale myślałem, jakby się od wyjazdu wykręcić.
— Pan myśli, że jestem zmęczony i nie wytrzymam? — zawołałem podrażniony jego uwagą — O, wcale nie!
— Mnie, wszystko jedno, czy jesteś zmęczony czy nie. Możesz być wypoczęty jak Bóg Ojciec przed stworzeniem świata, ale nie pojedziesz, bo w nocy przyjdzie sztorm. Norda. Ja ci mówię.
— Skąd pan wie?
— Spytaj komina, jeśli nie wierzysz.
Mimowoli spojrzałem na komin i po dymie poznałem, że wiatr idzie od „nordy“.
— Boże! A tam będzie tyle szprotów! — jęknąłem.
Uśmiechnął się jadowicie.
— Będzie? A może nie będzie. Przyjdź do mnie jutro po południu, to ci coś pokażę. A teraz — bioj do dom! (Biegaj do domu).
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać.


XXVIII.
Zwiedzam wędzarnię pana Żebrowskiego.

W życiu jeszcze nie jadłem z tak straszliwym apetytem jak tego dnia, choć wyznaję, że nigdy nie należałem do istot, któreby mogły wyżyć manną i rosą niebiańską a porcje, jakie Dawidowa mi dawała, były naprawdę ogromne. Ale ciężka praca na morzu, zwłaszcza w chłodny, wietrzny dzień, wyczerpuje prędko i człowiek jest po niej tak strasznie znużony, że nie myśli o niczem, jak tylko, aby się najeść, wyspać i wygrzać należycie.
Na szczęście mieliśmy tego dnia zawiesisty „czupurak“, to jest mój ulubiony, słony jak wszyscy dj... pekeflejsz, gotowany ze słodką kapustą a do tego bulwę. Jadłem ja wam tego dnia, czytelnicy kochani, jadłem! Czupurak był taki gorący, że aż parzył, „miąso“ słone popychałem ziemniakami, a że mi to wszystko było zbyt rzadkie, wzmacniałem jadło kęsami jędrnego chleba. Cóż to była za nieopisana cudowna „szmaka“ — jak tu mówią zamiast „smak”. Z trwogą patrzyłem na opróżniającą się szybko misę — trzeba przyznać, że Dawid ma też zdrowy apetyt, a tylko jako starszy wolniej ode mnie jadł — zapomniawszy, że przyniosłem coś około sześciu funtów świeżutkich prosto z morza bretlinżków, które Dawidowa natychmiast na patelnię rzuciła. To też po czupuraku przyszła nowa porcja bulwy i ogromny stos tych małych, smakowitych rybek, do niedawna srebrnych, mieniących się metaliczną tęczą, teraz rumiano-złotych. O, Panie Boże, pyszne są Twoje dary, zwłaszcza jeśli dla ich zdobycia trzeba wstawać o trzeciej rano i mordować się kilka godzin na morzu! Zjadłszy, ostatnim wysiłkiem powędrowałem do swego pokoiku, gdzie natychmiast gruchnąłem się na łóżko.
Zbudziłem się koło siódmej wieczorem, nie tyle wyspany, ile spragniony i tak obolały, że nawet leżeć nie mogłem. Z trwogą pomyślałem o czekających mnie trudach jutrzejszego dnia. Czułem, że mam gorączkę z przemęczenia, byłem jakby rozbity. Pan Żebrowski przepowiadał burzę, ale — jakoś cicho było dokoła, zdawało się, że wiatru prawie wcale niema. Napiłem się herbaty i położyłem się spać, z trwogą w duszy, lecz zrezygnowany. Spałem źle, bo mi się wciąż śnił Józk, budzący mnie i niecierpliwie szarpiący za ramię.
A nagle — jak nie huknie!
Co to?
Zbudziłem się i usiadłem na łóżku.
— Co? Już? Przecie ledwo zasnąłem!
Nie, to nie był Józk.
To był ktoś lepszy.
Norda! I jaka!
Potężny wiatr północny, dmący gdzieś od bieguna, ogromny, huczny.
Gromy przewalały się w powietrzu, zaś ja — uśmiechałem się błogo, jak najwygodniej ułożyłem swe zbolałe ciało i — mogę z czystem sumieniem użyć tego nowego zwrotu — zasnąłem na cały głos!
Następnego dnia przed południem wałęsałem się trochę, odpoczywając — nawet Dawid zauważył, że jestem „perżno bidny“, to jest trochę mizerny — a po obiedzie poszedłem do wędzarni pana Żebrowskiego.
Wyglądało to wszystko tak:
Przed wędzarnią stosy czerwonego drzewa, wióry, kosze pełne odpadków szprotowych i Dudek, leżący w zamyśleniu po stronie osłoniętej od wiatru. Na dachu szarpany wiatrem pióropusz dymu. Drzwi do wędzarni otwarte, dymem zionące. W chmurze tego dymu „sam“ pan Żebrowski, z hukiem operujący coś młotkiem. Przed nim na wielkim stole spiętrzone stosy białych, drewnianych skrzynek.
— Come va, signore, va bene, jo? — zawołał na mój widok, nie przerywając sobie w robocie — Gdzieżeś wczoraj był?
— Niedaleko Kamerunu, za Helem.
— Rychtyg! A pocóżeś tam jechał?
— Po szprotki, proszę pana.
— Fajn! Odpowiadasz, jakbyś z książki czytał. A mieliście jakie bretlingi dostane?
— Mieliśmy! — odpowiedziałem, ze zdumieniem przyglądając się temu dziwnemu człowiekowi, który tak szczegółowo wypytywał mnie o rzeczy dokładnie sobie znane.
— A cóżeście z niemi zrobili?
— Sprzedaliśmy panu.
— Aha! Sprzedaliście. A dalej co?
— Przynieślimy odważyć. Było 6 centnarów 40 funtów. Pan to zapisał ołówkiem na kawałku deski.
— Jo. A dalej co?
— Nic. Poszedłem do domu.
— A z bretlingami co się stało.
— Nie wiem.
— Więc poco je łapałeś? Żeby sprzedać? Tak nawet rybak nie odpowiada, choć on je naprawdę łowi po to, aby sprzedać, bo z tego żyje. Ale ty — morski Morski! Nie wiesz poco?
Zaczerwieniłem się.
— Pan uwędzi! — odpowiedziałem zmieszany.
— I koniec, co?
Pan Żebrowski stuknął młotkiem silnie w stół.
— Nie zostałeś tu po to, żeby się obijać z rybakami po zatoce! Masz się uczyć, rozumiesz? Masz się interesować całem życiem morskiem. Wszystko masz wiedzieć! Dlaczego nie przyszedłeś ani razu do wędzarni? Gadaj!
Spojrzałem panu Żebrowskiemu prosto w oczy.
Bo wiedziałem, że mnie pan zawoła! — odpowiedziałem.
— Aha! Wygodny jesteś!
— Rozumie się!
— Na morzu tak nie można! Tu trzeba twardych ludzi!
— A czy pan jechałby na paczenach, jakby pan miał dobry wiatr?
Pan Żebrowski strzelił we mnie zezem.
— Jo! Tak myślisz. A dlaczegóż to ja muszę ciebie — do siebie wołać?
— Bo pan dużo wie, a nie ma komu powiedzieć.
— Hm. Jo.
Zrobił taką groźną i chmurną minę, że się zląkłem i pomyślałem, że mnie za drzwi wyrzuci. Wiedziałem już, że to fantasta. Ale nie, czy miał do mnie słabość, czy też istotnie pragnął się przed kimś wywnętrzyć, nie wiem już, dość, że znów zagadnął mnie szorstko:
— Coście wczoraj przywieźli?
— Szproty! — odpowiedziałem posłusznie.
— Ale jakie szproty?
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, bąknąłem:
— Dzikie!
— Dziki osioł jesteś! — huknął pan Żebrowski — Myśl, nie rób „witzów“.
— A jakież mogą być szproty? — rzekłem już z pewną „tremą“, bo czułem, że jestem głupi.
— Mogą być szproty świeże, ułowione przez jedną noc — i szproty z dwóch, pięciu i dziewięciu nocy. To znaczy: rybak wywiózł na morze sieci wczoraj, a dziś przywiózł ryby. To szproty świeże, z jednej nocy. Kiedyindziej zaś z powodu burzy przywieźć ich następnego dnia nie mógł, burza trwała dwa, trzy, cztery i dziesięć dni, a sieci wciąż leżały w morzu.
— A czy to rybom szkodzi?
— Szkodzi i nawet bardzo. Jak wiesz, szproty łowi się w mance, sieci o oczkach 1 cm kwadr., tak? Ryba szarpiąc się, drażni skrzela, które się przekrwawiają, skutkiem czego ryba ginie, nieżywa leży w morzu, a im dłużej to trwa, tem ryba jest gorsza. Lecz rybacy takie ryby sprzedają a handlarze kupują, bo one szkodliwe nie są, ale po uwędzeniu wygląd mają lichy, brzuchy przeważnie rozpękane, a smak jakby waty. Przez pierwszorzędne szproty — podkreślił pan Żebrowski z naciskiem — powinno się rozumieć tylko szproty z jednej nocy. Takie, jak te, któreście wy przywieźli. Teraz chodź!
Weszliśmy do drugiej, obszernej ubikacji, z podłogą zbudowaną tak, aby woda mogła spływać do ścieku. W ubikacji tej było wielkie koryto, przy niem studnia, dalej stoły o pochylonych do środka blatach, ze stosami ryb, otoczone przez zajęte pracą dziewczęta, na każdym stole kocioł z dymiącą, gorącą wodą. Na podłodze i pod ścianą skrzynie i kosze pełne szprotek, a po całej wędzarni snuły się smugi gryzącego dymu.
— Myślałem, że tu ciepło, a tymczasem —
— W wędzarni palić nie można, bo ryba ciepła nie znosi! — przerwał mi pan Żebrowski. Widzisz, jesteśmy w wytykami, w największym oddziale wędzarni. Tu się ryby płucze — w tem tam korycie — sortuje, „wytyka“ czyli nadziewa na rożny i umieszcza się na ramach. Niezbędnemi do tego sprzętami są: koryto pod studnią, przetaki i stoły tak urządzone, aby woda mogła z nich ściekać. Chodź!
Poprowadził mnie do koryta.
— Widzisz — to wasze szprotki wczorajsze. Ja je płuczę, prawda? Bądź pewny, że nie wszyscy to robią...
— Dlaczego?
— Bo ryba traci przez to na wadze... Zresztą, nie będziemy mówili o tem, czego kto nie robi, a tylko o tem, co się robi i robić się powinno. Dość na tem, że szproty powinny być płukane. Po wypłukaniu wysypuje się je na druciane przetaki, aby ociekły, poczem wykładamy je na stoły, które obstępują dziesiątki dziewczyn. Teraz zaczyna się właściwa robota, a mianowicie „wytykanie“ czyli nadziewanie szprotów na rożny — metrowej długości druty, cztery milimetry grube. Nadziewa się szproty na rożen przez skrzele i pysk, przyczem trzeba je rozmieszczać w takich odstępach od siebie, aby się nie dotykały, bo inaczej zlepią się i nie uwędzą należycie. To jest bardzo ważne. Takie szproty są z jednej strony nie złote lecz srebrne i od tej strony prędko się psują, bo tam łatwo występuje pleśń. A teraz, choć to robota babska, masz tu rożen i wytknij pięćdziesiąt szprotek.
Widząc jak dziewczęta biorą po dwie, po trzy szprotki odrazu i wytykają je, nie patrząc nawet na nie, myślałem, że to rzecz bardzo łatwa. Zapewne — jak się ma wprawę, wszystko jest łatwe, ale mnie szło ciężko i powoli. Prócz tego — rybki były piekielnie zimne tak, że w krótkim czasie palce mi zgrabiały. Mimo wszystko — skończyłem.
— Już, proszę pana! — rzekłem, pokazując rożen panu Żebrowskiemu.
— Już? Dobrze. Zrozumiałeś? To było tylko pięćdziesiąt szprotek, a już w palce chuchasz. A cóż gdyby było piętnaście tysięcy?! Teraz rozumiesz, po co są te kubełki z gorącą wodą? Do tego dodaj zimno, panujące w nieopalonej wędzarni, robotę przeważnie nocną i dym, gryzący w oczy. Połącz to jeszcze z trudem rybaka, który już znasz, a zrozumiesz, że malutka, złota szprotka wędzona jest owocem bardzo ciężkiej pracy.
— Nie miałem wyobrażenia...
— Nie ty jeden, mój chłopcze, nie ty jeden. Dalej! Układamy rożny na ramach, spłukujemy „wytknięte” ryby jeszcze raz polewaczkami i wstawiany ramy w piec wędzarski. Pójdziemy tam.
Mroczna od dymu ubikacja, nawskroś przewędzona, z pięcioma jak gdyby wciętemi w mur, żelaznemi szafami.
— To — mówił pan Żebrowski — wędzarnia właściwa, w której znajdują się piece wędzarskie. Ilość pieców stanowi o wielkości wędzarni. Piec wędzarski to komora 1 m szeroka, 1 m 20 cm głęboka i 2 m 20 cm wysoka. W piecu urządzone są tak zwane „falce” rowki, w które wsuwa się ramy z rybami (ze szprotami i ze śledzikami), zaś na dole, w metrowym odstępie od najniższej ramy, znajduje się palenisko. W jeden piec wchodzi około centnara rybackiego (50 kg) ryb. Piece zamykane są na drzwi żelazne, podzielone na trzy kondygnacje poprzeczne; w środkowej znajduje się małe okienko, służące do obserwowania procesu wędzenia. Wstaw tę ramę.
Wypełniłem polecenie i zamknąłem drzwi do pieca.
— Jesteś pewny, że postąpiłeś bardzo mądrze, co? — drwił pan Żebrowski. — Otwórz drzwi! Mają być tylko przymknięte. Naprzód trzeba rybę wysuszyć, a potem ogniem ugotować, co odbywa się przy napół otwartych drzwiach pieca, a trwa półtora do dwóch godzin. Dopiero podczas właściwego wędzenia czyli kolorowania ryby wysuszonej i ugotowanej ogniem, zamykamy szczelnie tak drzwi, jak zasuwy dymowe w kominie. Przy kolorowaniu ryby trzeba nadzwyczaj uważać, aby z drzewa, na którem się wędzi, wydobywał się tylko dym, a nigdy ogień, który raz żywiej zapłonąwszy, może zniszczyć całą kuchnię, t. j, 50 kg ryb. Trzeba również zwracać pilną uwagę na temperaturę dymu, albowiem zbyt wysoka temperatura powoduje wyciekanie tłuszczu z ryb, a konsument otrzymuje ryby chude. O ile wszystko było w porządku, ryba uzyskała w dymie swój złoty kolor i — wędzenie skończone.
— Tu jednak muszę dodać — kończył pan Żebrowski — że gdybyś sobie wyobrażał, iż już wszystko wiesz, palnąłbyś skończone głupstwo. Chciałbym widzieć, jakbyś wyglądał, gdybyś tak uwędził szprotki w dymie z bukowego drzewa. Byłyby gorzkie. Drzewa żywiczne znowu dają dym, w którym ryba naciąga żywicą i staje się niemożliwa do jedzenia, a prócz tego nie chwyta w nim farby. Najszlachetniejsze — z wędzarskiego punktu widzenia — jest drzewo olszynowe, dające dym gęsty, żółty a słodki. Teraz wrócimy do pierwszego oddziału, do pakarni.
Wróciliśmy.
— Patrz! Stoją tu jedna na drugiej stosami ustawione ramy z ostygniętemi już, uwędzonemi szprotami. Na stole masz stosy lekkich skrzynek z cieniutkich deseczek świerkowych. Przedewszystkiem wykładamy skrzynkę dokładnie pergaminowym papierem, dlaczego?
— Żeby się skrzynka nie powalała —
— Ach, ty! Ryba posolona puszcza z siebie sok! Więc żeby skrzynka nie przeciekała! A potem układamy szprotki w równiutkie rzędy. Bądź łaskaw, zapełnij mi taką jedną skrzynkę!
Posłusznie i chętnie wziąłem się do roboty.
— Tylko nie zapomnij każdą warstwę przesypać solą.
— Dobrze, proszę pana!
W niecałe pół godziny byłem gotów.
— Już!
— Już? — dziwnie uradowanym głosem wykrzyknął pan Żebrowski. — Trzeba ci przyznać, że jesteś zręczny! Jabym tak prędko nie potrafił. Palce mam za grube. Dlatego ja — robię tak:
Z temi słowy przysunął sobie wyłożoną papierem pergaminowym skrzynkę, następnie wziął jeden rożen z wędzonemi szprotami, zesunął je razem, włożył rożen do skrzynki, lewą ręką przytrzymał rybki, prawą wyciągnął rożen i w mgnieniu oka pojawił się w skrzynce równiutko ułożony rząd złotych szprotek.
— Więc to tak?! — wykrzyknąłem.
Tak! — odpowiedział pan Żebrowski.
Dziewczęta zachichotały.
— A teraz — posypuje się każdą warstwę solą... widzisz... zabija się skrzynkę i — koniec! Masz!
To mówiąc wieko znów otwarł, lecz wyjąwszy ze skrzynki szproty wraz z pergaminowym papierem, owinął je jeszcze jednym arkuszem i podał mi.
— Na pamiątkę dzisiejszej lekcji.


