Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stworze bez końca, bez granic, nieskończone, pełne dziwnych blasków to jasno-zielonych, to różowych, to ciemnoszafirowych z głębokiemi, ognistemi błyskami purpurowemi. A daleko — daleko buro-fioletowa smuga, nad nią zaś perłowe, mocno świecące chmurki.
Na morzu kilka czarnych, małych łódek i chyży parowiec z czerwoną pręgą!
Ogromne fale słonawego powietrza, potężny oddech szerokiego świata, cisza, powaga i majestatyczny spokój.
Taki mnie porwał zachwyt, że zerwawszy z głowy kapelusz, zmiąłem go w rękach, przycisnąłem do ust i ten pocałunek posłałem morzu.
Oto było moje pierwsze z niem spotkanie.