Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szuli, fale biły mnie w kark — ale wierzyłem pewnie, że nie stanie nam się nic i szczęśliwie przypłyniemy do brzegu.
Tak się też stało.
Już wyłoniły się z mgiełki łazienki, a pod niemi żółty strąd, na którym widać było niespokojnie chodzących tam i nazad rybaków, gdy naraz pokazał się długi wał, huczący groźnie pod naporem przewalających się przezeń fal i biały od piany.
— Druga rewa gra! — krzyknął Józek.
To było to niebezpieczne miejsce!
Teraz zrozumiałem, na czem to niebezpieczeństwo polegało.
Fala po fali wbiegała na osuch, piętrzyła się na nim i złamana własnym ciężarem — tysiące tonn wody! — z rozmachem waliła naprzód, a w tej chwili już nadbiegała druga fala. To było naprawdę straszne, bo tu łódź mogła się przewrócić w mgnieniu oka.
Ale Kąkolowie mieli na to sposób.
W niewielkiem oddaleniu od osucha zanurzyli wiosła w wodę i tak starali się utrzymać łódź na jednem miejscu.
Fale jedna za drugą leciały, z łomotem waląc w rewę.
Józk poruszał wargami jakby się modlił, a naraz krzyknął na brata:
— Ciągnij!
Nadbiegła wielka fala, przeniosła nas przez osuch, bat przeleciał dwieście metrów jak ptak, wjechał na piasek, a w chwilę później rozległo się głośno nasze spokojne:
— Heeej-let!
I poszliśmy do domu przebrać się i zjeść coś. W tym celu wybrałem sobie kilkanaście tłustych śledzi, które, usmażone na maśle, wybornie mi smakowały.