Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kilkaset ust równocześnie mówi, woła... Znowu krzyk!
Wypłynął czwarty — na reji masztowej. Ale ledwo się nad nią wynurza. Coś woła. Ja nie słyszę, mimo, że cicho się zrobiło i tylko fale huczą. Ale rybacy odgadli — i jęk tem większy się zrobił.
— Siecie mu nogi oplątały i ruszać niemi nie może!
Kobiety mdleją, tarzają się po ziemi, wybiegają na strąd, wciąż jeszcze lizany przez fale, wznoszą ręce do nieba, wyciągają ramiona do tonących, dzieci piszczą, pan Żebrowski huczy, rybacy zbiegają na strąd, spychają łódź na wodę, inni ciągną ze stacji ratunkowej drugą łódź, większą... Daremne trudy! Nie sposób przeciw fali!
— Strzelaj lejprem, mówię ci! — ryczy pan Żebrowski.
Jest przyrząd ratowniczy, z którego na tonący statek wyrzuca się linę.
— Lejprem ogłuszę i utoną natychmiast — brzmi rozpaczliwa odpowiedź. — Nie! Tam mój brat! Zabiłbym brata!
Z morza dolatują głosy.
Ludzie cichną. Słychać jęki kobiet, łkanie.
A tonący na morzu zaczynają śpiewać:
— Pod Twoją obronę!
Gorące łzy tryskają mi z oczu, gryzę trzęsące się wargi.
Słychać modlitwę.
Fale wciąż nowe, nadbiegają bezlitośnie, podrzucają tonących, nakrywają ich, przywalają sobą.
Rozpacz ogarnia widzów.
Ktoś z wyciem pobiegł ku wiosce i po chwili dolatuje z niej dźwięk dzwonów.
Niektórzy na „górach” klękają i odmawiają litanję za konających.
Ci, co byli w kościele, padali na twarze, leżeli krzyżem. Brat jednego z tonących z płaczem bił głową o kamień. Niektórzy spazmów dostawali.
A tonący, bezsilni, bezradni, „drewali” — t. j. płynęli z wodą, falą i wiatrem wzdłuż lądu na południe, coraz dalej i dalej... Ludzie biegli wraz z nimi strądem,