Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
VI.
Wieczór nad morzem.

Tak byłem tego dnia zmęczony nadmiarem nowych, głębokich wrażeń i myśli, że mimo iż rodzina państwa Zielińskich była dla mnie bardzo dobra i uprzejma, po wczesnej kolacji pożegnałem się, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność i udałem się nad morze. W krótkim czasie pozostawiłem za sobą gwarne domki i elektryczne lampy wioski, i przeszedłszy przez las, znalazłem się na plaży.
Morze było spokojne, ciche. Leniwe fale nadpływały powoli i ze stłumionym pluskiem roztrząsały się o brzeg, jak gdyby go pieszczotliwie gładziły wzdychając z cicha lub, rzekłbyś, poziewając sennie. Od gwiazd, odbijających się w falach, szły z morza iskry i blaski. Na bladym piasku czerniały grupki ludzi, rozmawiających półgłosem. Łuna biła od rzęsiście oświetlonego restauracyjnego pawilonu łazienek, za którym płonęło na maszcie sygnałowym purpurowe światło.
Położyłem się wygodnie na piasku i patrząc na morze, słuchałem słodkiego szmeru fal.
Naraz daleko pojawiły się sunące szybko światełka i z morza doleciała mnie wesoła muzyka. To szedł w stronę Gdańska jasno oświetlony statek, na którym grała muzyka. W tę ciepłą, gwiaździstą noc letnią bawiono się tam, może tańczono. Był to prawdopodobnie statek wycieczkowy.