XXIX.
Święta Bożego Narodzenia nad morzem. Znowu paczka. Jestem bogaczem.

Przedświąteczny czas szybko minął po połowach, które nazwałbym przypadkowemi, bo odbywały się tylko od czasu do czasu nie tyle z powodu burz, ile skutkiem dziwnie nieszczęśliwego następstwa źle kombinujących się wiatrów. Ja tego nie odczuwałem, Dawid też się tem zbyt nie trapił, bo oddawna już przestał być poddanym Jego Królewskiej Mości Wiatru, ale rybacy chodzili jak struci, a pan Żebrowski szalał.
— Grałeś kiedy w ruletę? — zapytał mnie raz — Nie, skądże, oczywiście. Ale wiesz, co to jest? Wiesz. Wyobraź sobie, że widzisz, jak gałka toczy się powoli na twój numer, zatrzymuje się, waha... Co? Emocja! Ale — wóz albo przewóz! Bęc — i po wszystkiemu! A tu emocja trwa przez całe dni, tygodnie, tymczasem pieniądze uciekają, a jak pieniądz raz ucieknie, nigdy go już nie dogonisz! Ja już adwent przegrałem!
Nie brałem sobie tego zbytnio do serca, choć — i ja odczuwałem powszechne przygnębienie. Zwłaszcza smutno się robiło, gdy ciemności już zapadły, a światła elektrycznego jeszcze nie było. Gdy na kościele odezwały się dzwony wzywające na różaniec, kto tylko miał czas, śpieszył do kościoła, aby przykre chwile przedwieczornego zmierzchu nabożnie prześpiewać. Potem przez chwilę słyszało się w całej wiosce dźwięczne kłapanie drewnianych korków po przykościelnych kamieniach lub zmarzniętym piasku i — cisza, pustka, wicher i szum bezlistnych kasztanów, bijących na placu przed kościołem niskie pokłony. Było bardzo smutno.
Jakoś na tydzień przed Bożem Narodzeniem przyszła do mnie znowu paczka — nie paczka, ale ogromna paka, wielki, wyładowany kosz tak ciężki, że i tym razem nie obeszło się bez krowy Dawida i bez wozu. Było co wieźć i dźwigać, ale — opłaciło się setnie. Naturalnie — znowu od państwa Zielińskich! Wywindowaliśmy z Dawidem kosz do mnie na górę, gdzie mogłem spokojnie rozpakować i rozejrzeć się w darach.
Więc przedewszystkiem — dwa listy, które odłożyłem na potem, bo — nie wstydzę się powiedzieć — tęskno mi było do lądowych dostatków. To co? Sam zapach mówi — jabłka! Przepraszam bardzo, ale przedewszystkiem jedno — zjem. Dalibóg „szmaka“ lepsza nawet od — solonego węgorza! Dalej: gruszki, orzechy włoskie, laskowe, śliwki suszone — dużo! Oho, figi! Dawno nie widziałem, któż tu o figach myśli! A to? Również sam zapach doskonały mówi: wędliny! Zwoje kiełbasy, mój ulubiony salceson, wędzonka — na śniadanie znacznie lepsza od słoniny — znowu kiełbasa siekana, kiszka — mnóstwo, mnóstwo znakomitych rzeczy! I — słonina, potężny połeć!
Zacząłem wędrówkę na dół, do Dawidowej. Słoniną jej niezbyt zaimponowałem, bo sami niedawno zabili tucznego wieprza, ale ucieszyła się. Wędliny zaimponowały jej trochę więcej. Worek z jabłkami, których część sobie odsypałem, zmiażdżył babinę, gruszki także, a figi oczarowały Klemensa.
Dumny byłem z siebie tego wieczoru.
A zgadnijcie dlaczego, moi mili czytelnicy?
Czy dlatego, iż mogłem zaimponować biednym rybakom? Dlatego, że miałem tak zamożnych a dobrych przyjaciół? Dlatego, że mnie, a nie komu innemu przysłano tyle dobrych rzeczy?
Nie, nie i nie!
Dumny byłem z tego, że ten daleki a ukochany mój d jest taki bogaty, że tam rodzą się takie śliczne, wonne i soczyste jabłka, takie złote bery, takie słodkie, mięsiste śliwki. Dumny byłem z tego, że ten mój ląd tak potrafi sypnąć tem całem bogactwem, że on może być szczodry bez trudu, bo on wszystko ma, wspaniały, błogosławiony, królewski! I w tej chwili strasznie tęskniłem i strasznie chciało mi się kogoś uściskać.
Ludzie lądowi, pamiętajcie, że nikt nie kocha lądu tak gorąco, jak marynarz!
Listy były bardzo serdeczne, poczciwe i pomyślne. Zdziś donosił mi, że mój zbiór znaczków pocztowych ma dość dużą wartość, i że ma kupca, który za część mego zbioru daje czterysta złotych. Jeśli chcę, żebym —
Chcę! Jeszczebym nie chciał! Czterysta złotych! Zaraz każę sobie uszyć marynarskie ubranie i krawateczkę czarną i kupię muckę i fajn szykowne trzewiki, jo!
Uradowany zleciałem ze schodów do Dawida i powiedziałem mu, że teraz już mogę sobie sprawić „modre ubranie świątalne!“
Stary długo mi się przyglądał, jakby mnie swemi szaremi, błyszczącemi oczami całował, a potem przyznał:
— To ja pochwalo! To każdy musi pochwalić! Ja sam nieraz myślałem: Co ten bojs obuje na siebie w święto, żeby wyglądał jak człowiek!
A potem zaraz zaczął mi opowiadać, jaką to on miał swego czasu „okrutnie śliczną westę okrętnicką z żółtej skóry angielskiej z niebiańskiem futrem“ (podszewką).
Nie, żółtej okrętnickiej westy z niebiańskim futrem nie pragnąłem, ale ubranie marynarskie — to co innego!
Święta Bożego Narodzenia były naogół smętne. Rybacy są zbyt biedni, aby się bawić w jakieś uczty. W wigilję jedzą na obiad zupę węgorzową i smażonego węgorza z soli, wieczorem myśmy mieli szprotki smażone i kuch — trochę tych owoców, orzechów, fig. Dawid kupił dla Klemensa jakieś podarunki, ja też postarałem się o parę drobiazgów i po wieczerzy Dawid udawał „gwiazdkę“. Przebranie polega głównie na zawinięciu się w białe prześcieradło. Tak też „przebrał się“ i Dawid, ale mu się sztuka nie udała, bo jak tylko wysunął z prześcieradła swą żylastą, kosmatą rękę z wytatuowaną kotwicą i płomienistem sercem, Klemens zaraz poznał tatka i na tem się przebranie skończyło.
Po wieczerzy przyszło kilku chłopców przebranych za djabły, króla Heroda i „gwiazdkę”. Djabły biły Heroda karkulcami  t. j. pałkami do zabijania łososi.
„Pasterki“ tu w zwyczaju niema.
Drugi dzień nie różnił się niczem od zwykłej niedzieli. Przed południem dwie msze, popołudniu nieszpory, na tem koniec.
W drugi dzień świąt znowu wybuchła burza.


XXX.
Katorga rybaka

Wkrótce po świętach zaczęła się rybacka orka.
Zasadniczo wiatr nie był zły i szproty były, tylko że wciąż musieliśmy za niemi gonić, a tak się jakoś dziwnie kręciły, że ledwie coś nie coś dawały rybakom uszczknąć.
Wyjeżdżaliśmy dzień w dzień. Byłem „przyozdobiony“, według wyrażenia Dawida, „okrutnie ślicznie i ładnie“ i zaziębienia nie bałem się, zwłaszcza, że zima nie była ciężka, miałem też w termosie zawsze gorącą herbatę, dobre śniadanie dla siebie i dla towarzyszów, ale — trud był straszny. Dzień w dzień wstawać o czwartej rano, płynąć nieraz w ziąb przejmujący do szpiku kości, pod zimny wiatr dzień w dzień zmaganie się nietylko z ciężkiemi, przemokłemi mancami, ale i z morzem, które rzuca nie na żarty, dzień w dzień człowiek zachlapany, mokry, wytrzepywał szproty, dzień w dzień popychać na płytkich miejscach długiem wiosłem do siódmych potów, a potem wynoszenie szprotów, rozwieszanie manc, wszystko wymagające wysiłku aż do zdejmowania mokrych skorzni i przemoczonego sweatera — a potem najeść się, legnąć i ledwo się zaśnie, już — puk, puk! — albo terkotanie budzika! I znowu to samo!
To samo? Nie. Z każdym dniem ciężej. Po czterech dniach tej pracy byłem tak zmęczony, że nie mogłem nawet jeść. Jak tylko się po powrocie przebrałem — zasnąłem. Wieczorem wypijałem trochę mleka i spałem dalej. Następnego dnia myślałem, że padnę trupem albo się utopię. Na rękach miałem pęcherze od wiosłowania. Kiedy, zmieniwszy Józka, wyciągałem linkę, pęcherze mi popękały, mimo że miałem na rękach podwójne rękawice. Kłuło mnie w stawach, jakbym tam miał dziesiątki rozpalonych do czerwoności szpileczek. Bolały mnie żebra, pas, uda. Przed oczami latały mi czarno-zielone koła, nad oczami palił mi się jasny, piekący ból. Chwilami nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. W dodatku — po morzu chodziły bałwany, jak chałupy, a nadomiar złego mieliśmy z powrotem przeciwny wiatr, skutkiem czego musieliśmy nie tylko „popychać“, ale jeszcze blisko godzinę „kircować”.
Przeklęte słowo!
Co znaczy? Uważajcie, czytelnicy:

Zaciaganie żagli.

Chcę wylądować a wiatr mam od lądu. Cóż wtedy robię. Oto mijam miejsce, w którem mam zamiar wylądować i jadę znacznie dalej, poczem naraz pozwalam się wiatrowi znieść. W odpowiedniem miejscu znów idę pod wiatr na paczenach lub popychając i znów „drewam“, to znaczy, daję się unosić wiatrowi i prądowi, ale tak że robię zygzaki, które mnie zwolna przybliżają do lądu. Oto mijamy Jastarnię, daleko — daleko, widzieliśmy chodzącego na brzegu tatka Kąkolów, starego Stefana, „drewamy” — i znowu jesteśmy naprzeciw Boru i znowu musimy popychać tak długo, póki nie miniemy Jastarni i nie zaczniemy zygzakiem „drewać“. A tymczasem krótki dzień zimowy kończy się, wiatr staje się coraz zimniejszy, członki omdlewają, na czoło występuje poraz dwudziesty pot — i znowu jesteśmy naprzeciwko Boru i znowu musimy poptychać. Rozumiecie, czytelnicy? Oto, co znaczy „kricować”.
Ale i tak, mimo niewypowiedzianego utrudzenia, nie mogłem jeść. To jest — nie mógłbym jeść, gdyby nie mądry Dawid, który, przewidziawszy wszystko, nie wmuszał we mnie jedzenia, lecz mruknął kilkakrotnie „jo! jo“ i skinął na żonę.
Dawidowa, w której wielkich, szafirowych oczach dawno już czytałem współczucie połączone z miłosierdziem, postawiła przede mną szklankę — gorącego grogu z gwoździkami.
— To musisz mieć wypite, Janku! — niemal krzyczała na mnie — Jak się rozchorujesz, pani Zelińska będzie się na mnie gniewać, a co ja wtenczas zrobię...
Na zakąskę dała mi solonego węgorza, prosto z beczki.
Wypiłem parę łyków grogu, zakąsiłem węgorzem solonym, bardzo słonym — i jakże przeraźliwie zachciało mi się jeść. Jadłeś ty kiedy, mój czytelniku drogi, klopsy ze szprotów w sosie i z bulwą? To pańska potrawa, królewska, tylko że potrzeba do niej iście królewskiego apetytu. Tak.
Najadłem się i — spać!
— Jedziesz jutro na feszeraj, Janku? — zapytał mnie Dawid.
— Muszę. Jest nas tylko trzech.
— A zaziębły nie jesteś?
— Nie, Tylko wszystkie kości mnie bolą.
Wyszedłem.
A już przez drzwi słyszałem, jak Dawidowa tłumaczyła mężowi:
— On jest doch jeszcze za młody, za słaby. —
I ten następny dzień wytrzymałem, ale już więcej — mówiłem sobie — więcej nie! Bo „marno zdżino!“, jak rybacy mówią. Żeby nie wiedzieć co było, to następnego dnia nie wyjadę.
I nie wyjechałem, bo następnego dnia była — niedziela.
A w poniedziałek — była burza.
We wtorek wyjechaliśmy po mance, aleśmy ich nie postawili, bo pogoda była niepewna i pan Żebrowski przepowiadał burzę.
We środę była silna, zimna „nordowa briza“ — to jest dość silny wiatr północny. Pamiętam ten dzień doskonale, bo pierwszy raz zobaczyłem powrót floty rybackiej z połowu.
Przed południem leniuchowałem, czytałem trochę, odpoczywałem, a zaraz po „pólniu“ (po obiedzie) wyszedłem trochę na strąd przejść się. Wracałem przez las, z którego wyszedłem koło stacji kolejowej. Tuż za stacją kolejową mimowoli stanąłem, zachwycony widokiem, jaki miałem przed sobą. Niech sobie czytelnik wyobrazi:
Po prawej ręce skupione dokoła strzelistej czerwonej wieży kościoła czerwone dachy białych domków rybackich, nawprost — rozsypane na plaskiem wybrzeżu przysadkowate wędzarnie, po lewej ręce czerwone dachy Boru, dalej, jak okiem sięgnąć, świecące przestworze Małego Morza, a daleko — daleko jasno-niebieski pas — drugi brzeg zatoki. Dużo wody, powietrza, nieba, słońca. Dzień piękny i słoneczny ale zimny, bo od morza dmie kąśliwa „norda“, przejmująca do szpiku kości. Za wydmami ryczy Bałtyk.
Ale oto na horyzoncie pojawiają się na błyszczących wodach zatoki czarne sylwetki łodzi żaglowych — pojedyńcze lub idące „buńtami“ to jest grupami — cała flota żaglówek wynurza się ze świecącej mgły i ciągnie ku brzegom.
Cóż to takiego?
To z połowu wracają rybacy.
Chodźmy na wybrzeże zobaczyć.
Chroniąc się przed zimnym wiatrem pod ściany pobliskich wędzarń, przestępując z nogi na nogę i trzepiąc się po bokach czerwonemi rękami, czekają niecierpliwie na wiadomość o wyniku połowu krewni lub wspólnicy tych, co wyjechali na morze. Tuż kręci się kilku handlarzy ryb żartując, choć prawdę mówiąc, z rybami niema żartów. Przysłowia rybackie mówią: „Ryba-Fisch, Geld auf Tisch“, a dalej „Ryba płaci, ryba traci“, i jeszcze: „Ryba jak złoto albo jak błoto“, a nie może być przecie miejsca na żarty tam, gdzie się ma zawsze „albo — albo“. Rozumie się, nie brak też i dzieci rybackich, które zawsze i wszędzie muszą się wkręcić. Tym znów towarzyszą pieski. Po zanurzeniu łodzi zdaleka można poznać, że połów wypadł nieźle — to też wędzarnicy ustawiają wagi przed wędzarniami.
Wreszcie łodzie zbliżają się do brzegu. Rybacy spuszczają żagle, wyskakują z łodzi i powoli, aby im się do skorzni nie nalało, brną ku brzegom, czerwoni od wiatru i zimna, utrudzeni i tak skostniali, że ledwie się ruszają w swych ciężkich ubraniach i butach.
Idzie stary Paweł, ogromny rybak, mocny jak dąb. Twarz ma tak schłostaną wichrem i skurczoną z zimna, że wygląda, jakby był okropnie zły — ale oczy jasne patrzą wesoło. Już jest przy mnie. Nie wita się, a tylko rzuca przez zaciśnięte zęby:
— Jaki priz? (Jak płacą za rybę?).
— Niema jeszcze prizu! — odpowiadam.
— Żebrowski jest?
— Jest.
Jegoby nie było! Czerwony z zimna, ale wesół, już krąży dokoła swej wagi przed wędzarnią, hucząc na całą zatokę, żartując i pokrzykując od czasu do czasu na swego czarnego Dudka.
Tu muszę Czytelnikowi powiedzieć, że do różnych i wielu wzruszeń rybackiego zawodu i stanu należy też sprawa „prizu“ czyli cena za złowioną rybę. Cenę tę ustanawia giełda wędzarników, stosując ją do cen gdańskich, zapotrzebowania towaru i ilości poławianej ryby. Jeśli ryb jest dużo, spadają w cenie. Jeśli ryb jest mało, cena na nie musi być wysoka. Jeśli na lądzie rynek jest przeładowany, lub jeżeli jest ciepło, wędzarnicy ryb kupować nie chcą, bo albo ich nie zbędą albo też narażają się na to, że ryby się im zepsują. Nie biorą też ryb, kiedy „na kraju“ wypadają większe święta. Nie znając tych wszystkich względów, rybacy nie biorą ich w rachubę i dlatego rzadko kiedy wiedzą, co właściwie mają, bo ceny nieraz nagle skaczą lub padają z zawrotną szybkością.
Ledwie trochę przyszedłem do siebie, znowu się zaczęły moje męczarnie na wodzie. Chudłem, czerniałem, ale już jadłem regularnie i spałem świetnie. Wówczas poznałem, co to morze. Tam, gdzie lądowy człowiek widziałby cudowny widok, tam morze było dla mnie martwe, bo wiedziałem, że woda jest pusta. Nauczyłem się po białawym odcieniu poznawać „wodę bretlingową“ i po nim poznawać, czy szproty są czy nie. Zacząłem rozumieć, że ładna pogoda — fajn wiodro, jak rybacy mówią — jest nie wtedy, gdy słońce pięknie świeci, lecz kiedy jest wiatr pomyślny a niezbyt duży i kiedy się ma nadzieję na dobry połów. Wtedy „pogódka jest okrutnie śliczna”, choćby deszcz padał a czarne chmury wisiały nad morzem nisko, jak strop rybackiej izby.
Najgorsza była niepewność połowów. Dziś mieliśmy np. trzy centnary, jutro pół centnara, pojutrze półtora, następnego dnia nic, potem znowu dwadzieścia funtów, potem osiemdziesiąt i znowu przez dwa dni nic, nagle znów osiem centnarów — i przez cztery dni nic. A wybiegać trzeba było codziennie i zbierać mance i znowu stawiać. Zawsze dojeżdżaliśmy do swej linki z bijącem sercem, wzrokiem starając się przeniknąć ciemną powierzchnię wody. Triumfy były rzadkie, a zawody i rozczarowania stanowiły chleb powszedni — ale podziwu godna była wytrwałość i rezygnacja rybaków. Nawet nie zaklął żaden z nich, ani nie westchnął — pracowali w dalszym ciągu z niczem nie zmąconym spokojem i dokładnością. O, bo rybak nie robi nic na „łapes-capes”, byle zbyć! Nieporządną, niedbałą pracą naraziłby się tylko na niebezpieczeństwo i na stratę! Nie jestem filozofem i jako marynarz nie znam się na sprawach lądowych, zdaje mi się jednak, że to samo musi być i na lądzie — a tylko ludzie tego nie widzą, bo może to jest mniej widoczne, niż w moim zawodzie. Pod tym względem ludzie lądowi mogliby się niejednego od rybaków nauczyć.
Mimo, że się męczyłem fizycznie bardzo, z przyjemnością wspominam dziś te ciężkie czasy. Żyłem szeroko, na wielkich przestrzeniach wody, na powietrzu, w ruchu bezustannym. Wyjeżdżaliśmy często na Kamerun, na pełne morze daleko od Helu, na pełen życia szlak parowców. Widziałem orane czarnemi grzbietami delfinów ławice szprotów, słyszałem krzyki ogromnych stad mew, a wciąż w uszach mi brzmi skowyczące szczekanie fok, wystawiających z wody swe czarne, płaskie łby. Nie zapomnę nigdy tego żałosnego, osiadłego na mieliźmie żaglowca, dokoła którego krążyliśmy, łowiąc szproty i gawędząc o jego losie. Należał do jakiegoś prywatnego towarzystwa, które albo nie miało pieniędzy, albo też — co jest prawpodobniejsze — zrobiło jakieś szachrajstwo i nie dbało o statek. Na pokładzie żaglowca panował niedostatek, załoga sama musiała sobie kupować chleb — ale to było właśnie coś dla mnie. Marzyłem o tem, żeby się na ten statek zaciągnąć, uratować go, zostać jego kapitanem i ruszyć na nim w daleki świat. Żal mi go było, sterczącego tak beznajdziejnie na mieliźnie, nieruchomego wśród uganiającej wesoło po morzu flotylli rybackiej. Jakże tęsknie musiała patrzyć jego głodna załoga w jasne wieczorem, elektryczne światło Helu!
Ale stop, czyli, jak pan Żebrowski mówi, sztop! Zostawmy „rak” na mieliźnie a sami — jedźmy dalej.
Namęczyłem się przez ten czas okropnie, to prawda, ale też zrobiłem się silny jak koń. Morze przestało być dla mnie groźne.
Tu dodam jeszcze jedną drobną rzecz, o której się nie wie.
Ludzie przewracają się czasem, spadają z przyrządów gimnastycznych, z konia — i tłuką się mniej lub więcej boleśnie. Ale upadek w łodzi, gdzie są twarde żebra i kanty, pociąga za sobą potłuczenia zawsze bardzo bolesne a często niebezpieczne. Jak nic można złamać żebro lub rozbić głowę, zwłaszcza gdy łódź tańczy na falach. Stąd, między innemi, ta kocia zręczność rybaków.


