Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzi nie płoszyłem. Przeciwnie, sam miałem jednego na muszce i jeśli kto komu, to nie ja panu, lecz pan mnie spłoszył łabędzie swemi pu — pardon, delikatnie mówiąc — skrzynkami...
Znowu się pan Żebrowski rozgniewał.
— Zanadto sobie pozwalasz! — zaperzył się.
— Trudno, proszę pana, nie ja pudłowałem!
— Łabędzie zerwały się przed strzałem!
— Moim! — dodałem — Ale po pańskim!
— Nie! — zaprzeczył. — Mogło się tak zdawać, bo głos idzie zawsze wolniej, ale — one się zerwały — równocześnie, na mały ułamek sekundy przed moim strzałem.
Teraz już wiedziałem, gdzie jestem.
— Musiał je ostrzec czatownik! — jechał dalej śmiało pan Żebrowski — Bo one zawsze wystawiają czaty.
— Ostrzeżone z pewnością były! — przyznałem. — Jechaliście z wiatrem, a pańskie rybie manczestry —
— Pójdziesz ty, żmijo! — krzyknął pan Żebrowski, zamierzając się na mnie kolbą Manlichera.
Rybacy parsknęli śmiechem, za nimi ja, wreszcie pan Żebrowski.
Ale łabędzie przeniosły się daleko do wiku i choć ich śpiew nieraz słyszałem, nie widywałem ich już.
Aż raz...
Było to chmurnego, posępnego południa, w lutym. Przez dłuższy czas dęła zyda, przechodząca często w sztorm, tak, że roboty nie było żadnej. Ludzie nie mieli pieniędzy, mąka się im kończyła, w wielu domach żywiono się już głównie bulwą, podlaną lakiem czyli sosem z pod śledzi. Panowało przygnębienie, które i mnie psuło humor. Dlatego uciekałem w pole i wałąsałem się ze swym karabinkiem po wybrzeżu, nie strzelając zresztą, bo nawet mew nie było.
Mimowoli przyległem za wydmą, z poza której zwykle śledziłem łabędzie. Zatoka była wzburzona, napęczniała wodą, którą wiatr w nią wpędzał. Nigdzie ani żagla, ani łodzi, pusto, tylko —
Te białe punkty tam — to łabędzie! Więc wróciły na swe dawne miejsce... Płyną w moją stronę, są jakie