Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyszedłem na pole, aby zobaczyć „gmach“, w którym spałem, i roześmiałem się głośno. Toż to była buda zrobiona z połówek przeciętej na dwoje starej łodzi! Buda ta była pięknie zielona, koloru starej śniedzi, a wyglądała bardzo malowniczo. Później się dowiedziałem, że budy te służą rybakom za lamusy, w których w lecie, gdy letnikom domy odstępują, czasem sami sypiają albo też lokują w nich niespodziewanych gości, nie mogących nigdzie miejsca znaleźć. W budzie tej sypiałem przeszło dwa tygodnie na posłaniu ze sprężystej, morzem pachnącej trawy morskiej, i sypiałem doskonale.
Ukończywszy śpiesznie swą harcerską toaletę skierowałem się ku morzu, które, jak mi to dnia poprzedniego powiedziała Stefcia, znajdowało się za lasem. Szedłem powoli, z bijącem sercem i głęboko wzruszony, prawie niespokojny, bo oto miałem ujrzeć to, co największych poetów rozpłomieniało, największych odkrywców świata zachęcało do dalekich, niebezpiecznych podróży. Czy ja to odczuję, czy potrafię zrozumieć?
Minąłem mały, biedny cmentarz rybacki ze skupionemi dokoła wysokiego krzyża małemi czarnemi krzyżami na piaszczystych mogiłach. Przed wejściem na tor kolejowy z uśmiechem przeczytałem napis na tablicy:
— BACZNOŚĆ! STÓJ! gdy usłyszysz dzwon lub gwizd parowozu lub gdy w inny sposób pociąg zauważysz.
Za torem kolejowym wszedłem w las i minąwszy jakieś zamknięte i milczące budynki — była to, jak się później dowiedziałem, stacja ratunkowa — zacząłem powoli, z podniesioną do góry głową wstępować na szeroką ścieżkę, wiodącą na wał, w którym domyślałem się nadbrzeżnej wydmy.
Naraz, u samego dołu, wystąpił na niebie ciemniejszy pas wody, sięgającej bardzo daleko w głąb, aż ku horyzontowi.
Krzyknąłem.
To było morze!
Poskoczyłem naprzód i wbiegłem na wydmę.
Ach!
Przestrzeń żywa, migotliwa. Olbrzymi, mieniący się przecudownie płaszcz z modro-pawiowego jedwabiu. Prze-