XXXI.
Zatoka zamarza! Coś niecoś o kolei na półwyspie Helskim.

Z końcem stycznia zaczęła naraz dąć „zyda” czyli wiatr południowy.
Jest rzeczą bardzo ciekawą, że tu wiatr południowy nie jest ciepły, lecz przeciwnie, w zimie przynosi przenikliwe zimno.
Następstwa tego nie dały na siebie długo czekać. Przy brzegach zatoki woda zaczęła zamarzać, a jednego pięknego dnia istotnie, bardzo pięknego — mrozik zciął ją w gruby pancerz lodowy na przestrzeni kilkuset kroków. Kilka łodzi, a między niemi i nasza, osiadła na lodzie. A mance nasze były w morzu. Co robić?
Postanowiliśmy w lodzie przerąbać dla łodzi kanał tak, aby ją móc przepchać ku środkowi zatoki, gdzie lodu jeszcze nie było. Pracowaliśmy przez kilka godzin w pocie czoła, rąbiąc toporami gruby lód — napróżno. Dął wciąż zimny wiatr, lód wybiegał coraz dalej w zatokę. Gdy na drugi dzień pokazało się, że mróz się wzmaga, postanowiliśmy zostawić łódź, gdzie była, a po mańce posłać do Helu Antona.
Nastał przymusowy odpoczynek, z czego pan Żebrowski bardzo się cieszył, bo ceny na szproty znów poszły w górę, a on ich miał dużo. Pogoda była przepiękna, powietrze orzeźwiające, przeczyste. Dzieci w różnokolorowych sweaterkach i czapeczkach ślizgały się na zamarzniętych nadbrzeżnych kałużach, a zamarznięte łodzie czekały cierpliwie, z zadrością patrząc na te, które, wyciągnięte z wody w porę, długim rzędem leżały bezpiecznie na wybrzeżu. Dzień i noc słychać było wrzask ptactwa „na błonach”, to jest na niezamarzniętych miejscach na zatoce.
Te krzyki ptasie szczególnie drażniły pana Żebrowskiego, który był namiętnym myśliwym.
— Ty strzelasz? — zapytał mnie jednego dnia.
— Jeszcze jak! — odpowiedziałem ze słuszną dumą — Mewy w lot biję kulami.
— Tak? Z czego strzelasz?
— E, z karabinka kawaleryjskiego! Niewygodnie! Gdzież — kulami do ptactwa strzelać! Muszę zawsze w głowę mierzyć!
— Jo! Czekaj, pojedziemy kiedy na kaczki!
— E, pan tylko obiecuje — z przyzwyczajenia!
Obraził się.
— Jak przyrzeknę, zawsze dotrzymam! — fuknął wyniośle.
Ale zaraz dodał ostrożnie, na wszelki wypadek:
— Rozumie się, jeżeli mogę.
— Czekaj tatka latka! — pomyślałem.
Wieczorami starsze kobiety przędły manillę a rybacy z rodzinami wiązali żaki. Przytem opowiadali sobie różne rzeczy o dalekich krajach i dawnych czasach. Teraz, kiedy zatoka zamarzła, wspominali, jak to było, kiedy po lodzie biegali na „szchrecach” (łyżwach) do Gdyni albo i do Gdańska. Brali na nogi „szchrece”, drewniane, żelazem podkute łyżwy, na plecy worek a w ręce pikę do pikowania po lodzie, jak nie było wiatru lub przeciw wiatrowi. W wietrzną pogodę przywiązywali do piki kawałek żagla i tak z wiatrem lecieli przed lód, kupowali w Gdyni, ile tylko mogli unieść i wracali do domu. A na drugi dzień jazda znowu, póki był lód, bo to było łatwiej i taniej niż sprowadzać żywność dokoła zatoki furmanką. A gdy spadły wielkie śniegi, nawet ta komunikacja stawała się niemożliwa.
Gorzej kończyły się nieraz takie wędrówki do Gdańska, dokąd rybacy transportowali lodem ryby. Zdarzało się, że lód nagle puścił i trzeba było czekać, póki morze znowu nie zamarznie. Czekał rybak jeden dzień, drugi, trzeci, przejadł wszystko co miał, a wtedy — żebrał. Chodził do znajomych — „uręczać“ (pożyczać), a gdy się wszystko wyczerpało, szedł z Gdańska do domu piechotą dokoła zatoki, przez Gdynię, Puck, Swarzewo, Wielką Wieś.
— Niemało się tu ludzie za niemieckich czasów nachodzili! — kończył Dawid swe opowiadanie.
— Jakże! — dziwiłem się — Przecie Niemcy o komunikację bardzo dbali!
Dla siebie, Janku, dla siebie! Ale o nas oni nie dbali!
— Że też wam Gdańsk nie pomógł!
— Gdańsk! W im większym byliśmy „druku“ (potrzebie), im bardziej potrzebowaliśmy detków, tem dla Gduńska było lepszi, bo za rybę płacił jak z łaski. A jak lód był kruchy, albo nie było go wcale lub przyszła kurzawa, wielkie śniegi i nie można było wyjechać — wieś cierpiała głód. Nie wieś, cała nasza wyspa[4].
— Helanie też?
— Elany? Elany osobliwie! Oni nie mają nic, tylko te ryby! Jak Elan czego nie kupi, to nie ma. Oni wszetko kupowali w Gdańsku, a jak bulwa doszla, mąki nie było i przyszły burze — co uczynić? Gdy raz w czasie głodu w zimie Elany spróbowali bieżać po żywność do Gduńska kutrami, jeden kuter porwały lody... Dopiero za dwie niedziele wrócił, a inne kutry przyszły szczęśliwie po trzech dniach!
— Jakże sobie radzili?
— W Mechelinkach byli „szkutnicy“. Ci na swoich szkutach rozwozili po całym Mulmjerzu ludzi i lodzingi (ładunki) — jak furmani, powiemy, le że na sztukach. Ale jak była burza, to była rzecz niepewna, a nieraz szkutnik nie mógł przyłożyć (przybić do brzegu), tam gdzie chciał, tylko o milę dalej — i potem musieliśma na plecach nosić mąkę, bulwę, w śniegu, po lodzie... Było bardzo trudno, osobliwie! Ale teraz to już minęło! Mamy swoją kolej! Wystarczy napisać karteczkę — a już jest bulwa, węgiel, mąka, nafta. A nafta wtedy — o, Janku! Nafta za dawnych czasów, ohoho!
Teraz dopiero w całej pełni mogłem zrozumieć i ocenić znaczenie kolei na półwyspie Helskim.
W lecie, to jest podczas sezonu, ta linja kolejowa wygląda dobrodusznie i trochę pociesznie, kąpielowo. Tłumy ludzi, przeważnie pań i dzieci, wesołe powitania, pożegnania, „kłaniaj się cioci Maryni! A pisz! Nie zapomnij powiedzieć Władziowi! Nareszcie przyjechałeś! Dzieci! Tatuś przyjechał!“ Dobrze. I paczki, paczki, „a co tatuś przywiózł”, „doskonale wyglądacie, pędraki“, „a Jadzia czarna jak żuk”, kwiaty, owoce, śmiech, uśmiechają się konduktorzy i nawet parowóz parska śmiechem i leci dalej do Helu, gwiżdżąc i dzwoniąc wesoło.
Ale jednego dnia tor pustoszeje i pozostali na stacjach długo wpatrują się w biegnący „do kraju“, pełny pasażerów pociąg — ostatni w sezonie. I na torze robi się cicho, nie dzwoni dzwon, nie gwiżdże przenikliwie gwizdek parowozu i przy przechodzeniu toru nikt się już na prawo ni lewo nie ogląda. Pociąg przestaje istnieć, nie wchodzi w rachubę.
Późną jesienią ruch się ożywia, ale jakże niepodobny jest do letniego! Już wieczorem wędzarnie ustawiają przed stacją między torami całe piramidy i stosy skrzynek z wędzoną rybą. Funkcjonarjusze ambulansu pocztowego i wagonu towarowego muszą się dobrze zwijać, aby nadążyć z ładowaniem towaru. Na stacjach widać przeważnie rybaków w grubych „trojerach“ (sweatrach) pod kurtkami, w skorzniach a nierzadko w zydwestkach, kręcą się wędzarze, kupcy, pośrednicy — a wszystko i wszystkich czuć rybami. W dnie targowe widać jadące do Pucka lub Wejherowa rybaczki z wielkiemi koszami. Jadą na targ.
Ale dopiero kiedy nadejdą ryczące sztormy, wichura śnieżna lub mgły, dzwoniący i gwiżdżący, zasapany parowóz helskiego pociągu nabiera prawdziwego wyglądu i znaczenia. Wicher wyje niesamowicie; las trzeszczy, morze ryczy, po wybrzeżu, dudniąc, przewalają się fale, a maszyna stuka rozgłośnie, rytmicznie, i to dzwoniąc to gwiżdżąc rozkazująco, pędzi przez lasy między dwoma morzami, stanowcza, uparta, wierna swej służbie, i nie ustanie, póki nie dotrze tam, gdzie w blasku wielkiej latarni morskiej, wpatrzonej w portowe światła gdańskie, leży Hel, ostatni, wysunięty w morze port Rzeczypospolitej.
Ile razy, w spokojny czas czy w burzę, słyszałem wieczorem przeciągły, jakby zaniepokojony, jękliwy gwizd parowozu, zdawało mi się, że on woła:
— Bądźcie spokojne, dzieci, nie bójcie się, nie zapomniałem o was, przybywam, już lecę, pędzę, przynoszę wszystko, co obiecałem, wezmę co chcecie, abym odwiózł. Nie jesteście zapomniani, nie jesteście odcięci od świata!
Pięć czy sześć wagonów zaledwie ciągnie za sobą ten parowóz, ale rano czy wieczór zawsze spora garść ludzi wita go przed stacją.
Jest to jeden z najmilszych pociągów w Polsce.


XXXII.
Idę z bodorzem na węgorze. Zbłądziłem na lodzie. Czy św. Antoni?

Gdy zatoka zamarznie, rybacy poławiają na zatoce węgorze zapomocą ościeni, zwanych też bodorzami.
Prawdę mówiąc, rybacy prawdziwi są tym połowom przeciwni i nie braliby w nich udziału, gdyby nie ludność nierybacka, która się bodorzami chętnie bawi i wciąga w to rybaków.
Sprawa przedstawia się następująco:
W zatoce puckiej znajdują się węgorze, które nie wędrują lecz przebywają stale na jednem i tem samem miejscu. Są one mniejsze od węgorzy zwykłych, przeciętnie nie ważą więcej jak pół funta, a brzuchy mają nie białe lecz żółte. Wogóle — jest to ryba dość licha, lecz ponieważ węgorzy w zimie niema, wędzone cieszą się dobrym zbytem i są dobrze płatnym przysmakiem.
Rybacy poławiali je rzadko, natomiast ludność Pucka i nadbrzeżnych wiosek gburskich w zimie, kiedy niema nic do roboty, chętnie wychodzi na lód, aby sobie „upchać”, jak to się nazywa, kilka funtów węgorzy. Wychodzą też z ościeniami na te węgorze starzy rybacy, którzy już nie „feszują”, to jest nie uprawiają rybołóstwa, aby sobie „upchać” jakiś grosz na tabakę. Ale to nie jest prawdziwe rybołóstwo, tylko zabawa.
Do takiego połowu potrzebne jest przedewszystkiem porzędne, ciepłe ubranie i dużo słomy w butach, aby nogi na lodzie nie zmarzły, następnie — „izaks“ (z niem. Eisachse), siekiera na długiej rękojeści do rąbania lodu, bodarz — oścień na długiej żerdzi, specjalne widły do „upychania” i „mrzejszka”, siatka na złapane węgorze.
Dawid to wszystko miał, bo kiedyś także na lód wychodził, a ponieważ pan Żebrowski namawiał mnie, żebym tego sportu spróbował, jako że powinienem poznać wszystko, wziąłem jednego dnia te wszystkie przybory i poszedłem w kierunku Chałup, gdzie wik w całości już był pokryty lodem.
Szedłem ścieżką, przy plancie kolejowym. Dzień był szary, trochę mglisty, niebo ołowiane, posępne. Zaraz za Kuźnicą półwysep zwężał się tak, że po obu stronach widać było morze, po lewej zamarzniętą zatokę, po prawej wolny od lodu, szaro-zielony Bałtyk. Pan Żebrowski mówił nieraz, że nasze morze jest smutne, czemu ja uparcie przeczyłem, bo smutku nie lubię, nie umiem być smutny i nie chcę, ale tego dnia musiałem przyznać mu słuszność. Widok był tak smętny, że rozpacz brała. Nic, tylko trochę zmarzniętego piasku, parę sosenek, tu biało-szara płaszczyzna lodu, tam tafla wody ledwo marszczącej się, bo dzień był bezwietrzny.
Ale na zatoce panował bardzo ożywiony ruch. Setki ludzi wyległy na lód, kobiety, mężczyźni, nawet młodzież, i gdzie okiem rzucić, wszędzie widziało się czarne figury, bodące dno zatoki. Ktoby nie wiedział, co to jest, a ujrzałby naraz ten widok, uśmiałby się serdecznie z tych ludzi, szturkających drągami w przeręble.
Wszedłszy na lód — bo dotychczas szedłem ścieżką obok plantu kolejowego — zacząłem szukać sobie miejsca. Mnóstwo było wszędzie przerębli opuszczonych, już wyjałowionych, wybranych, tu i owdzie ludzie rąbali lód izaksami, a gdzieindziej miotały się w mrzejszkach węgorze. Były jakie takie, dość spore, w sam raz na ugotowanie czy usmażenie dla jednego człowieka, ale były też maleńkie, jak obsadka pióra; z tych ludzie gotowali sobie zupę.
We mnie w stręt budziła ta chciwość ludzka i ten brak wszelkiego rozumu w tępieniu biednych stworzeń. Rozumiem, można łowić nawet szproty, mimo że są małe, ale któż widział pożerać narybek! Co komu z węgorza jak ołówek, wielkości glisty! Paskudstwo! Zauważyłem też, że bardzo wielu miało zamiast trójzębnych bodorzy, ościenie jak grabie, o sześciu, nawet ośmiu zębach, co jest niedozwolone. Lecz oni kpili sobie z tego. Na otwartej płaszczyźnie lodu widać zdala każdego człowieka, ale ile zębów ma oścień, tego nie widać. To też ludzie ci, na wypadek gdyby straż jaka nadchodziła, mieli przy sobie bodorze przepisowe, trójzębne, które mogli wkręcić na rękojeść na miejsce zabronionych. A trzeba wiedzieć, że znaczna większość wychodzących na lód z ościeniami doskonale zna grunt i wie, gdzie można najwięcej węgorzy znaleźć.
Odszedłem od tych „rybaków” daleko, żeby móc pracować, a raczej próbować nowego sportu swobodnie. Nawiasem mówiąc jest to zabawa wcale przyjemna, zwłaszcza jeśli się upycha nie dla zarobku lecz dla sportu i nie zna się gruntu. Wtedy to już jest zupełnie loterja.
Wybrałem sobie miejsce — na ślepo — zacząłem rąbać izaksem lód. Wyrąbawszy przeręblę, zacząłem „pchać“, to znaczy, kłuć dno bodorzem. Nie jest to bynajmniej tak mechaniczne i bezmyślne zajęcie, jakby się zdawało. Węgorza trzeba wyczuć. Mianowicie w zimie węgorze puckie śpią na dnie. Gdy się o nie zawadzi zębem ościenia i chwyci go się w widły, węgorz zaczyna się wić, co rękojeść ościenia telegrafuje ręce. Wtedy trzeba oścień wyjąć, ale tak, aby węgorz z niego nie spadł.
W pierwszej przerębli nie było nic, w drugiej też nic, w trzeciej złapałem dwa przyzwoite węgorze, w czwartej dopiero znalazłem miejsce dobre. Złowiłem sześć węgorzy, nielicząc drobiazgu, który wrzuciłem z powrotem w wodę. A trzeba wiedzieć, że „upycha się“ bodorzem cały swój kawałek dokładnie, albowiem „bodzie się“ cal po calu we wszytkich czterech kierunkach, tak, że całe dno jest skłute.
Ta gra spodobała mi się. Człowiek lubi zdobywać. Oczyściwszy tę szczęśliwą przeręblę, poszedłem dalej i wykopałem sobie nową. Zaraz na początku upchałem dwa wielkie węgorze, ale potem godzinę może mordowałem się napróżno. Podrażniony tem, znów poszedłem dalej i tym razem powiodło mi się doskonale. Złapałem aż osiem pięknych węgorzy. Gdyby szło o kolację czy obiad, to miałem aż nadto, nietylko dla siebie, ale i dla Dawida i jego rodziny, ale mnie nie zależało na korzyści, lecz na zdobyczy — więc nie poprzestałem na tem, tylko zaciekle upychałem dalej i dalej, aż nagle — zauważyłem, ze mi się okropnie chce jeść, że jestem na lodzie sam i ze jest dziwnie ciemno.
Spojrzałem na zegarek, który zawsze nosiłem na ręce.
Było pół do czwartej. Za pół godziny musiał nastać zmierzch, zwłaszcza, że już rano była mgła, która teraz zgęstniała tak, że z trudem mogłem się zorjentować. Nie zauważyłem nawet, kiedy ludzie z lodu zeszli.
No, wielkie rzeczy. Wiedziałem przecie, gdzie byłem i że do lądu nie dalej jak jakie trzy kilometry.
Dźwignąłem swą mrzejszkę — ciężka była! wziąłem na ramię izaks i bodarz i poszedłem ku brzegowi. Szło mi się łatwo, bo miałem przymocowane do podeszew skorzni „biardżadła“, rodzaj „raków“, które ułatwiają chodzenie po lodzie.
Szedłem i szedłem, mgła robiła się coraz gęstsza zmierzch zapadał, a brzegu jakoś nie było widać. Co więcej tu i owdzie lód zaczynał się załamywać, tak, że musiałem niepewne miejsca obchodzić i skończyło się na tem, iż szedłem jak niewidomy, pukając przed sobą bodorzem. Zciemniało się, a ja szedłem wciąż, coraz bardziej niespokojny, spłoszony i — poprostu mówiąc — ogłupiały, aż nareszcie zrozumiałem — że zbłądziłem! Tyle razy kręciłem się dokoła swych przerębli w tę i w tę stronę, iż wreszcie — zdezorjentowałem się i nie wiedziałem, dokąd idę. Przyczyniło się do tego i to, że rano wiała lekka „norda”, która nieznacznie — przynajmniej ja nie zdawałem sobie z tego sprawy — przeszła w wiatr zachodni. Ale o tem nie wiedziałem.
Miałem chwilę straszną. Szedłem gdzieś przed siebie, nie wiedząc, w jakim idę kierunku. Było zupełnie ciemno, mgła przesłaniała wszystko. Wrócić? Cóż to znaczy wrócić? Aby wrócić, trzeba wiedzieć, skąd się przyszło. Jakżeż mogłem odgadnąć to w ciemnościach!
Była to chwila — której nie zapomnę.
Stałem na lodzie, we mgle — sam, sam jeden, piętnastoletni chłopak. Dokoła cisza, mgła, ciemności. Daleko krzyki łabędzi i skowyczące szczekanie fok. I nic.
Wtem — błysnęło! Raz, dwa trzy, cztery! Błysnęło mi prosto w oczy — znane, białe światło oksywskiej „bliży“, latarni morskiej! Ileż razy witało mnie to światło, gdy z Józkiem i Antonem ciemną jeszcze nocą wyjeżdżałem na szproty, a teraz — to moje zbawienie!
Nie widziałem, jak daleko oddaliłem się od półwyspu. Wracać — było niebezpiecznie, mogłem zbłądzić, wpaść w przeręblę. Zresztą — za mną było ciemno, przede mną — jasno. Światło!
Poszedłem wprost w to światło!
Po trzech godzinach marszu ujrzałem światła Pucka i portu. Oczywiście w pobliżu portu nie mogło być lodu, wobec czego starałem się to miejsce obejść i wyjść na ląd trochę dalej. Ale po tej stronie zatoki lód, nie wiem dlaczego, popękał tak, że potworzyły się wielkie tarcze lodowe, zwane tutaj „szczytami” i do brzegu można się było dostać tylko skacząc ze szczytu na szczyt, co w ciemnościach nie było ani łatwe, ani bezpieczne.
Byłem już niedaleko brzegu, gdy znalazłem się w takiem miejsce, że ani kroku dalej zrobić nie mogłem zauważył to ktoś idący brzegiem i wskazując, abym szedł równolegle do brzegu, zawołał:
— Tędy! Tędy!
Zrozumiałem. Szczyty przytykały tu do brzegu, na który się też bez trudności po nich dostałem.
Miałem jeszcze czas zdążyć na pociąg i zaraz pobiegłem do wędzarni pana Żebrowskiego aby mu sprzedać węgorze. Kilka tylko zostawiłem na obiad dla siebie i dla Dawida.
Kiedy wróciwszy do domu, opowiedziałem o swej przygodzie, Dawid, który był o mnie niespokojny, zapytał mnie, jak wyglądał ów człowiek, który z brzegu na mnie wołał.
— Nie wiem! — odpowiedziałem — W mgle nie było widać, a zresztą, jak wyszedłem na brzeg, już go nie było, poszedł dalej.
To był z pewnością święty Antoni! — zadecydowała Dawidowa.
— Może to być — przyznał Dawid. — Może być! Święty Antoni! Osobliwie!


