Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co się stało?
— Popatrz, co się stało! Łódź ratunkowa po ciebie jedzie.
Spojrzałem ku brzegowi, odległemu o jakie dwa kilometry. Widać było już tylko jasną smugę plaży, na niej różnobarwne punkciki, niespokojnie tu i tam biegające, łazienki, ciemny pas lasu — a na wodzie, już niedaleko, wielką łódź z kilku żywo wiosłującymi rybakami.
— Łódź ratunkowa — po mnie? — rzekłem — Po co? Przecie ja nie tonąłem!
— A kto może wiedzieć, że ty tak pływasz! Trzeba było powiedzieć!
— Cóż w tem dziwnego! Chyba wy, rybacy, dziwić się temu nie możecie!
— Rybacy pływać nie umieją! — odpowiedział drugi rybak. — My pracujemy na wodzie, nie bawimy się.
Łódź ratunkowa zbliża się.
— Ty lorbasie![1] — wołał na mnie jeden rybak. — Ty nas w taki upał na morze będziesz pędził! Cali jesteśmy przemoczeni! Czekaj, zaraz ja ci tu dam lejprem!
To mówiąc, pogroził mi liną.
— Tak? — zawołałem — To mnie gońcie!
Z temi słowy skoczyłem w wodę.
Gonili mnie, ale wykręcałem im się tak, że mnie doścignąć nie mogli. Tak dopłynęliśmy do brzegu, ku wielkiej uciesze i zabawie publiczności, która myślała, że ja utonąłem.
Rybacy byli bardzo zdziwieni. Jak to można tak pływać!

Zapomniałem: Szewc bez butów chodzi, a rybak pływać nie umie.

  1. W gwarze kaszubskiej: Zbytnik.