Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rym rybakiem, powiedziałem nieopatrznie, że morze jest dziś ładne, spojrzał na mnie zdziwiony i warknął jakby zgniewem:
— Ładnie? Doch tu niema nic do widzenia!
Ba! Żeby tak kilkanaście mew rzucało się na morzu, żeby tak zaczęły falować czarne grzbiety delfinów — to co innego, bo to znaczyłoby, że tam jest ławica śledzi lub bretlingów, ale „farwy“ i tęcze?
— Nei! Tęczą jeszcze nikt nie był najadły!
Że niby nikt się jeszcze tęczą nie najadł.
Jeździli rybacy na Bałtyk i na Mulmjerz czyli na Małe Morze, stawiali na próbę mance. Obserwowano się wzajemnie szpiegowano — bo rybacy są nieufni, skryci, podejrzliwi i przesądni. Wywiadywano się, co która wioska robi. Dzień w dzień rozmawiano telefonicznie Gdańskiem, Gdynią i Helem, nieraz według umówionej szyfry.
Czynnego udziału w tych poszukiwaniach brać nie mogiem. Zbyt mało jeszcze znałem teren i gwarę rybacką. We dnie pracowałem razem z Dawidem, a wieczorem siedziałem w swoim pokoju i czytałem.
Pewnego wieczoru ktoś cicho zapukał i wszedł.
Był to Józk Kąkol, mój przyjaciel, rozpromieniony i tajemniczy zarazem.
— Nie powiesz nikomu? — szepnął, przywitawszy się ze mną.
— A co się stało?
— A nie powiesz?
— Nie.
— Jeden Helan miał dziś szproty w stelgornie!
Stelgarn to rama sietna, powiedzmy, sznurowa listwa sieci.
— Szproty w stelgornie? — spytałem. — No, więc cóż z tego.
Józk spojrzał na mnie z pogardliwą wyższością, potrząsnął głową i rzekł:
— Nie myślałem, Janku, że z ciebie jeszcze taki głupc!
— Głupiec! Dlaczego?