XXXIII.
Poluję na dzikie łabędzie.

Oddawna już zaciekawiły mnie łabędzie „we wiku“, to jest w zatoce, dotychczas jednak nie miałem sposobności zająć się niemi naprawdę. Pan Żebrowski, który do łabędzi strzelał, tyle mi o tych bajecznych ptakach naopowiadał, że miałem dla nich coś w rodzaju zabobonnej czci i respektu. Między innemi powiedział mi, że bezbronny, brzegiem wiku idący rybak może łabędzie zobaczyć, bo one poznają, iż on broni nie ma i wtenczas nie uciekają tak bardzo, ale nigdy się nie zdarza, aby myśliwy niespodziewanie na łabędzia się natknął — takie to są mądre ptaki.
Korzystając z tej wskazówki, zbrojny tylko w zdobycznego Zeissa po moim ojcu, nieraz błądziłem brzegiem wiku, ruchami i zachowaniem się chcąc wzbudzić zaufanie łabędzi, ale choć często krzyki ich słyszałem, na żadnego się nie natknąłem. Za to wyszukiwałem sobie miejsce, z którego czasem udawało mi się stado przez Zeissa podglądać. Była to leżąca nad morzem niewielka wydma, niczem na siebie uwagi nie zwracająca i nie mogocą wzbudzić podejrzenia, tak nieznacznie nad poziom się wznosiła.
Odkryłem to stanowisko przypadkowo, kiedy znudzony bezowocnem wałęsaniem się nad brzegiem, na tej wydmie usiadłem. Było to pewnego chłodnego, ale pogodnego i słonecznego przedpołudnia. Siedziałem, słuchając pokrzykiwania łabędzi, aż mi się znudziło, poczem, nie mając nic lepszego do roboty, zacząłem przez szkła rekognoskować okolicę, a że mnie ręce od ciągłego trzymania w górę bolały, wyciągnąłem się wygodnie za wydmą i tak patrzyłem, leżąc na brzuchu, na łokciach oparty.
Niespodziewanie zobaczyłem wówczas łabędzie.
Cóż za cudne ptaki!
Opisywać ich nie będę, bo kształtem nie różnią się od naszych łabędzi swojskich, są tylko znacznie większe, ale i to stwierdziłem dopiero później, bo widziane przez szkła nie wydawały się większe. Cały zachwyt polegał na świadomości, że to są łabędzie dzikie, wolne, dzieci dalekiego Morza Północnego, cała radość była w tem, że dzięki szkłom, niewidzialny i niedostrzegalny mogłem znajdować się wśród nich, obserwować i podziwiać każdy ich ruch, harmonijne wyginanie szyi, trzepotanie ogromnemi skrzydłami i majestatyczną, dumną postawę na wodzie.
Wiedząc, gdzie je znaleźć, odwiedzałem je często i chętnie, przyglądałem się ich zabawom. Było ich około trzydziestu sztuk, i nie zauważyłem, aby się odznaczały jakąś nadzwyczajną ostrożnością. Widać czuły się na tem miejscu pewne siebie i bezpieczne. Jadły, wrzeszczały w niebogłosy, czasami goniły się, srebrne na wodzie lazurowej, białe w dzień chmurny i gdy fala była zielona. Powoli oswoiłem się z widokiem łabędzi, a prawdopodobnie też i one ze mną, bo nie przypuszczam, aby mnie nie zauważyły, zwłaszcza, że czasami podpływały względnie blisko, na jakich pięćset metrów, tak, że śmiało można było strzał zaryzykować. Nie miałem początkowo tego zamiaru, ale gdy słyszałem, jak się tą zdobyczą niektórzy przechwalali, jak to opowiadali o trudności strzału do łabędzia, zdjęła mnie chętka pokazać, co umiem. Zacząłem tedy wychodzić nad zatokę ze swym karabinkiem i czekałem sposobności, która prędzej czy później nadarzyć się musiała.
Ale znalazł się ktoś, kto moje plany mordercze pokrzyżował.
Tym kimś był pan Żebrowski.
A było to tak:
Zatoka tu i owdzie częściowo zamarzła, a oba brzegi pokryte były śniegiem. Ponieważ nie mogliśmy wyjechać, postanowiłem z wolnego czasu skorzystać i jak tylko się rozwidniło, wziąłem Zeissa i karabinek i poszedłem nad zatokę. Zdaleka już słyszałem, jak się łabędzie ogłaszały. Przypadłszy za wydmę ostrożnie wychyliłem głowę i zasłoniwszy dłonią oczy, wyglądnąłem na zatokę, Zeissa nie chciałem używać, obawiając się, że słońce, które niedawno wzeszło, odbije się w szkłach, a ten błysk ptaki spłoszy.
— Są! — pomyślałem.
Siedziały nie dalej jak jakie trzysta metrów, i z tej odległości nie były mniejsze od figury ludzkiej w dwóch trzecich zasłoniętej. Widziałem je doskonale gołem okiem.
Serce biło mi mocno, ale nie poddałem się wzruszeniu. Zaciąłem zęby, powoli przygotowałem karabinek do strzału, przywarłem całem ciałem do ziemi, ułożyłem się jak najwygodniej i wyszukawszy ofiarę, zacząłem starannie mierzyć.
Był to wielki, biały łabędź, majestatycznie płynący wprost na mnie. W chwili, kiedy go brałem na cel, jak gdyby mu życie zbrzydło, uniósł się trochę na wodzie, wyprostował się i zaczął bić powietrze skrzydłami.
Już chciałem strzelić — gdy paf! Nie ja, z lewej strony. Ptaki natychmiast — paf! — zerwały się — paf! paf! paf! — rozwinęły swe długie skrzydła, i tnąc niemi powietrze, że aż szumiało, poleciały. Ach, to był widok! Wielkim ptakom starczyło raz — drugi uderzyć skrzydłami, a potem leciały wprost w słońce bez ruchu, jakby płynęły. Coś cudownego!
Zachwycony wyskoczyłem na wydmę — i w tej chwili doleciał mnie gniewny, grzmiący głos pana Żebrowskiego.
— Ty smarkaczu jeden! Ja cię nauczę płoszyć mi łabędzie! Jak tylko na ląd wyjdę, uszu ci natrę!
Zdziwiony zacząłem się rozglądać, chcąc zobaczyć, skąd ten głos dochodzi, bo nie widziałem nikogo. Dopiero po chwili zauważyłem na wodzie, w odległości jakich dwustu metrów, coś białego — domyśliłem się, że to łódź zamaskowana prześcieradłem i udająca bryłę lodu.
Tak też w istocie było. Z pod prześcieradła, udającego śnieg, wychyliła się naprzód głowa pana Żebrowskiego w kapeluszu na bakier, potem purpurowa z gniewu twarz, wreszcie cała potężna, w przetłuszczone manczestry spowita postać. Za nim siedziało dwóch młodych rybaków którzy się pokładali ze śmiechu. Łódź kierowała się ku brzegowi.
A pan Żebrowski grzmiał dalej:
— Ty lorbasie (nicponiu) jeden! Zaraz ci buksy przetrzepię — tak, że ruski miesiąc popamiętasz! Ty marynarzu wściekły!
W pierwszej chwili zmieszałem się, tak to wszystko było niespodziewane, ale opanowałem się i czekałem spokojme, co dalej będzie.
— I w dodatku z karabinem się włóczy! — warczał pan Żebrowski, wychodząc na brzeg — Ja cię nauczę, czekaj, czekaj!
— Pan widzi, że nie uciekam! — odpowiedziałem spokojnie.
— Dlaczego spłoszyłeś mi łabędzie? — zapytał srogo, stanąwszy rzede mną i mierząc mnie gniewnym wzrokiem.
— Mógłbym powiedzieć, że nie płoszyłem! — odpowiedziałem dotknięty. — Skoro jednak pan powtarza wciąż, że ja panu łabędzie spłoszyłem i pyta „czemu” mogę panu grzecznie, ale stanowczo odpowiedzieć: — Bo mi się tak podobało.
— Ty zuchwalcze!
— Bardzo przepraszam, bez wyzwisk! Panu wolno strzelać, mnie wolno płoszyć! To nie jest pański park, ani też to nie są pańskie łabędzie. Bardzo proszę.
Pan Żebrowski sapnął.
— Masz słuszność, to nie mój park, każdemu wolno, co chce i jak chce! — mruknął — Ale też... zapamiętaj sobie... Jak Kuba Bogu, tak —
— Przepraszam pana. Po pierwsze ja nie jestem pański Kuba, a pan nie jest moim Panem Bogiem. A po drugie — pan na mnie wpadł, a ja panu żadnych łabędzi nie płoszyłem. Przeciwnie, sam miałem jednego na muszce i jeśli kto komu, to nie ja panu, lecz pan mnie spłoszył łabędzie swemi pu — pardon, delikatnie mówiąc — skrzynkami...
Znowu się pan Żebrowski rozgniewał.
— Zanadto sobie pozwalasz! — zaperzył się.
— Trudno, proszę pana, nie ja pudłowałem!
— Łabędzie zerwały się przed strzałem!
— Moim! — dodałem — Ale po pańskim!
— Nie! — zaprzeczył. — Mogło się tak zdawać, bo głos idzie zawsze wolniej, ale — one się zerwały — równocześnie, na mały ułamek sekundy przed moim strzałem.
Teraz już wiedziałem, gdzie jestem.
— Musiał je ostrzec czatownik! — jechał dalej śmiało pan Żebrowski — Bo one zawsze wystawiają czaty.
— Ostrzeżone z pewnością były! — przyznałem. — Jechaliście z wiatrem, a pańskie rybie manczestry —
— Pójdziesz ty, żmijo! — krzyknął pan Żebrowski, zamierzając się na mnie kolbą Manlichera.
Rybacy parsknęli śmiechem, za nimi ja, wreszcie pan Żebrowski.
Ale łabędzie przeniosły się daleko do wiku i choć ich śpiew nieraz słyszałem, nie widywałem ich już.
Aż raz...
Było to chmurnego, posępnego południa, w lutym. Przez dłuższy czas dęła zyda, przechodząca często w sztorm, tak, że roboty nie było żadnej. Ludzie nie mieli pieniędzy, mąka się im kończyła, w wielu domach żywiono się już głównie bulwą, podlaną lakiem czyli sosem z pod śledzi. Panowało przygnębienie, które i mnie psuło humor. Dlatego uciekałem w pole i wałąsałem się ze swym karabinkiem po wybrzeżu, nie strzelając zresztą, bo nawet mew nie było.
Mimowoli przyległem za wydmą, z poza której zwykle śledziłem łabędzie. Zatoka była wzburzona, napęczniała wodą, którą wiatr w nią wpędzał. Nigdzie ani żagla, ani łodzi, pusto, tylko —
Te białe punkty tam — to łabędzie! Więc wróciły na swe dawne miejsce... Płyną w moją stronę, są jakie trzysta metrów od brzegu... Raz, dwa, trzy... jest ich osiem. Płyną wyciągnięte w jedną linję w pewnych odstępach od siebie, jak żołnierze rozsypani w tyraljerę. Są spokojne, nie boją się, musiały mnie nie zauważyć.
Przyglądałem się ptakom, pewien, że lada chwila zawrócą. Nie chciałem strzelać. Ale podpłynęły na dwieście metrów i bliżej, jeszcze bliżej... na sto metrów... i bliżej... Widzę je, wspaniałe, wielkie, białe, z podniesionemi głowami płynące wprost ku brzegowi. Co im się stało. Oszalały, czy co! Przecież dłużej i święty nie wytrzymałby! Pięćdziesiąt metrów a one płyną dalej do brzegu...
Bojąc się, że się nie oprę pokusie — strzeliłem w powietrze.
Załopotały ogromne skrzydła, ptaki uciekły. Naprawdę — olbrzymy! Jak rozciągnęły skrzydła, miały od jednego końca do drugiego z pewnością dobre trzy metry.
Kiedy opowiedziałem o tem Dawidowi, stary był zły i mało brakowało, a byłby mnie skrzyczał. Mnie samemu ta donkiszocka rycerskość wydała się trochę głupią.
— Taki kulpś może mieć trzydzieści pięć funtów! — narzekał Dawid — Można było kawałek odkroić i ugotować, a resztę zasolić!
O, to już przepraszam! Rozumiem solone węgorze, śledzie, solone mięso, ale — solone łabędzie, tego mi było zadużo! Dobrze zrobiłem, żem nie strzelał.
Dawid wytłomaczył mi, że łabędzie podpłynęły do brzegu tak blisko dlatego, iż woda była duża i zbyt głęboka, aby ptak mógł dostać dziobem do dna. Ponieważ to trwało dłuższy czas, łabędzie musiały być głodne i przypłynęły do brzegu szukać płytszych miejsc.
Dodam jeszcze, że rybacy solą wszystko, węgorze, śledzie, szproty, łabędzie, nawet wrony przelotne które chętnie strzelają albo łapią w specjalne łapki, zwane klepcami.


XXXIV.
Wieczory zimowe. Dziwne opowieści.

W długie wieczory zimowe ulubionem zajęciem rybaków jest wiązanie sieci, przedewszystkiem żaków. Rozumie się też, że przy tej sposobności rybacy rozmawiają o swych sprawach, lub też opowiadają sobie różne opowieści, w których niemałą rolę odgrywają duchy. Rybacy udają, że w duchy nie wierzą, w rzeczywistości jednak jest przeciwnie i nie tylko że w nie wierzą, ale się ich bardzo boją, zwłaszcza już kobiety. Kobieta sama wieczorem za nic na świecie z domu nie wyjdzie, nawet do sąsiadki. Jeśli musi wyjść, bierze ze sobą dzieci i kogo tylko ma w domu, i tak dopiero to wszystko idzie zbitą, wystraszoną gromadką. Jest to szczera prawda. Mieszkając prawie rok na Rybakach, nigdy w nocy samotnej kobiety nie spotkałem.
Rybacy są nadzwyczaj przesądni. Wynika to prawdopodobnie z ich zawodu, w którym dużo zależy od szczęścia. Podobnie zabobonni są też myśliwi. Prócz tego, włócząc się po świecie jako marynarze, widzą nieraz rzeczy, których sobie wytłomaczyć nie potrafią, a stąd powstają rozmaite cuda i nadzwyczajności, w które wierzą jak dzieci. Mają miejsca, w których straszy. Tak np. między Jastarnią a Kuźnicą znajduje się miejsce zwane Libekiem. Niejednokrotnie tam chodziłem i nic nadzwyczajnego nie zauważyłem, a tymczasem tam właśnie duchy podobno okropnie dokazują. Różne historje mi o tem miejscu opowiadano. Tak straszy też na granicy międz Jastarnią a Borem, co mi jest już zrozumialsze, bo i tu i am jest przy drodze oberża, a ci, którym się tam coś nadzwyczajnego w nocy przytrafiło, przeważnie byli nietrzeźwi. Tak np. mego Dawida, który lubi czasem łyknąć, a w młodości był słynnym hulaką, między Borem a Jastarnią „zły” w nocy sprowadził z drogi na lód na zatoce, a że było zupełnie ciemno a zatoka nie wszędzie była zamarznięta, Dawid, bojąc się zbłąkać w ciemnościach musiał do świtu na lodzie przesiedzieć. Na Libeku a także na drodze do Helu zdarza się, że „coś“ rzuca konarami drzew, to znaczy, nie rzuca, i tych konarów ani gałęzi padających nie widać, wędrowiec słyszy tylko jakby mu gałęzie pod nogi padały — lecz ja nie słyszałem nigdy. Na strądzie można czasem spotkać w nocy psa morskiego — fokę — która nie ucieka, lecz przeciwnie napastuje człowieka z furją i nawet żelazne widły potrafi pogryźć... Rybacy chętnie takie historje opowiadają i wierzą w nie, jak w kota morskiego, ale nie powstrzymuje ich to bynajmniej od różnych nocnych wycieczek, nieraz nawet tajemniczych.
Jednakże naprawdę boją się, jak dzieci w ciemnym pokoju. Wielu opowiadało mi, że na jawie pokazywali się im umarli. Dawidowi zdarzyło się to ponoś kilkakrotnie, a Dawidowa opowiedziała mi raz bardzo piękną historję, jaka wydarzyła się jej ojcu.
Dawidowa nie pochodzi z Jastarni, lecz z Kuźnicy wioski rybackiej odległej od Jastarni o milę, a położonej tuż nad zatoką w najwęższem może miejscu półwyspu. Dom jej rodziców stał na samym brzegu tak, że gdy woda była duża, zalewała dom, z którego trzeba było zmykać i chronić się do sąsiadów. Niemcy nie przeciwdziałali temu, dopiero polski rząd pogłębił w tem miejscu dno zatoki, skutkiem czego woda, nawet większa, szkód żadnych już nie wyrządza.
Matka Dawidowej umarła młodo, osierociwszy męża, ubogiego rybaka, i czworo dzieci. Rybak dziećmi zajmować się nie mógł, bo musiał wyjeżdżać na morze, na służącą nie było go stać i ani mu to nawet na myśl nie przyszło, więc krewni rozebrali między siebie jego dzieci, co było dla niego wielkiem dobrodziejstwem. Ale był sam i nie miał nikogo, ktoby dbał o niego. Sąsiadki pomagały, jak mogły i pomagały chętnie, ale przecie dużo jest takich rzeczy, które tylko żona może zrobić. Trzeba wiedzieć, że na łodzi ubranie bardzo prędko się niszczy, a zwłaszcza spodnie wycierają się z tyłu o ławeczkę aż do bielizny włącznie. Więc biedny rybak chodził zaniedbany i nieraz obdarty. Otóż pewnego dnia przed południem a dzień był piękny, słoneczny — do izby weszła nagle umarła żona rybaka, ale w tak żywej postaci, że rybak zapomniał, iż żona umarła. Zjawisko zaczęło się użalać nad losem i zaniedbaniem rybaka.
— Nikt o tobie nie myśli, nie dba, nikogo przy sobie nie masz, biedaku! A jaki podarty ten twój żakirt! Daj mi go, zaszyję ci...
Rybak zdjął żakirt i podał go żonie, która wyjęła igłę ze ściany, gdzie ją zwykle przechowywała i zażądała nici. Rybak nie wiedział, gdzie są nici, zaczął szukać i dopiero w komorze je znalazł. Kiedy wrócił, zastał żonę siedzącą w smutnem zamyśleniu z żakirtem na kolanach.
— Zapóźno! — odezwała się. — Muszę już iść!
Zaczął ją błagać, żeby nie odchodziła, ale ona uśmiechała się tylko smutno i powtarzała wciąż, że musi iść. Wreszcie położyła żakirt i wyszła, za nią wyszedł jej mąż. Szli strądem, rybak widział ją doskonale. Prosił ją, żeby jeszcze przyszła — odpowiedziała, że nie może i nagle rozpłynęła się w mgłę i zniknęła.
Mnie się to opowiadanie bardzo spodobało.
Rybacy niezłomnie wierzą, że ludzie się po śmierci pokazują i dużo o tem opowiadają. Przytoczę tu jedno takie opowiadanie również bardzo piękne.
Pewien gbur koło Swarzewa orał. Naraz zobaczył na swem polu człowieka, sąsiada, którego znał i o którym wiedział, że od lat nie żyje. Człowiek ten szedł bruzdą a od czasu do czasu schylał się i robił taki ruch ręką, jak gdyby coś rzucał, ale w rzeczywistości nie rzucał nic. Rybak domyślił się, że to duch. Zaciekawiony poszedł za nim i zauważył, że ten duch schyla się, jak tylko kamień jaki na roli zobaczy, kamień ten niby przerzuca na sąsiednie pole, które za życia do niego należało. Gbura coś tknęła i idąc za duchem, podnosił kamienie i rzucał na sąsiednie pole. Tak przeszli przez pole kilka razy. Wówczas duch stanął i zwróciwszy się do gbura, rzekł:
— Dziękuję ci człowiecze za to, że mnie wybawiłeś od kary. Za życia, ile razy orałem na swem polu a kamień jaki znalazłem, przerzucałem go na twoje pole. Za to kazano mi po śmierci przerzucać kamienie z twojego pola z powrotem, a ja, jako duch, siły żadnej nie mam, kamyka nawet podnieść nie potrafię. Dopiero ty wybawiłeś mnie przez to, że te kamienie przerzuciłeś.
To rzekłszy zniknął.
Tak to opowiadał Dawid, wiążąc żak z mocnej, białej manilli.


