Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XVIII.
Poznaję się z „człowiekiem morskim”.

Dotychczas kierował mną Dawid, który ułatwiał mi rybacką praktykę na morzu, a prócz tego opowiadał mi, co sam o niem wiedział. Było tego dużo, ale dziwnego pokroju, jako że stary rybak uważał za rzecz niewątpliwą nawet bajeczki o węgorzach, jedzących groch.
Trwało to tak długo, póki los nie zetknął mnie z niejakim panem Żebrowskim, handlarzem ryb i wędzarnikiem — „pjonierem“ — jak się sam rad nazywał — polskiego przemysłu rybnego na wybrzeżu.
Był to człowiek ogromnego wzrostu, ale równocześnie tak barczysty, że nie wydawał się wielkim, zwłaszcza, że chodził zwykle trochę przygarbiony, mimo dużej tuszy zwinny i ruchliwy. Twarz miał tłustą, nalaną, ze świdrującemi, trochę zezowatemi oczami i o dużym mięsistym nosie, z dobrze siwiejącą i przerzedzoną kędzierzawą czupryną. Nosił się po rybacku, w manczestrowych buksach, tłuszczem rybim przesiąkniętych i wysmolonych do niemożliwości w takiej że marynarce i bronzowym wełnianym swetrze. To był jego strój najulubieńszy, trochę tylko zmieniający się stosownie do pogody. Nadmienię też, że pan Żebrowski posiadał potężny głos, którego chętnie i często nadużywał a ruchy jego cechowała taka zamaszystość, że przed jego przyjściem dobrze było wszystkie lekkie sprzęty pousuwać i oczyścić pokój jak pokład przed burzą. W dodatku siłę miał straszną i nieopanowaną i czego się