Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dobrze zrobiłem, albowiem po drodze spotkałem pana Żebrowskiego, który, widać, również trochę markotny, zabrał mnie do siebie, poczęstował herbatą i opowiedział mi dużo ciekawych rzeczy o wędrówkach węgorzy.
— Widzisz, bracie, te węgorze, które rybacy tu poławiają — grzmiał na cały pokój — to nie są żadne węgorze morskie, tylko nasze, rzeczne. Sztop! To nie są żadne nasze, rzeczne i stawowe węgorze, tylko morskie. Sztop! Jakie to węgorze? Tak mi się wszystko w głowie pokiełbasiło, że teraz nie wiem, czy to są wogóle węgorze... Doch jo! To są nasze rzeczne i stawowe węgorze, ale zarazem i morskie, jo! Czego się śmiejesz, pało?
— Bo ja nic nie rozumiem! Pan raz mówi tak, to znów inaczej!...
— Ach, ty, morświnie idjotawy! Tak ma być, tak to jest rychtyg! Na morzu dziś tak, jutro inaczej — zależnie od wiatru! Za wiatrem musisz iść! Bracie, wzór charakteru człowieka morskiego to — chorągiewka na dachu!
— Ale chorągiewka na dachu to nie węgorz! — śmiałem się.
— Jo, węgorz! Mieliśmy mówić o węgorzach. Więc słuchaj!
Pan Żebrowski poprawił się na krześle, zapalił grubego, egipskiego papierosa, w zamyśleniu dmuchnął mi prosto w twarz i zaczął opowiadać:
— Kiedy u nas, w „kraju” słonko dobrze już zacznie w lecie przypiekać, tłuste, ale zaszlamowane, zamulowane i błotem cuchnące węgorze w naszych stawach i rzekach zaczynają doznawać dziwnego, nieokreślonego niepokoju. Co się w tych płaskich, twardych łbach budzi, nikt nie wie i nikt nie wypowie, ale powstaje w nich jakiś myśl, jakiś pęd, jakaś nieokreślona tęsknota, która ze stawów, bagnistych strumieni, rzeczułek i rzek wygania je do Wisły i dnem jej każe smarować do morza. To, bracie, jest tak sicher, jak to, co powiedział Manlicher. Żeby nie wiedzieć co się działo, pioruny i błyskawice, gromy i trzaskawice — w lipcu pierwsze fortpoczty ogromnej, smarującej w morze armji naszych węgorzy