XXXV.
Góry lodowe na morzu. Wielkie polowanie na foki na Małem Morzu.

Nigdybym nie przypuszczał, że nasz półwysep i nasze skromne morze, tak szumnie swego czasu „Oceanem Sarmackim” przezwane, potrafi ni stąd ni zowąd zmienić się w prawdziwy Ocean Lodowaty.
A tak się stało.
Zamarzła zatoka, zamarzł Bałtyk. Na morzu porobiły się wielkie wały lodowe. Nastała straszna, lęk w sercu budząca, martwa cisza. Pustynia. Na niebie ani ptaszka, nic, pustka. Na dole ani ruchu, ani drgnienia, wszystko skamieniałe. Matowo połyskujące białe wały a nad niemi prawie czarne niebo z popielatemi chmurami. Gdy wiatr dął, łamał się wśród brył lodowych i wówczas morze skowytało. Pewnej nocy zerwał się gwałtowny wicher, który lód potrzaskał. Morze huczało gromami, ale choć byłem na strądzie, nie widziałem w ciemnościach nic, prócz kotłowania się białych brył. Już to samo było przerażające.
Myśleliśmy, że ten orkan odniesie lody — przeciwnie, nietylko nie odniósł, ale jeszcze przyniósł nowe — prawdziwe, ogromne góry lodu, wysokie na kilkanaście metrów. Chodziliśmy po nich i przyglądaliśmy się z ich wierzchołków zamarzniętemu morzu, najeżonemu szpiczastemi, białemi turniami. Kiedy słońce świeciło, widok był bardzo piękny, bo góry skrzyły różnemi kolorami jak olbrzymie brylanty, a śnieżek na lodzie błyszczał niby złoty piasek. Ale w szary dzień wrażenie było przykre, bolesne. Więc zima, ta zabójcza, wroga życiu zima, jest silniejsza nawet od morza i potrafi je skuć, spętać, potrafi fale w biegu zmrozić?
Uciekałem od tego widoku na Małe Morze, gdzie było weselej. Tam ślizgałem się całemi dniami, niby po wielkiem jeziorze, albo też „upychałem“ sobie węgorze. Jest to sport zdrowy i wcale zajmujący, dopóki się ma szczęście i węgorze się łapią, ale jak dzień, dwa szturka w dno napróżno, człowiek tak się zniechęci, że strzeli o lód bodorzem i nie tknie go więcej. Niepodobna przecie „upchać” całą zatokę! Ja miałem z początku szczęście, miewałem najmniej dziesięć funtów dziennie, a raz upchałem około trzydziestu — zaś pan Żebrowski płacił po 3 złote za funt — więc sporo zarobiłem, a nie zostawiałem sobie nic, bo ani Dawidom, ani mnie te węgorze me smakowały. Ale potem tak mnie pech zaczął prześladować, że nie miałem nigdy nic. Napróżno zmieniałem miejsce, lodu narąbałem z pewnością dobry wagon, ale węgorza nie miałem ani jednego. Wobec tego zacząłem namiętnie uprawiać ślizgawkę i bujałem sobie po zatoce, jak orzeł, a łyżwy miałem znakomite, nowiuteńkie, holenderskie. Przywiózł mi je pewien rybak z Gdańska.
Wychodziłem na lód nieraz w nocy, przy księżycu. Nie dlatego, żebym był lunatykiem, ale ponieważ — foki szczekały w zatoce! A foka, kochany czytelniku — to nie łabędź! Prawdę mówiąc, tego łabędzia nieraz sobie wyrzucałem i wyrzucam — bo czy to nie było zbyt sentymentalne? Ale niech będzie! Każdy z nas jest przecie tak wielkim panem, że sobie może na sentyment czasami pozwolić, nie? Co innego łabędź! Lecz foka?
— Foka taka ładna! — wykrzykną czytelnicy z współczuciem.
Ładna. I tygrys też ładny.
Łabędź, kochany czytelniku, żywi się małemi żyjątkami z dna morskiego. Rybacy znajdują w jego żołądku kamyczki i muszelki, ryb nigdy. Foki zaś żywią się wyłącznie rybami, a więc są to drapieżce morza. Ty, mój miły i dobry czytelniku, myślisz, że morze jest bardzo wielkie i wszystko może się w niem pomieścić i masz słuszność. Nie jesteś zainteresowany. Ale ja byłem zainteresowany, trzymałem stronę rybaków, a tym foki wyrządzają ogromne szkody. Bardzo lubią korzystać z pracy rybaka i objadają mu mance śledziowe lub szprotowe, a już najchętniej zabierają się do łososi, łapanych na haczyki przez Helan — nasi rybacy na haczyki łososi nie poławiają, bo to za drogie — otóż foki zżerają rybakom łososie tak, że na haczykach zostają tylko głowy — i to bywa nieraz sześć łososi na dziesięć. Gdy ryba zawiśnie na haczyku, często piękny, trzydziestofuntowy okaz, foka rzuca się jej do gardła lub do brzucha i tak pożera ją żywcem — jak ja w myśli dodawałem — pomlaskując smakowicie. To mnie życzliwie dla fok nie usposobiło. I dlatego wybiegałem w noce księżycowe na lód z karabinkiem przewieszonym przez plecy.
Nawiasem mówiąc, łosoś jest takim samym drapieżcą jak foka i jak ona, żywi się rybami. Ale my nie lubimy gdy jedne drapieżce pożerają drugie, które my pożerać wolimy, a ponieważ jesteśmy silniejsi, więc — wszystko w porządeczku!
Nigdy nie zapomnę tych dalekich, samotnych wycieczek przy księżycu po srebrno-sinym lodzie. Gwiazdy były takie duże, oksywska „bliża“ mrugała, światełka Boru i Jastarni błyskały a w wiku w niebogłosy darły się łabędzie i skowytały foki. Krążyłem sobie po lodzie, goniąc za własnym cieniem lub uciekając przed nim, aż łyżwy dzwoniły a lód grał. W rękach miałem długą pikę, której ostrzem odpychałem się od lodu, co wzmagało szybkość pędu.
Tak mi na fokach zależało, że sam przed sobą udawałem, iż mnie nic nie obchodzą. Zachowywałem się tak, żeby i w nie wpoić to przekonanie. Nie kryłem się, przeciwnie, podbiegłem jak najbliżej, aby mnie mogły zobaczyć i zmykałem, niby nie widząc ich. Obserwowałem je przez lornetkę zdaleka. Miały swoje dziury w lodzie, który tam musiał być cieńszy i przez te dziury wychodziły. Kiedy się zbliżałem zanadto — skakały w wodę. Ale doprowadziłem je do tego, że pozwoliły mi zbliżyć się na odległość trzystu kroków.
Cóż z tego!
Strzał przy księżycu jest trudny, a w dodatku foki trzymały się przeważnie kupy, tak, że niepodobna było celować. Jednakże pewnej nocy, kiedy prawie zupełnie nie zwracały na mnie uwagi, zaszedłem je z tyłu i pięć razy kropnąłem z karabinu w karno.
Zrobił się okropny skowyt, wszystko zniknęło, ale — dwa długie, grube cienie leżały na lodzie. Na wszelki wypadek nabiłem znowu broń i popędziłem do tych dwóch cieni!
Dwie foki zostały na lodzie.
Obejrzałem je, przezornie odciągnąłem je daleko od dziur w lodzie, choć już nie żyły, i pomknąłem ku brzegowi. Jeszcze tego wieczoru Dawid musiał wziąć drewniane łyżwy i saneczki i pójść wraz ze mną „alać zelinty” i to jest, przywieźć psy morskie. Opłaciło się, za samą skórę z obu fok dał pan Żebrowski pięćset złotych. To właśnie jest szczególne w życiu rybackiem. Można być biednym, w niedostatku, prawie że w nędzy — a tu naraz ześle Pan Bóg fokę, wielkiego jesiotra lub łososia, odrazu znaczniejsza gotówka wpadnie do kieszonki i — człowiek jest uratowany. Dlatego rybacy są naogół lekkomyślni i nie cenią sobie pieniędzy, a jak im zwrócić na to uwagę, odpowiadają: — Doch nasze niewody są na morzu!
Silny wiatr zachodni rozbił naraz lody i poniósł je daleko na morze. W zatoce odłamał całą połać lodów poniżej rewy czyli ryfu Kuźnica — Rewa i porwał ją. Ale we wiku, czyli w samej zatoce, lód pozostał a na lodzie zostały i foki. Widać — dobrze im tu było. Wtem dmuchnęła zyda, która lody z powrotem przyniosła do zatoki i tak je na stary lód nasunęła, iż foki zostały od wody odcięte. Jak tylko to zauważono, cała wioska zerwała się i lód zazgrzytał pod szchrecami biegnących na wyścigi rybaków. Foki spostrzegły to i zrozumiały w czem rzecz, ale napróżno usiłowały uciec — ledwo się na lodzie posuwały. Inne starały się złamać lód, aby móc drapnąć w wodę i w tym celu podskakiwały, raczej podrzucały się na lodzie, chcąc go wagą czy też ciężarem swego ciała rozbić — napróżno, bo lód był gruby.
Skończyło się na tem, że rybacy wymordowali całe karno, liczące około trzydziestu sztuk.
Od tego czasu już o fokach na zatoce nie słyszałem.
W kilka dni później potężny wicher północny połamał lody i częściowo z nich zatokę uwolnił tak, że można było znów wyjeżdżać na szproty.


XXXVI.
Zbliża się wiosna, rybacy oglądają się za łososiami.

Przez cały Wielki Post wyjeżdżaliśmy na szproty gdy to było możliwe, bo to jest właśnie czas, kiedy ryb je się najwięcej.
Pan Żebrowski, który jest zapalonym wielbicielem tej małej rybki, dużo mi o niej opowiadał.
Nasz szprot jest wprawdzie rodzonym bratem szprota norweskiego, ale nie przybywa do nas od wybrzeży Norwegji, lecz żyje stale na Bałtyku i dlatego jest szprotem naszym, polskim.
Dawniej szprotów nie jadano, przeciwnie gardzono niemi i używano ich głównie na nawóz. Nie wiedziano, że wartość odżywcza tej rybki nie ustępuje wartości baraniny, dalej, że zawarta w niej wielka ilość tranu robi z niej pożywienie nadzwyczaj wskazane dla niedokrwistych osób, które tranu nie znoszą. Szprotki są też znakomitem pożywieniem dla dzieci, które chętnie te rybki jedzą.
Pierwsza poznała się na szprotkach Norwegja, która też wędzi i przerabia bardzo dużo tych ryb. Za Norwegją poszły też kraje nadbałtyckie, głównie Łotwa, gdzie w Rydze powstał cały szereg różnych przetwórni szprota i skąd pochodzą tak zwane kilki rosyjskie. Te kilki to nic innego, jak zwykłe szproty. Gdańsk tę gałąź przemysłu rybnego poniekąd lekceważył, mimo, iż bez trudu mógł ją w znacznej części opanować. Ale, jak mówił pan Żebrowski, Gdańsk nie chciał się „paprać“ malutkiemi rybkami i dlatego odgrywał tylko rolę pośrednika między rybakami a Rygą. Rybakom płacił przed wojną jedną markę za beczkę szprotów, które z olbrzymim zyskiem sprzedawał do Rygi.
Szproty mają najrozmaitsze zastosowanie jako ryby wędzone, marynowane, wreszcie przyrządzone na najróżniejsze sposoby. To są kilki, anszowiczki a także sardynki szwedzkie w oliwie.

Wyjazd na morze.

My na swem krótkiem wybrzeżu poławiamy przeciętnie ⅓ przeciętnego połowu rocznego Norwegji, której wybrzeże jest znacznie dłuższe, a zdarzały się lata, powiedzmy raczej sezony, w którym połowy nasze równały się połowom norweskim. Bywało tak, że Gdańsk nie miał zupełnie szprotów, gdy na naszem Małem Morzu, koło Boru, było ich tak wiele, iż w przeciągu kilku godzin zapełniano niemi kilka wielkich szkunerów rybackich. Ale obecność szprotów na naszem morzu nie jest stała, zależy mianowicie od tego, jaka jest zima i temperatura wody. Mała rybka nie znosi bardzo niskiej temperatury i dlatego, kiedy ją zima na północy przyciśnie, przenosi się na nasze cieplejsze wody. A znowu gdy zima jest lekka, szprota niema wcale i tak było raz przez sześć lat.
Tego tedy szprota poławialiśmy na wszystkich naszych wodach, ale mimo, że on — o ile był — dawał dochód zawsze pewny i w sumie znaczny, zauważyłem, iż rybacy zaczynają go traktować z każdym dniem coraz bardziej lekceważąco a coraz więcej mówią o łososiach. Już obliczali następstwo wiatrów i czekali na wiatr zachodni, od którego się wiatry łososiowe zaczynają.
Skoro mowa o szprotach, muszę jeszcze wspomnieć o tak zwanych po rybacku „szachwarach“ czyli o „podwoju bałtyckim”, jak opiewa naukowa nazwa tego skorupniaka. Jest to niby mały rak popielatego koloru ale obrzydliwy, żyjący na dnie morskiem — stworzenie zresztą pożyteczne, bo czyści dno z wszelkiej padliny. Gdy mance dotykają dna morskiego, wdrapuje się na nie i pożera ulnięte w oczkach bezbronne i bezsilne szproty. Miewaliśmy w mancach nieraz całe grona tego paskudztwa, po dwadzieścia funtów na centnar.
Ani się spostrzegłem, jak minęła zima — na rybołóstwie, przypadkowych polowaniach a także nauce, bo pan Żebrowski nie dał mi próżnować, lecz kazał mi o morzu czytać różne książki, których mi dostarczał.
Zimę zakończył wielki sztorm południowy, podczas którego prawie zupełnie nie wyjeżdżaliśmy na morze. Sztorm grzmiał — lecz naraz zauważyłem, że twarze ludzkie poweselały, rozjaśniły się.
— Zyda! — mówiono, ale już nie tym żałosnym tonem zrezygnowanej skargi, lecz jakby z nadzieją, z otuchą.
Stał Dawid przed domem z krótką fajką w zębach, z rękami w kieszeniach spodni — jak zawsze wszyscy rybacy. Stał i patrzył w niebo.
— Cóż, Dawidku? — zapytałem.
— Zyda, Janku! — odpowiedział radośnie — Zyda! Patrz! Wrony lecą! Wiosna idzie!
Kiwnął głową i z uśmiechem patrzył na wrony, lecące nad półwyspem.


XXXVII.
Rybackie Zapusty. Dziwne zwyczaje i przesądy.

Karnawału na Rybakach opisywać nie mogę, bo za mojej bytności tak jakby go nie było i ludzie nie bawili się, bo nie mieli pieniędzy. Odbyły się dwie zabawy, ale wszystko skończyło się na tańcach i wypiciu pewnej ilości koniaku i piwa. To samo można widzieć w każdym mieście, zwłaszcza, że rybacy tańczą wszystkie modne tańce salonowe, swoich tańców nie mają, a o polskich ani nawet nie słyszeli. Trzeba przyznać, że na takich zabawach zachowują się bardzo przyzwoicie, a że prócz tego wszyscy są w ciemnych marynarskich ubraniach, więc taka zabawa naogół wygląda naprawdę eleganco. Pan Żebrowski mówi, że mają nadzwyczajny humor i fantazję w przebieraniu się, ale za mego pobytu maskarady żadnej nie było, więc nic nie mogę powiedzieć.
Wogóle dużo różnych dawnych zwyczajów zniknęło, tak że tylko pamięć po nich została, a i to nie wszędzie. Naprzykład zapusty rybackie związane były ściśle ze sporządzaniem niewodów łososiowych, tak zwanych laskornów, i poświęcaniem ich, przyczem istniały różne zabobony i dziwaczne obrzędy.
Przedewszystkiem trzeba wiedzieć, że rybak znacznie więcej ceni sobie niepewnego łososia, niż pewnego — gdy jest — szprota, albowiem szprot wymaga stałej, żmudnej pracy na morzu, podczas gdy połów łososia to pełna wzruszeń gra o grubą stawkę. Jeden szczęśliwy dzień może przynieść więcej zysku, niż cały sezon szprotowy. To więcej od wytrwałej pracy odpowiada zmiennej, lubiącej hazard, naturze rybaka.
Do połowu łososi wielkim niewodem łososiowym czyli laskornem, rybacy dzielą się na maszoperje, do których należy cała ludność wioski bez względu na płeć, nie wyjmując nawet dzieci. Przy takim masowym połowie każdy może coś zarobić, nawet mały dzieciak za to, że zwija wyciągniętą linę, zarobi czasem w jednym dniu na trzewiki.
Niewód jest długi. Matnia niewodu ma dziesięć metrów długości a sześć szerokości, skrzydła po sto metrów i więcej, liny do ich ciągnięcia mogą mieć i do ośmiuset metrów. Na tak wielki niewód składa się cała maszoperja i każdy maszop musi dostarczyć pewną jego część. Te części pod koniec zimy przygotowują po domach poszczególne rodziny. Do tego celu służą kółka żelazne, umocowane w każdej izbie rybackiej na dwuch przeciwległych ścianach. Do tych kółek uwiązywało się laskorn tak, aby cała rodzina mogła swobodnie przy nim pracować. Niewód łososiowy różni się od bretlinźnika czyli niewodu szprotowego tylko rozmiarami i wielkością oczek (od 50 do 70 mm.).
Za dawnych czasów praca nad niewodami musiała być ukończona na Zapusty. Wówczas rybacy posyłali do Kuźnicy po wódkę, wino i piwo, którego nie mogło zabraknąć, choćby się musiało je wlec siedem kilometrów po lodzie. Dopiero zaczynał się bal — taniec z niewodem. Rybacy schodzili się wraz ze swemi rodzinami, znalazł się zawsze ktoś, umiejący grać na harmonji ręcznej, pili wszyscy, nie wyłączając dzieci, a potem zaczynały się tańce, przy których zależało na tem, aby jak najwięcej osób zamotało się w niewód — na dobrą wróżbę, żeby się tak łososie motały.
Rozumie się, gdzie wino, wódka, muzyka i tańce — tam łatwo może przyjść do bitki. Rybacy naogół bawią się spokojnie, gdy się pokłócą, krzyczą, hałasują, grożą sobie wzajemnie, zdawałoby się, że się nożami dźgać będą — ale to tylko tak wygląda. Wywrzeszczawszy się, najspokojniej w świecie częstują się tabaką i — już po burzy. Ale wtedy podczas tego tańca z niewodem zależało na bójce, bo stare przesądy głosiły, iż krew na niewodzie przynosi szczęście, więc rybacy rozmyślnie doprowadzili do bójki, podczas której bili się karkulcami, pałkami do zabijania łososi, tak, aby krew na niewód padła.
Nie koniec jednak na tem.
Niewodu nie wynoszono z domu, jak się wynosi każdą inną rzecz, lecz przeciągano go pod progiem przez ostrze siekiery. Aby go ustrzedz od urzeczenia przez „złe oko“, w które rybacy wierzyli, a częściowo i dziś wierzą, strzelano przez niewód pięciogroszową monetą, a oprócz tego okadzano go poświęcanym wiankiem. Szkoda, że ten ostatni obrzęd zginął, bo był ładny i nie miał nic zdrożnego.
Mianowicie maszoperja dawała na uroczyste nabożeństwo w kościele, dokąd też przynosiła wianek lub bukiet kwiatów, które ksiądz poświęcał. Po nabożeństwie cała maszoperja szła z kwiatami i nowym niewodem na strąd, gdzie bukiety zapalano i przeciągano nad nim niewód.
Dużo różnych przesądów przestrzegano też podczas połowu łososi niewodem. Kiedy matnia z łososiami dopływała do brzegu i rybacy chwytali za karkulce, żeby dobić szamocące się ryby, odpędzano wszystkie dzieci daleko do lasu, aby matni nie zaczarowały. Złowione i dobite karkulcem łososie układano na piasku głowami w stronę lasu, a Boże broń! nie w stronę wody, bo wtedy wszystkie łososie uciekały daleko od strądu, podczas gdy leżące z głowami zwróconemi w stronę „ gór“ i lądu, przyciągały łososie ku brzegowi.
Takich przesądów, często niedorzecznych i barbarzyńskich, było mnóstwo, ale z czasem duchowieństwo je wytępiło. Zostało jedno, a mianowicie: Rybak nie lubi, jak go ktoś obcy podczas pracy podgląda i zawsze mu się zdaje, że ktoś chce mu wykraść jakąś jego nadzwyczajną tajemnicę w rzeczywistości albo nie posiadającą żadnego znaczenia albo wprost — nieistniejącą.


XXXVIII.
Połów losowi niewodem. Ciągnę laskorn.

Słoneczko błysnęło, pojaśniało niebo i woda, zaczęły się pokazywać mielnice — piękne, łososiowate, srebrne rybki, wagi półtora funta, smaczne, ale trochę suche, chude. Szproty wciąż jeszcze były, lecz większość rybaków porzuciła je. Pan Żebrowski pomstował, klął, wołał, że rybacy zwyrodnieli: — ale ja byłem innego zdania i rozumiałem, że to krew rybacka w nich zagrała, bo przecie łosoś to już naprawdę ryba.
Ruch nastał we wsi. Na wozach, zaprzężonych w srokate krowy, rybacy z nad brzegów Małego Morza przewozili nad Bałtyk wielkie baty łososiowe — a pomagały i popychały te baty całe gromady ludzkie, dorośli i dzieci, zawsze w każdej pracy chętnie biorące udział. Na strądzie rozkładano i związywano „party“ niewodu wśród żartów i wesołych rozmów a morze było uśmiechnięte, jasne, znowu mieniące się różnobarwnie, i znowu widać było na niem dalekie parowce.
Rzecz ciekawa! Dawniej dzień nie minął, abym przynajmniej na chwilę nie wybiegł na strąd, i nie spojrzał na falujący, niezmierzony przestwór. Zachwycałem się grą fal i kolorów, od których oczu oderwać nie mogłem, wszystko na morzu było dla mnie nadzwyczajne. Teraz chodziłem na strąd tylko gdy miałem tam coś do załatwienia. Czytelnik pomyśli, że oswoiłem się z morzem? Zapewne, do pewnego stopnia tak. Ale przedewszystkiem nauczyłem się patrzeć na nie pod innym kątem widzenia, ze stanowiska rybackiego. Wielkie Morze jest niewątpliwie bardzo piękne, jednakże w porównaniu z zatoką jest próżne. Połowy odbywają się na niem stosunkowo rzadko, gdy na Małem Morzu prawie zawsze jest ruch, uwijają się pomarenki, coś się dzieje, widać życie. Kolory nie pociągały mnie już, wiedziałem, że to tylko rewy, nad któremi woda się mieni, a w tej wodzie nic niema. Piękno malarskie ustąpiło miejsca treści, pięknu rzeczywistości, walki, pracy.
Nareszcie przyszedł dzień, w którym pierwszy raz miałem ciągnąć niewód. Wyznaję, byłem wzruszony.
Podobnie jak przy wydawaniu niewodu śledziowego i szprotowego, naprzód złożono wszystko na wielkiej łodzi, do której siadło czterech rybaków. Pozostawiwszy jeden koniec liny na lądzie, łódź ze stosem sieci i lin wyjechała na morze, gdzie zatoczyła półkole, otaczając toń. Na znak, dany z łodzi podniesionem wiosłem, my na lądzie zaczęliśmy ciągnąć linę jednego skrzydła, podczas gdy zmierzająca do lądu łódź ciągnęła drugą, do której po przybiciu łodzi wprzągnęła się pozostała część maszoperji.
Więc: Mamy na brzegu końce lin obu skrzydeł niewodu, który w wodzie stanowi ścianę od dna aż do powierzchni, bo dolna jego część, obsadzona kamieniami, wlecze się po dnie, gdy górną utrzymują pływaki.
O ciągnieniu niewodu mogę powiedzieć jedno:
Czego się tknąć w rybołóstwie — to parzy!
Do ciągnięcia laskornu używane są specjalne szelki — pas, złożony z drewnianych półobręczy, które się związuje na biodrach. Od tego pasa idzie sznur z małym drewnianym guzikiem. Guzik ten zarzuca się na linę niewodu tak, że zaciąga się węzeł, a wtedy ciągnący przekłada linę niewodu przez ramię i ciągnie ją, wagą całego ciała podając się w tył. Jest się w całem znaczeniu słowa wprzągniętym w łańcuch ciągnących tak, że trzeba w rytm kroków stąpać i stosować swój wysiłek do nich — a przytem po kostki brnie się w piasku, gdy równocześnie lina wżera się w ramię, wywołując palący ból. Tak trzeba iść aż do końca wybrzeża, poczem wraca się, przywiązuje znowu do liny i ciągnie — od rana do wieczora!
Otóż ciągniemy i powoli zbliża się do brzegu beczułka, oznaczająca środek matni. Po lewej stronie ciągną kobiety, przeważnie dziewczęta, po prawej sami mężczyźni — to zresztą zależnie od tego, jaki jest prąd. Mali chłopcy z powagą zwijają w kręgi wyciągnięte liny, inni starają się wszelkiemi sposobami na coś się przydać.
Już wyciągnięto skrzydła na brzeg! Teraz część rybaków ciągnie za dolne liny skrzydeł, część za górne, a dwuch rybaków w „krąmpcach“ czyli w wysokich skorzniach sięgających aż do pachwin, wchodzi w wodę i przydeptuje do dna skrzydła, aby się nie podnosiły i nie przepuszczały ryb.
Podniecenie wzrasta, ludzie krzyczą, bo w matni jest ryba, ramiona coraz silniej i prędzej ciągną skrzydła, wreszcie wyjeżdża na zoloj matnia, w której skaczą i tańczą wielkie łososie srebrne z czarnemi grzbietami, a prócz tego co najmniej kopa mielnic. Większe łososie rybacy przeważnie dobijają karkulcami, mniejszym, takim do pięciu funtów wagi a przeznaczonym na sprzedaż, nadgryzają kark, a właściwie ściskają zębami kark, tak, iż ryba ginie natychmiast i nie rzuca się po piasku, przez co straciłaby łuskę, z nią srebrny, piękny kolor i stałaby się czarną.
Ciągnęliśmy tak aż do południa, poczem wydaliśmy niewód i zostawiwszy go w wodzie, poszliśmy na „pólnie“. Innym rybakom, pracującym na dalszych toniach, kobiety niosły obiad w koszykach; za niemi biegły dzieci, uradowane widokiem morza i piasku, bo, jak się łatwo domyślić, rybacy samym dzieciom nad morze chodzić nie pozwalają.
Jak tylko rozeszła się wiadomość, że mamy łososie, zaraz zjawił się na strądzie pan Żebrowski ze swym Dudkiem, oraz kilku kupców. Zaczęły się żarty, wesołe przekomarzania, ale nie wiem, czy kto co kupił. Rybacy mówili mi, że łososie sprzedają do Gdańska, a znów pan Żebrowski tłomaczył mi, że łososi u nas niewiele można sprzedać, ponieważ są zbyt drogie.
Na połów łososi przyjeżdżają do nas kutry rybackie ze Szwecji, z Danji z Niemiec, a poławia się je głównie za pomocą pławnic, sieci pływających, o czem osobno napiszę. Głównie jednak skupuje łososie nasze Gdańsk, który rozsyła je po całej Europie, nawet do Nizzy, pod nazwą „Ostseelachs“. Pan Żebrowski opowiadał mi, że będąc u jednego przemysłowca rybnego w Gdańsku, widział skrzynie z łososiami adresowane do różnych miast Francji i Włoch. Podobnoś tesame łososie — zresztą bardzo poszukiwane — przychodzą do nas z Niemiec jako osławione „łososie reńskie“ — ale to już nie należy do rybołóstwa tylko do handlu rybami, czem my się tu nie zajmujemy.


XXXIX.
Woda kalna czyli wisielna. Tamcza. „Bity”. Bursztyny. Piasek literacki.

Połów łososi trwał, gdy wtem zadął silny wiatr północno-wschodni który przeszedł w południowy, a potem południowo-wschodni. Zapanowała pewna konsternacja, która jednak wkrótce zamieniła się w radość.
Oto wspomniane powyżej następstwo wiatrów wpędziło rybę do wiku czyli w zatokę Pucką, równocześnie zaś od strony Gdańska chlusnęła w morze tak zwana „kalna woda wisielna”, pochodząca z roztopów przedwiosennych i mętna.
Ryby przed mętną wodą uciekają, ponieważ nie widzą w niej. Częściowo zemknęły w Wielkie Morze, a częściowo drapnęły do zatoki Puckiej, gdzie ją potężny strumień wody wisielnej odciął od morza i unieruchomił. To też całe rybołóstwo przeniosło się teraz na brzeg Małego Morza tak szprotowe jak i łososiowe. Rybacy ciągnęli niewody a prócz tego wieczorami na zatoce paliły się dziesiątki świateł łodzi które wyjechały z pławnicami na tak zwane „drewanie”. Rybacy byli w doskonałych humorach, bo mieli rybę zamkniętą jak w sadzawce, nie potrzebowali jej daleko szukać.
Pewnego dnia, tak gdzieś około południa, wiatr południowo-wschodni „naddał“ to jest zelżał, dmuchał chwilę z południa, a potem naraz przeskoczył na zachód. Nad drugą stroną zatoki pojawiła się czarna chmura, od której powiało dziwnym chłodem. Dzień, dotychczas słoneczny i bardzo piękny, jakby przygasł, niebo na zachodzie poszarzało, drób zaniepokojony, jak przed burzą, zaczął się tulić w osłoniętych przed wiatrem kątach, morze pociemniało.
— Co to się dzieje, Dawidzie? — spytałem zaniepokojony.
Spojrzał ku zachodowi, podumał chwilę, jakby chcąc się upewnić, że się nie myli, wyjął z ust krótką fajeczkę i rzekł:
— To idzie od westu „tamcza”, czarna chmura. Niesie doukę (mgłę), ale to zaraz przejdzie. Prędko idzie!
Chmura waliła w stronę półwyspu, w oczach powlekając zatokę gęstym, czarnym tumanem, od którego szedł przenikliwy ziąb. Po upływie kilku minut mgła kurzyła się już z dachów, kłębiła się na placu przed kościołem i toczyła się ku lasowi, o który się oparła.
Pobiegłem na strąd, ciekawy, czy mgła przesiąknie przez las, czy uwikła się wśród drzew.
Morze przygasło, ale podobnie jak i strąd, było jeszcze zupełnie czyste. Na szlaku widać było kilka parowców.
Chwila — a z poza wydm wytoczył się przez góry pierwszy ciemno-popielaty zimny tuman, po nim drugi, trzeci. Wkrótce strąd upchany był, jak watą, gęstą, zimną mgłą, która teraz wylała się na morze i pomknęła przez nie z taką szybkością, że zanim upłynęła minuta, już statki na szlaku zaczęły dawać syrenami sygnały jak podczas mgły.
Trwało to kilka godzin, poczem niebo znowu wyjaśniło się, mgła zniknęła i powróciła pogoda.
W kilka dni nowa sensacja. Wisła, gdzieś silnie wezbrawszy, zabrała mnóstwo desek z nadbrzeżnych tartaków, całe masy łoziny, drzew z korzeniami powyrywanych, nawet kilka chałup, i to wszystko wepchnęła na Małe Morze, którego powierzchnia pokryła się tak gęsto deskami, iż można było po nich suchą nogą zajść daleko od brzegu
Rozumie się, zapomniano o niewodach, a wszystko rzuciło się łapczywie na „bity” — jak się takie skarby, przez wodę przyniesione, w języku rybackim nazywają.
„Bity” to słabość rybaka. Każdy rybak namiętnie lubi te dary morza, a są i tacy, którzy połowom bitów oddają się z większym zapałem niż połowom ryb. Tłomaczy się to z jednej strony wielkiem ubóstwem rybaków, którzy wszystko muszą z dalekich stron sprowadzać za gotowy pieniądz, z drugiej starem, wszędzie istniejącem, napół korsarskiem „prawem wybrzeża”. Pan Żebrowski mówił mi, że jest osobna ustawa, która pozwala rybakom zatrzymywać sobie tylko „bity“ ściśle określonej wartości, gdy wszystkie inne, większej wartości, mają być zgłaszane u sołtysa, ale rybacy wszelkiemi sposobami starają się tę ustawę obejść, a władze patrzą na to przez palce.
Tak więc rybacy „alali bity“ z wielką pilnością, skrzętnie kryjąc je, lub też starając się sklecić z nich na prędce jaką budę, szopę, aby móc powiedzieć, że to nie żadne „bity” lecz od dawna już stojące „budynki”.
Gdy niema rybołówstwa, naprzykład podczas silnego sztormu, rybacy często wychodzą na strąd za „bitami“, i jeśli który z nich znajdzie jaką deskę, którą może zawlec do domu jest z tego dumny. Są specjaliści, którzy dziwnym jakimś sposobem potrafią „wywęszyć“ bitę, ukrytą na dnie morza, pod wodą. Stoi taki na „górach“ i patrzy w wodę. Stałem tak nieraz i ja i też się wpatrywałem, ale nie widziałem nic. A on wbił wzrok w jeden punkt, że aż mu się oczy zrobiły jak szparki, usta zacisnął i milczy. Spytać go, co widzi, to mruknie coś niezrozumiałego i pójdzie.
— Nie bój się! Nadarmo on tam nie stoi! — pouczał mnie pan Żebrowski. — Jeśli stoi, to z pewnością zauważył coś, co go zajmuje!
— Cóż on może widzieć w wodzie?
Jakąś ukrytą bitę. Ty jej nie dostrzeżesz, ale on po powierzchni wody pozna, że pod wodą coś jest... Miejsce sobie dobrze wymiarkuje, a w nocy idzie „alać“. Znam takich, którzy krowę do wozu zaprzęgają i jadą w nocy na strąd, a potem chowają coś po stryszkach i piwnicach...
Próbowałem kilka razy szukać bursztynów i łaziłem wzdłuż zoloju, przebierając wyrzucone na brzeg kamyczki.
— Musisz szukać dalej od zoloju — mówił mi pan Żebrowski — nie tam, gdzie są kamienie, bo ciężar gatunkowy bursztynu jest mniejszy, więc fala dalej go na brzeg wyrzuca...
— Ależ ją co dzień rano tuż koło zoloju widzę czyjeś ślady... Aż mi nawet dziwno, że ten ktoś tak wcześnie wstaje!...
— Wcześnie wstaje, albo późno spać chodzi! Ale on nie szuka bursztynów, tylko bitów... Bursztyny są pod wałem...
Znalazłem trochę miałkiego drobiazgu, dobrego na kadzidło... Nie miałem szczęścia... Inni znajdowali bryły nieraz spore, za które też pan Żebrowski nieźle płacił. Bywały po „nordzie”.
Nieraz widywałem też na strądzie wielkie fioletowe plamy. Był to tak zwany „piasek literacki”, używany swego czasu do zasypywania listów i innych rękopisów zamiast bibuły. Dawniej dziewczęta zbierały ten piasek i sprzedawały w Gdańsku. Był na niego popyt i ja sam przypominam sobie, że w dzieciństwie nieraz widywałem ten piasek na biurkach obok kałamarza. Dziś jest już niepotrzebny i nikt go nie kupuje.


XL.
Wiosna na półwyspie. Przelot ptaków. Tresura młodych krów i jałówek. Zwierzęta domowe.

Powoli zaczęła się robić na półwyspie wiosna, to znaczy — zrobiło się jaśniej, ale bynajmniej nie cieplej. Przeciwnie, mimo iż słoneczko przyświecało wesoło, chłód panował wciąż dokuczliwy i drzewa z trudem puszczały nieliczne pączki. Od rybaków dowiedziałem się, że wiosna jest tu zawsze późna i chłodna i właściwie na dobre nastaje dopiero w czerwcu — prawdopodobnie skutkiem tego, że morze długo trzyma zimno. Ale już to samo, że dzień był dłuższy i wstawał wcześniej, przynosiło ulgę duszy udręczonej mrokiem zimy i panowaniem ciemności.
Przedewszystkiem tedy, jak to już zaznaczyliśmy, zaczęły się pokazywać nad półwyspem — zwłaszcza przy wietrze południowym — liczne stada wron, lecących ku Helowi, Nie trzeba przypuszczać, że wron w zimie na półwyspie niema, owszem są, ale tych wron nikt nie strzela i nie jada, bo żywiąc się głównie rybami, smak mają tranowy, podczas gdy przeciągające ponad półwyspem wrony wędrowne uchodzą za przysmak. Rybacy chętnie je strzelają, ale ponieważ przelot ich przypada na Wielki Post, kiedy mięsa jeść bezwarunkowo nie wolno — a na Rybakach pości się rzetelnie — wrony te soli się i przechowuje. Dopiero po rezurekcji wyjmuje się je z beczki i wymoczone w wodzie smaży. Czasami bywa ich tak dużo, że rybacy ubijają je setkami i w ten sposób łatwo zdobywają zapas mięsa.
Zjada się także chętnie mewy, które się strzela lub łapie w klepce czyli łapki, także i dla pierza. Klepce nieraz zastawiałem tak na strądzie, jak też i na wybrzeżu Małego Morza. Są to zwykłe łapki, które się zakopuje w piasku i przysypuje z wierzchu, aby nie widać było rozłożonej pod spodem pętli. Na wierzch kładzie się na przynętę szprotkę. Gdy mewa, ujrzawszy szprotkę, siądzie na piasku i zacznie dziubać, pętla ściąga się i chwyta ją. Zabawia się tem polowaniem przeważnie młodzież, ale gdy bieda przyciśnie i starzy niem nie gardzą, niektórzy zaś uprawiają je systematycznie, wypychając złapane mewy dla celów handlowych.
Mewy są rozmaite, duże, prawie jak swojskie gęsi, biało-czarne, i małe, bieluśkie, mniejsze od gołębia. Pan Żebrowski ma ich w swych zbiorach dwadzieścia gatunków, a twierdzi, że mu jeszcze czterech brakuje. Ale obecność mew na półwyspie, jak wogóle wszelkiego ptactwa, zależy od obecności ryb. Gdy ryb niema i ptactwa niema.
Jadłem też kaczki morskie, tak ustrzelone, jak też i złapane w sieci śledziowe lub szprotowe. Brzmi to dziwnie, a jest zupełnie proste. Kaczka dobierze się do mancy szprotowej i zaczyna w niej dłubać. Przy tej sposobności dziób ulnie jej w oczku, kaczka zaczyna się szarpać i w końcu dusi się. Kiedy kaczek jest dużo, można ich w ten sposób nałapać mnóstwo, a opłaca się to dobrze, bo gdy za funt szprotów można dostać 25 gr., za kaczkę z łatwością dostanie się dwa razy tyle. Rybacy z Chałup rozwożą je w zimie po sąsiednich wioskach furami. Kaczki te są bardzo smaczne, a tylko należy je przed smażeniem wygotować, aby pozbyły się tranu i rybiego zapachu.
Przez cały rok przebywają na półwyspie jastrzębie morskie, piękne ptaki. Widziałem je nieraz bujające nad morzem. Ale na wiosnę przeciągają nad półwyspem także orły wędrowne, zawsze parami. Poznać je po locie, bo skrzydeł używają rzadko i jak gdyby z łaski. Ruszą niemi parę razy i płyną sobie przez powietrze dalej.
Potem znów lecą dzikie gołębie, kaczki rozmaite, dzikie gęsi, zlatują na pola skowronki, a łabędzie odlatują na północ. Wogóle ruch w powietrzu jest wielki, a pan Żebrowski pouczał mnie o tem:
— Zwierciadłem morza jest niebo. Co się dzieje pod wodą i w wodzie, jaki jest ruch ryb — tego nie widać. Ale wcale wyraźnie opowiada o tem ruch na niebie i bardzo wiele rzeczy o morzu dowiedzieć się można od ptaków, dlatego, że one, żywe aeroplany, szczególnie chętnie się do wiatru stosują. Ten związek ptactwa z wiatrem jest wrost uderzający. Gdy dmuchnie wiatr południowy lub południowo-wschodni, jest mnóstwo wron, kaczek i tak dalej. Jak tylko wiatr się zmieni, ptactwa nie widać. Ruch na niebie dopełnia się wzajemnie z ruchem morza, bo jak tam tak i tu rządzi jeden i ten sam pan i władca — wiatr.
Muszę też wspomnieć coś o zwierzętach domowych na Helu. Więc przedewszystkiem koty. Kot nazywa się „pujka”. Traktowany jest przeważnie lekceważąco i dość surowo. Nie dba się o niego tak, jak na lądzie, nie pieści się go, nie karmi. Pozostawia się go własnemu przemysłowi. Znacznie większym szacunkiem cieszy się pies, który ma w domu i w rodzinie swe stanowisko. Kot służy właściwie do zabawy dzieciom, i starsi nie rozumieją nieraz, że ta zabawa jest dręczeniem zwierzęcia. Pies — co innego, zwłaszcza, że tu są przeważnie wielkie, piękne, mądre wilki. Na psa woła się „tus-tus-tus!“, ale nie potrzeba wołać, bo on i tak jest nieodłącznym towarzyszem pana. Zostawiony przed domem Dudek nie wiele sobie z tego robił, lecz skakał wprost w okno, wybijał szybę i w ten sposób dostawał się do pokoju. Naogół psy są tu dobre i nie rzucają się na ludzi, jak to nieraz robią wiejskie psy na lądzie. Po kaszubsku pies nazywa się „szczerz“.
Najwspanialszem i najbardziej podziwianem zwierzęciem jest koń nawiasem mówiąc, reprezentowany w wioskach rybackich bardzo nielicznie. W Jastarni naprzykład jest ich coś sześć. Każdorazowe pojawienie się konia na uliczkach wioski wywołuje rozruch wśród dzieci. Dziecko jest najszczęśliwsze, jeśli może pojechać do lasu wózkiem zaprzągniętym w konia. Nawet starszy rybak przystępuje do konia z miną uroczystą. Dawid, który swego czasu miał parę „rapów“, to jest karych koni, a potem „brunów“ — kasztanów, i był furmanem, tyle razy i tak długo mi o nich opowiadał, iż dziękowałem Bogu, że nie miał jeszcze „szymlów”, inaczej „siwków“, bo byłby mnie na śmierć zagadał. U nas na lądzie też konie są bardzo kochane, ale dla rybaka stanowią pewną nadzwyczajność. Gdyby się tu pojawił pułk ułanów, ludzie by do śmierci o tym wydarzeniu nie zapomnieli.
Ale największe brzemię pracy przypada w udziale krowom, które pełnią tu wszystkie obowiązki zwierząt pociągowych — trzeba przyznać, bardzo niechętnie! Ileż razy namordowaliśmy się z Dawidem setnie, zanim udało nam się zaprząc krowę do wozu. Stary skakał przy tem jak torreador, ja jak jego pomocnik. To też często można tu widzieć na placu lub na łączce pod wsią młodych rybaków oprowadzających krowy na lince i tresujących je. Podściółki bydłu się tu przeważnie nie daje żadnej, chyba w jesieni grochowinę albo czasem trawę morską, ale to zbytek. Najczęściej podsypuje się trochę piasku.
Jest też w wiosce kilkanaście baranów białych i brunatnych — na strzyżę. Kobiety przędzą ich wełnę, a potem robią z niej grube pończochy wełniane i przepyszne ciepłe „trojery“ czyli sweatery na zimę.
A właśnie z wiosną pomnożyły się stada i wśród owiec i baranów pokazały się małe, pocieszne jagniątka. Kiedy zabrzmiał róg pastucha — małego kilkunastoletniego chłopca — wszystko to wysypało się z chałup i szło za dźwiękiem rogu — wielkie, ciężkie krowy poważnie, cielęta ze zdziwionemi minami, owce i barany becząc lub trykając się łbami, jagnięta w wesołych podskokach. Dziwnie przyjemnie wyglądało to na tle morza i czarnych łodzi z brunatnemi żaglami. Przypominało daleki ląd, a choć mi dobrze było nad morzem, przecie czasem — tęskniłem do lądu bardzo.


XLI.
Na drewaniu.

Była ciemna, ciepła, pogodna noc, kiedyśmy z Józkiem, Antonim i jeszcze jednym rybakiem wyjechali żaglówką z pławnicami na „drewanie“.
Właściwie to „wybiegliśmy“ po południu, bo musieliśmy okrążyć Hel, aby się dostać na Wielkie Morze, ale to była tylko przyjemna przejażdżka. Dopiero kiedyśmy przejechali „bujtenkant“, czyli gdyśmy się dostali na morze po drugiej stronie półwyspu, zaczęła się robota, mianowicie wydawanie pławnic.
Pławnice są to sieci łososiowe, długie na 40 m. a szerokie do 8 metrów. Ponieważ poławia się w nie ryby tuż u powierzchni wody, nie mają obciążenia ani dolnej listwy.
Ale rybacy mają nieraz po osiemdziesiąt pławnic, które związują w „linkę“, długą na parę kilometrów, bo im dłuższa „linka“ tem lepszy może być połów.
Pławnice te, przywiązane grubą liną do kutra, wydają się, przyczem w dzień dla zaznaczenia ich położenia w środku i na końcu „linki“ umieszcza się „prekę“. Już w dzień jest z „linką” niemało kłopotu, bo statki jeżdżą w różne strony, a pławnicami nie kieruje się, ponieważ cała rzecz polega na tem, aby płynęły swobodnie z prądem i wiatrem, co po kaszubsku nazywa się „drewać“ i od czego ten sposób poławiania nazywa się „drewanie“. Gdzie jest prąd i dokąd pławnicę wiatr niesie, tam właśnie są łososie, które poprostu wpadają w sieć i ulnąwszy głową w oczku, zostają w niej.
W nocy sprawa przedstawia się inaczej. Wydając pławnicę, wyrzuca się też w morze boję z zapaloną latarnią, która oznacza koniec „linki”. W środku linki jest druga latarnia a na kutrze lub na pomarenku trzecia. Po wydaniu pławnic niema do roboty nic innego, jak tylko jechać za linką.
Tak jechaliśmy przy łagodnym wietrzyku nie śpiesząc się, bo mieliśmy przed sobą całą noc, do świtu. Mieliśmy co jeść, ja miałem oba termosy, napełnione gorącą herbatą, więc było czem się rozgrzać, płynęliśmy tedy spokojnie, rozmawiając po cichu, opowiadając sobie różne rzeczy i przyglądając się od czasu do czasu morzu, na którem roiło się od świateł. Z pewnością kilkadziesiąt kutrów było na wodzie, a prócz tego nierzadko pojawiały się parowce, które z trudnością lawirowały wśród tej gęstwy świateł.
Widok był piękny, oryginalny i wesoły, ale nie dla rybaka, za którym na długość dwóch kilometrów płynie jego linka z ledwo widocznem końcowem światłem.
— Trzeba uważać, żeby nam sztimer linki nie przeciął! — mruknął zaniepokojony Józk — Włóczą się dziś po morzu, jak djabły.
Byliśmy między „Dąbkową bliżą” a latarnią rozewską, gdy uwagę mą zwrócił na siebie statek, który prócz zwykłych światełek, miał na swym pokładzie istną kolumnę ognistą. Wyglądał jak z bajki. Natychmiast przywiódł mi na myśl te iluminowane statki książąt czy królewiczów z powiastek Andersena.
— Cóż to za cudowny statek! — wykrzyknąłem zachwycony.
— To? Zwykły szleper, holownik! — lekceważąco odpowiedział Anton.
— Holownik! — zawołałem rozczarowany — A dla czegóż jest tak świetnie oświetlony!
— Bo prócz zwykłych świateł musi mieć tyle dodatkowych, ile statków za sobą ciągnie. On holuje trzy statki.
Tak pokazało się, że to, co z tem pysznem oświetleniem wyglądało na pałac pływający, było pospolitym, zasmolonym statkiem holowniczym.
Nie dość na tem. Ten holownik wywołał zamieszanie wśród łodzi. Słyszeliśmy zdala podniesione głosy, dęcie w w rogi, kilka świateł zgasło.
— Przy sztimersztrychu źle drewać! — mówił Anton — Łatwo można wpaść pod statek!
— Gorzej jak się pławnice poplączą — zauważył Józk.
— Łatwo rozplątać!
— Niełatwo! — mówił dalej Józk. — Łatwo do bójki tylko przychodzi.
Zaczął opowiadać, że tak się raz na Małem Morzu zdarzyło. Poplątały się pławnice — może laskorny, bo nie pamiętał — i jeden drugiego karkulcem zabił. Potem była sekcja, podczas której całe ciało zabitego tak spłynęło krwią, te się kształt jego odbił na deskach, na których leżało. Potem na tych deskach noszono trumny z kościoła na cmentarz, ale jak tylko weszło się z trumną na „Trupią Stegnę’ (ścieżkę), deski robiły się tak ciężkie, że niosący ledwo je udźwignąć mogli.
— A gdzież jest Trupia Stegna? — zapytałem zdziwiony, bo pierwszy raz usłyszałem tę nazwę.
— Droga, którą z kościoła pogrzeby idą na cmentarz.
— Także nazwa! — pomyślałem.
— Głupstwa gadasz! — przerwał bratu szorstko Anton — Ktoby w takie godki wierzył! A masz ty słyszane, Janku, jak gburzy śledzie sadzili i co z tego wynikło?
— Śledzie sadzili? Nie! Tego jeszcze nie słyszałem.
— To było tak: Widzieli gburzy w Pucku nieraz, jak rybacy całemi beczkami solone śledzie kupują i bardzo się temu dziwili, bo jakże, rybacy sami śledzie łowią centnarami, a potem kupują je. Cóż to znaczy? A ty wiesz, Janku, że gburzy wszystko sadzą albo sieją. — Nacóż wy kupujecie śledzie? zaczęli reboków wypytywać gburzy. Zdziwili się reboce (rybacy), ale jeden odpowiedział: — Na śledziowe siemieno! — że to niby na sadzenie śledzi. — To wy śledzie sadzicie? — Doch jo! Tniemy je na małe kawałeczki, a potem wrzucamy w morze, żeby znowu urosły. — Jo! — jęknęli gburzy z żalu, bo sobie od razu pomyśleli: — Doch my mamy sadzawkę, gdybyśmy o tem wiedzieli, kupilibyśmy beczkę śledzi, zasadzilibyśmy je i nie potrzebowalibyśmy potem w Pucku kupować. Tak też zrobili. Wrzucili całą beczkę pokrajanych śledzi do stawu i czekali, póki im nie wyrosną. Ale raz jeden z tych gburów, wracając do wsi, spotkał reboka, który sobie niósł w kaszerzu węgorza. — A gdyby tak i węgorza w stawie zasadzić! — pomyślał. — Mielibyśmy i węgorze swoje! — Kupił węgorza i wrzucił go do stawu. Po jakimś czasie zachciało się gburom świeżych śledzików, a że tam u nich połowów żadnych niema, więc po swojemu spuścili sadzawkę. Szukają ani jednego śledzia niema, jeden jedyny węgorz tylko został. Co się stało? Po wielkiej naradzie powiedzieli sobie, że to widać wangorz śledzie pożarł! Żeby go za to ukarać, wzięli go, wsadzili do kobiałki, zanieśli nad morze i tam go w wodę rzucili, żeby go utopić za to, że im śledzie zjadł.
Tak to rybacy wyśmiewają się z gburów.
Rozmawialiśmy tak dłuższy czas, wreszcie zapatrzyłem się w światła na morzu i ukołysany szmerem fal zasnąłem.
Obudził mnie chłód poranny.
Świtało.
Widać było rozrzucone na morzu pomarenki i motorówki. Na niektórych już pracowano, to znaczy, wciągano pławnice i zdejmowano z nich łososie.
Z wielkiem biciem serca i my zabraliśmy się do tej roboty. Praca niemała, bo sieci, ciężkie od wody, trzeba nietylko wciągać, ale i układać, żeby się jakoś zmieściły. Wciągnęliśmy ze czterysta metrów linki — nic. Jeszcze się w nas nadzieja kołatała, jeszcze to rybackie „przecie“ nie poddawało się, ale miny mieliśmy „opanowane” a serca nasze skłaniały się raczej do pokory niż do triumfu — gdy w tem zatrzepotał w pławnicy wielki, śliczny, czarno-srebrny łosoś conajmniej trzydziestofuntowy. Już się nam całonocne „drewanie“ opłaciło, ale to był tylko początek, bo za chwilę dostaliśmy jeszcze jednego łososia, nie tak już okazałego ale zawsze jeszcze pięknego, i jeszcze i jeszcze, razem osiem, łącznej wagi 150 funtów czyli — przy niskiej cenie około 200 złotych za jedną noc.
Wracaliśmy wesoło, choć głodni jak wilki. Chcąc iść bliżej brzegu, zeszliśmy ze sztimersztrychu za przykładem jakiegoś parowca, który płynął szurem, niedaleko suchej rewy. Dlaczego zeszedł ze sztimersztrychu — nie wiem, lecz nie posądzam go o złe zamiary — jak to potem robili rybacy. Mnie się zdaje, że przeciwnie, ten statek dlatego zjechał na szur, że bał się, iż na szlaku parowców może wjechać na linki pławnicowe. Zapomniał jednak o tem, co go zresztą nic nie obchodziło, że noc była pogodna i że rybacy w takie noce często zostawiają niewody w morzu. Tak też było i tego dnia. Ogromny niewód sięgał aż na kilometr w morze a statek albo go nie zauważył albo też spostrzegł zapóźno, skutkiem czego przeciął go na pół. Było to pod samą Jastarnią. Myśmy wprawdzie widzieli znaki, jakie rybacy z brzegu dawali, ale statek ich prawdopodobnie nie zauważył. Rybacy natychmiast za nim pogonili, chcieli go zatrzymać — napróżno, nie chciał z nimi gadać, nie odpowiedział ani słówka i umknął. Nazywał się „Krystjanja“ ale jakiej był narodowości, nie pamiętam.
Wkrótce miałem nadzwyczaj zabawne zdarzenie z łososiem, który jak mówią rybacy, „dostał lichy rozum“, to znaczy, był czemś tak wstrząśnięty, że zupełnie zgłupiał.
Było to tak:
Wracaliśmy z Józkiem czółnem z lasu — zatoką, niedaleko brzegu i to płytkiemi miejscami. Tam zresztą wszędzie płytko, tak, że bat, zwłaszcza obładowany, gdzieniegdzie nawet nie przejedzie. Widać było każde ziarnko piasku na dnie, zwłaszcza, że dzień był słoneczny a woda czysta. W jednem miejscu, niedaleko Szkolnego Ogrodu, między „pierwszemi choinami“ a starym cmentarzem borowskim, ujrzeliśmy w wodzie jakiś niezwykły czarnosrebrny przedmiot. Zbliżywszy się, spostrzegliśmy, że to łosoś, który stoi w wodzie na głowie.
— Co mu się stało? Zwarjował? — rzekłem zdziwiony, pokazując go Józkowi.
Dał mi znak głową, żebym milczał i szepnął:
— Lichy rozum dostał! Spróbujemy go złapać!
— Czem?
— Rękami. Wyciągnij ramię i łapaj, ja podjadę...
W stosownej chwili przechyliłem się przez burtę łodzi, złapałem łososia, ale śliska ryba tak mi się wysmykała, że omal jej nie wypuściłem.
— Zębami za ogon! — wołał gorączkowo Józk. — Zębami za ogon a potem rękami.
Wychyliłem się z łodzi jeszcze bardziej. Szybko złapałem łososia za chlaszczący ogon i ścisnąwszy go mocno w zębach, chwyciłem go z całej siły niemal pazurami i zacząłem ciągnąć. Byłem jednak tak wychylony z łodzi większą częścią ciała, że nie mogłem się sam wyprostować. Wtedy znowu Józk, spostrzegłszy me trudne położenie, rzucił wiosła, przysunął się do mnie i złapał mnie za buksy. Tak on ciągnął mnie za spodnie, ja znów rybę za ogon, póki wreszcie nie postawiliśmy na swojem. Zdyszani siedzieliśmy w łodzi, na której dnie leżał ogłuszony już przez Józka łosoś przeszło dziesięciofuntowy, gołemi rękami złapany.
— Czy ten łosoś się wściekł? — wykrzykiwałem zdumiony, własnym oczom ni rękom nie wierząc.
— Coś w tym rodzaju! — potwierdził Józek — Musiał się bardzo czegoś zlęknąć, może go foka napadła, tak, że od tego dostał lichy rozum, to jest — w głowie mu się pomieszało. Czasami tak stanie na głowie, to znowu położy się na jednym boku i tak leży... Wtenczas można go złapać... Ale to przypadek...
— A czemu kazałeś mi go łapać za ogon?
— Bo w ogonie ma największą siłę... Trzeba było za ogon złapać a rękami sobie pomagać, żeby się nie wyślizgnął...
Wyśmiewali się z nas rybacy, — ale zazdrościli, bo łosoś miał wprawdzie „lichy rozum”, ale wagę dobrą...


XLII.
Coś o ludziach na półwyspie Helskim.

Należy choć w krótkości powiedzieć coś o ludziach, zamieszkujących półwysep Helski, czyli o naszych rybakach nadmorskich.
Są oni — jak to już powiedzieliśmy — Kaszubami, ale tę swoją odrębność plemienną ujmują w następujące słowa: — Jestem Kaszuba, to znaczy Polak. — Pieśń kaszubska śpiewa:

Tam, gdzie Wisła od Krakowa
W polskie morze płynie,
Polska wiara, polska mowa
Nigdy nie zaginie.
Nigdy do zguby
Nie przyjdą Kaszuby!

Są szczerze i prawdziwie religijni. Uczy ich tego morze, na którem wszystko zależy od woli Boskiej. — Będzie jak Bóg da! — mawiają świadomi swej ludzkiej bezsilności, o której aż zanadto często zapominają ludzie lądowi, zbyt ufający w potęgę maszyn. Dlatego też Kaszubi, a właściwie rybacy są ludźmi pokornego serca, co nadzwyczaj wzmacnia ich ducha i pogodę myśli.
Morze i wogóle wodę kochają, ale na swój sposób. Człowiek lądowy podziwia wielkość morza i jego piękno, rybak kocha życie morza, w którem bierze udział i którego — dla nas — jest duszą. Nie zdarza się, aby rybakowi wpadło na myśl przejechać się po morzu łódką „dla przyjemności”, tak samo jak rolnik nie będzie orał dla zabawy. Nie wierzcie też książkom, piszącym o rybakach wyjeżdżających na morze w czas burzy. To jest bezwarunkowo fizycznie niemożliwe. Że jednak, gdy chodzi o ratunek bliźniego, rybak zrobi wszystko co może zrobić, to pewne. W rozdziale zatytułowanym „Dziewiąta Fala” wykazałem niemożliwość ratunku, dam teraz przykład, do jakiego poświęcenia rybak jest zdolny, kiedy widzi jego możliwość.
Było to na pełnem morzu, niedaleko szwedzkich wybrzeży, w marcu. Zapędziła się tam jedna z naszych żaglówek z czterema ludźmi załogi. Porwana burzą łódź walczyła z nią jakiś czas skutecznie, póki ludzie nie stracili sił. Gdy już omdlewali, nadpłynął statek niemiecki, który chciał łódź ratować, ale z powodu wzburzonego morza nie mógł się do niej zbliżyć. Jeden z rybaków umiał pływać, obwiązał się tedy długą liną, której drugi koniec uwiązano do łodzi, rozebrał się i skoczył w morze, aby się wpław dostać na statek, do którego zapomocą liny można było łódź przyciągnąć. Zrobił to, ponieważ była możliwość uratowania towarzyszów, mimo, że groziło mu nietylko utonięcie w wzburzonem morzu, ale także kurcze lub porażenie serca w wodzie zimnej jak lód, nie mówiąc o ciężkiej chorobie i jej następstwach. Ale nie ruszyłby się, gdyby ratunek był niemożliwy.
Rybacy są zasadniczo uczciwi. Kluczy tu nie używają, wyjeżdżając na morze lub wychodząc w pole, domy zostawiają otwarte. W rachunkach wszelkich są bardzo rzetelni. Z powodu ubóstwa i wiecznego zapotrzebowania gotówki, chciwi są na grosz, równocześnie jednak, sprzedając ryby na centnary, wspaniałomyślnie zawsze kilka funtów dorzucają. W oberży wzajemnie się częstują, wogóle są honorowi i nieskąpi.
Podróżując dużo po morzach, niechętnie i z pewnym lękiem wyjeżdżają na ląd. Prędzej i łatwiej wybierze się rybak do Chile lub do Australji, niż do Warszawy. Na morzu ma to, do czego przywykł: wodę, statek i pekeflajsz. Rybak, który nieraz przeklinał morze, zwłaszcza w czasie zimowych połowów, znalazłszy się na lądzie, pisze tęskne listy do domu o tem, jak to on wolną chwilą wychodzi na miasto nad rzekę i patrząc choć w tę odrobinę wody, myśli o morzu i o rybackiem życiu.
Polsce zawsze byli i pozostali wierni. Za czasów niemieckich nie zniemczyli się i po polsku umieli o tyle, że zawsze się po polsku modlili. Z litanji do Matki Boskiej nigdy tu nie były wykreślone słowa „Królowo Korony Polskiej“. Rząd niemiecki zaniedbywał ich i prześladował. Złapane przez nauczyciela na mówieniu po polsku dziecko, musiało za karę napisać tysiąc razy: „Ich darf nicht in der Schule polnisch sprechen!” (Nie śmiem w szkole mówić po polsku!)
Za rządów polskich Kaszubi odetchnęli. Polska zbudowała im kolej a prócz tego dała letników, których za czasów niemieckich tu nie było, a z których dochód jest dla rybaków znakomitą pomocą pieniężną. Wzmacnia się też dzięki letnikom łączność z krajem. Prócz tego rząd polski wybudował dla rybaków na Małem Morzu port rybacki Jastarnia-Bór.
Rybacy są zasadniczo bardzo dobrzy ludzie. Są między nimi ludzie biedni, ale niema żebraków, bo wszyscy sobie wzajemnie pomagają. Nieraz kłócą się ze sobą, krzyczą, wygrażają sobie pięściami — ich wielką wadą jest zawiść — lecz jak tylko któremu z nich co się stanie, wszyscy śpieszą mu z pomocą.
Widziałem to, gdy Dawid raz pod wiosnę zachorował i musiał przez kilka dni leżeć. Kto tylko miał wolną chwilę, przychodził, aby go w pracy wyręczyć, tak, że mimo choroby wszystko było w gospodarstwie zrobione jak należy.
Kiedyindziej znów byłem świadkiem takiej sceny:
Przyszła do Dawidów krewna, która bezprawnie zajęła Dawidowej dom po rodzicach w Kuźnicy i prawie go sobie przywłaszczyła. Lata całe siedziała w nim, pobierała czynsz od letników, uważała go za swój i mimo upomnień nie chciała się wyprowadzić, tak, że Dawid oddał wreszcie sprawę do sądu, który kobiecie kazał z domu się wynieść. Wtedy kobieta spokorniała i przyszła do Dawidów z prośbą, aby jej nie wyganiali, bo ona biedna i nie ma się gdzie z dziećmi podziać. Dawid pomyślał i odpowiediał:
— Nie było to od ciebie ładnie, co nam zrobiłaś, ale doch ja mam dach nad głową a ty nie masz nic, — możesz w tym domu dalej mieszkać.
Tak powiedział rybak biedny, nie myśląc o tem, iż za pieniądze uzyskane ze sprzedaży niepotrzebnego sobie domu, mógłby własny dom rozszerzyć i zarabiać na letnikach tyle, iż on — blisko 70 letni starzec — nie potrzebowałby już tak ciężko, jak dotychczas, pracować.
Rybacy, pracujący jako marynarze na statkach, stale dwie trzecie swego zarobku odsyłają rodzinom.
Są to ludzie prości, ale dobrzy.
Nie trzeba też myśleć, że nie umieją się bawić, czyli, jak to my młodzi nazywamy, że są nudni. Prawda, w święta zwykle odpoczywają, bo są strudzeni, z tego jednak nie wynika, by się nie umieli zabawić wesoło, gdy się ku temu pora i sposobność nadarzy. Bardzo lubią muzykę i tańce i właśnie mój Dawid na całym półwyspie słynął jako świetny niegdyś tancerz. Mają też własną kapelę rybacką, która doskonale przygrywa podczas zabaw i uroczystości.
Spędziwszy dłuższy czas wśród tych ludzi, mogę o nich powiedzieć tyle tylko, iż nie zauważyłem nic naprawdę złego, a zato dużo dobrego.


XLIII.
Koniec róbołówstwa. Odjazd pana Żebrowskiego. Mam wracać na ląd. Pożegnanie z Dawidem. Do widzenia, morze!

Rybołówstwo właściwie skończyło się około Świąt Wielkanocnych, gdy wędzarnicy zamknęli wędzarnie i zaczęli likwidować swe interesy. Zaczęły napływać od letników zadatki na mieszkania, rybacy zamienili się w murarzy i cieślów i przystąpili do budowy nowych domów lub remontu i rozbudowy starych. Dawid robił ramy okienne i drzwi do nowych domów z bit sosnowych, tak żywicznych, iż w warsztacie jego pachniało jak w lesie. Było słonecznie, lecz zimno, i według wyrażenia Dawida — gdy na raju drzewięta już zieleniały, tu nawet trawa jeszcze nie wynikała.
— Przednówek rybacki! — tłumaczył mi pan Żebrowski. — Niewody ciągnąć i drewać będą jeszcze do świętego Wojciecha, kiedy to, według starego przysłowia, łosoś ma nosem w kraj uderzyć, a potem idzie sobie...
— Dokąd?
— Zoologji się nie uczyłeś? — huknął na mnie pan Zebrowski. — Panowie uczeni powiedzieli ci, że on wędruje Wisłą, a potem w górę naszych rzek, więc choć on przed wisielną wodą ucieka, choć wtedy, kiedy powinien być tam, jest tu, choć wszystko jest inaczej, niż mówię — ty masz wierzyć im a nie mnie, bo oni są mądrzy a ja jestem tylko praktyk!
Pan Żebrowski nie wierzył w wędrówkę łososi, utrzymywał natomiast, że łosoś rzeczny a morski to dwie zupełnie odmienne ryby.
— Owszem, są łososie wiślane czyli srebrne, żyjące w kalnej wodzie u ujścia naszych rzek, ale to znowu zupełnie inny łosoś, a takie łososie, jak nasze, z czerwonemi centkami też się czasem w naszem morzu pojawiają, lecz są mniej cenne — zresztą tu trafiają się też czasami i nasze pstrągi rzeczne, które odmiennie niż na lądzie, żyją tu karnami, choć zwykle nie żyją gromadnie... To są cuda! Ale nasz łosoś bałtycki to łosoś bałtycki i nic innego! Zresztą może się mylę! Nie jestem ichtjologiem! Zbadaj ty, ja nie mam czasu!
Tu zaczął mi wykładać:
— Nauczyłeś się rybołówstwa — więcej nie potrzebujesz, bo rybakiem i tak nie będziesz. Wiesz dużo — i nic. Teraz dla ciebie tylko — albo statek, albo Gdynia i szkoła. Dobrze, że to nasze rybołówstwo widziałeś, bo ono — zmieni cię z gruntu. Tu przeszedłeś szkołę klasyczną, jak gdybyś Homera czytał. Dowiedziałeś się coś trochę o wietrze — komu dziś w marynarce wiatr potrzebny! Dawniej to była marynarka — na statkach żaglowych, jo, kiedy trzeba było w ciemną noc biegać podczas burzy jak zając po masztach i rejach, ale dziś — konduktor tramwajowy może być marynarzem. Dawniej, kiedy manc nie było, rybacy w zimie w ciemną noc wyjeżdżali na szproty z małemi niewodami, po połowie jechali z rybą do Gdańska i na drugą noc dopiero wracali, a na drogę nie mieli nieraz nawet chleba, tylko kawałek solonego węgorza i burak cukrowy albo brukiew dla ugaszenia pragnienia — tak, to było co innego... Dziś rybołówstwo zwyrodniało i rybacy już nie ci, co dawniej... Im się uśmiecha hotelarstwo, nie rybołówstwo...
— A pan by w zimie pojechał na całą noc z niewodem na szproty? — zapytałem.
— Chłopie, był czas, kiedy ja się tu rozbijałem po całem morzu, jak warjat. Pomarenk nie pomarenk, kuter nie kuter, co chcesz! Dziś, żebyś mi dwadzieścia złotych za godzinę dawał, wolałbym ci dwadzieścia złotych dodać, byle nie jechać! Mam już dość! Czemu ja mam wciąż pracować na morzu, w sztormie, w douce, w deszcz czy w śnieg, czemu ja mam wciąż marznąć i szarpać się? Pracować? Jo, dajcie mi przy psiecku żaki w cieple wiązać. Powoli czas i mnie zejść z pola.
Z furją zapalił papierosa.
— Cóż my tu mamy? Węgorze, szproty i łososie! Tak wszyscy mówią. E! I tego im mało. Ale my tu mamy dostęp do morza, mamy tu swoją prawdziwą szkołę morską. Od czasu zależy zdobyć więcej, bo morze stoi dla wszystkich otworem. A tu — jest nasze gniazdo wypadowe na cały świat! I dlatego tu nam trzeba uczyć się i tworzyć, a przedewszystkiem poznać, jo?
Uścisnął mi mocno rękę.
— Dzielny chłopak z ciebie, choć mi łabędzie spłoszyłeś. Jak będziesz w Gdyni, wpadnij do mnie. Pojedziemy na łososie, na takie! Powiadam ci — cuda!
W Wielki Piątek rano dostałem list od pana Zielińskiego i całej jego rodziny — z bardzo serdecznem zaproszeniem na święta. Nie myślałem o tem, nie spodziewałem się tego i — aż mi serce zabiło, tak mnie ta myśl olśniła!.
Ledwo skończyłem list, wszedł do mnie Dawid — w okularach na nosie, miną uroczystą i pełną godności i z listem w trochę podniesionej ręce. Wyglądał jak obrażony nauczyciel, zamierzający dać burę niegrzecznemu uczniowi.
— To jest list! — oświadczył mi, kładąc list na stole. — To jest list! — powtórzył głośniej — Od pana Zielińskiego. Osobliwie!
Przeczytałem list. Oto jego treść w krótkości:
Pana Zielińskiego poinformowano, że mniej więcej około Wielkiej Nocy rybołóstwo się kończy. Że zatem ja, poznawszy wszystko, co się poznać dało, nie mam potrzeby siedzieć dłużej nad morzem i mogę wracać: raz dla tego, że chcą mnie mieć na święta, powtóre ponieważ powinienem trochę odpocząć, po trzecie trzeba się zastanowić, do jakiej ja mam szkoły wstąpić, marynarki wojennej czy handlowej, a po czwarte należy pomyśleć o egzaminie i uczyć się.
— Osobliwie! — potwierdził Dawid.
— Ale kiedy ja powiedziałem, że chcę tu zostać rok! — oponowałem słabo i dość niedorzecznie, co też Dawid natychmiast przypieczętował, mówiąc:
Jak ja gdzie nie mam żadnej sprawy, to tam niepotrzebnie nie siedzę. A tu ty żadnej sprawy już nie masz, teraz musisz jachać dalej! Czytaj last! (Tak rybacy wymawiają „list“).
Dalej pan Zieliński dziękował Dawidowi za opiekę nademną, pytał go, czy nie jestem mu co winien i posyłał od siebie sto złotych.
Tu się Dawid rozsrożył.
— Ja? Ja mam wziąć sto złotych? A za co? Za co ja od ciebie mam wziąć sto złotych, powiedzi! Ty mi co miesiąc dawałeś pieniądze, ale ja te wszystkie dętki mam! Le co za światło, za opał za pranie, bo nawet za pokój ja nie wezmę! I tak niktby nie mieszkał! A ty tu pracowałeś, dawałeś nam od wszystkiego, co sam miałeś.
Zrobiła się awantura!
Nie było sposobu!
Dopiero powoli poszło jakoś z Dawidową. Wytłomaczyłem jej, żeby nie była niemądra, że ja zresztą nie mogę inaczej, to i owo, no i jakoś się to załatwiło. A „doch” ja miałem jeszcze, prócz dawniejszych zaoszczędzonych pieniędzy, dobrych kilkaset złotych od pana Żebrowskiego za węgorze i za foki, a prócz tego jeszcze nie sprzedane znaczki pocztowe, prawie nienaruszone pieniądze po stryju, no i Zeiss, prawdziwy majątek!
Dobrze!
Jadę!
Ale przedewszystkiem muszę państwu Zielińskim przywieźć eleganckiego łososia — co się zowie. Musi mi go dostarczyć Józk. Aha, Józk i Anton, moi kochani towarzysze. Wam coś trzeba przecie na pamiątkę... Mam! Dwa termosy! Jak wyjedziecie znów rano na bretlindzi, kiedy przemokniecie, zziębniecie, będziecie mieli ten łyk gorącej herbaty, a spójrzcie wtedy, bracia, w stronę, gdzie błyszczą okna Gdyni i pomyślcie o mnie!
Taak...
Przypomniała mi się stara, wytarta paltocina niby zimowa, w której stary Dawid wyjeżdżał w zimie po drzewo, nieraz w nordę lub zydę, przejmującą do kości. Pożyczyłem mu wówczas swego kożucha... A przecie ja chyba na futro mam jeszcze czas...
— Dawidku! — krzyknąłem ze schodów.
— Jo, Janku!
— Proszę na chwilę... Tu, czapka, skorznie, kożuch.
— Jo, Janku!
— Niech sobie to Dawid weźmie. Ja jestem młody, mnie ciepło a Dawid już marznie... A mnie co po kożuchu? Gdzie ja w tem pójdę? Na jarmark do Pucka smolaki sprzedawać? Za to niech mi Dawid przechowa moje ubranie rybackie... Manczestry, eltychy, zydwestkę... Skorznie wezmę, dobre do polowania...
Jadę! Jadę! Zatem muszę się jakoś ubrać po ludzku, w manczestrach przecie nie pojadę. Cóż ja wezmę na siebie?
Zacząłem próbować — wszystko za ciasne, za krótkie, na nic! To dlatego koszule tak na mnie trzaskały!
Zwinąłem wszystko w jeden wielki węzeł i otwarłem drzwi:
— Klemensa! Pylesa!
Zwaliłem tłumok ze schodów.
— Daj to neńce! To na buksy dla ciebie!
A teraz ja się ubiorę — jak pan, elegancko, co się zowie! Czyściutka koszula — trochę w ramionach szwy „naddały“, jak ją wciągałem — nowiutkie trzewiki, granatowe marynarskie ubranie, czarna jedwabna krawatka, mucka ze sznureczkiem — ech, jak lalka! Miałem to pierwszy raz włożyć na Wielkanoc, ale trudno! Lalka! Rybak od parady? Oho! Popatrzcie na moje plecy, moje kościste, ogromne łapy, na twarz od wiatru! A w kieszeni setki złotych!
Naraz — przypomniałem sobie!
— Wszak to dziś moje urodziny! Szesnaście lat skończyłem! Może teraz panna Andzia raczy już na mnie spojrzeć.
Zeszedłem na dół.
Dawid aż się głośno zaśmiał, gdy mnie zobaczył.
— To jest rybak! — wołał — Teraz to jesteś okrutnie ładnie przyozdobiony! Prawdziwy wizerunek rybaka!
— Jooo! — dziwowała się Dawidowa, przyglądając mi się swemi wielkiemi, poczciwemi, niebieskiemi oczami — To jest ładny chłopiec, z niego będzie marynarz!
— A teraz ja proszę Dawida na piwo!
— Ty lorbasie! — obruszył się na mnie Dawid, ale potem zwrócił się do żony: — Jo, pójdę z nim, on się doch chce pokazać, pochwalić... A każdy go pochwalić musi! Chodźmy na psiwko! (Kaszubi mówią „psiwko” — od aut.)
Właśnie gdyśmy szli „Pod Bałtyckiego Łososia” gromada bojsów stanęła przed kościołem, wielki zgiełk czyniąc drewnianemi grzechotkami. Obchodzili tak kościół trzy razy.
— Jutro popołudniu, kiedy znów zadzwonią dzwony — mówił Dawid — chłopcy będą wołać:
Wyganiajta post
I kładzieta wrony w grub —
to jest, osobliwie do garnka. Wrony — powiemy, bo przez cały Wielki Post nie wolno jeść nic od mięsa — le na Jastra (Wielkanoc) wolno już — dlatego „kładzieta w grub”, osobliwie wrony. Ale ciebie już tu wtedy nie będzie...
— To nic! — odpowiedziałem. — To nic, Dawidku, ja wrócę! Niech wam się zdaje, że się zaciągnąłem na statek i wyjechałem do Valparaiso.
— A będzie ci tam na lądzie dobrze, jak na statku!


∗             ∗

Następnego dnia pociąg helski wiózł mnie „do kraju”.
Była douka — mgła na morzu — słyszałem, jak statki na Bałtyku wołały:
— Wróóóóć! Wróóóóć!
Wróciłem.
Ale o tem kiedyindziej.




  1. W gwarze kaszubskiej: Zbytnik.
  2. Rybacy wogóle nie wymawiają „h“ na początku słowa, np. „El“, nie „Hel“, a zamiast „a“ mówią „o“, więc „hak“ — „ok“, „takie“ „tokle“ i t. d.
  3. Z „plattu“ — „stiller Strom“ — ten właśnie „cichy prąd“ powstały skutkiem pchnięcia mas wód przez burzę i poprzedzający ją. Nadchodzi nagle i niespodziewanie, chwyta znienacka — stąd nazwa.
  4. Rybacy helscy bardzo często nazywają swój półwysep wyspą. — Przyp. aut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.