Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to łódź zamaskowana prześcieradłem i udająca bryłę lodu.
Tak też w istocie było. Z pod prześcieradła, udającego śnieg, wychyliła się naprzód głowa pana Żebrowskiego w kapeluszu na bakier, potem purpurowa z gniewu twarz, wreszcie cała potężna, w przetłuszczone manczestry spowita postać. Za nim siedziało dwóch młodych rybaków którzy się pokładali ze śmiechu. Łódź kierowała się ku brzegowi.
A pan Żebrowski grzmiał dalej:
— Ty lorbasie (nicponiu) jeden! Zaraz ci buksy przetrzepię — tak, że ruski miesiąc popamiętasz! Ty marynarzu wściekły!
W pierwszej chwili zmieszałem się, tak to wszystko było niespodziewane, ale opanowałem się i czekałem spokojme, co dalej będzie.
— I w dodatku z karabinem się włóczy! — warczał pan Żebrowski, wychodząc na brzeg — Ja cię nauczę, czekaj, czekaj!
— Pan widzi, że nie uciekam! — odpowiedziałem spokojnie.
— Dlaczego spłoszyłeś mi łabędzie? — zapytał srogo, stanąwszy rzede mną i mierząc mnie gniewnym wzrokiem.
— Mógłbym powiedzieć, że nie płoszyłem! — odpowiedziałem dotknięty. — Skoro jednak pan powtarza wciąż, że ja panu łabędzie spłoszyłem i pyta „czemu” mogę panu grzecznie, ale stanowczo odpowiedzieć: — Bo mi się tak podobało.
— Ty zuchwalcze!
— Bardzo przepraszam, bez wyzwisk! Panu wolno strzelać, mnie wolno płoszyć! To nie jest pański park, ani też to nie są pańskie łabędzie. Bardzo proszę.
Pan Żebrowski sapnął.
— Masz słuszność, to nie mój park, każdemu wolno, co chce i jak chce! — mruknął — Ale też... zapamiętaj sobie... Jak Kuba Bogu, tak —
— Przepraszam pana. Po pierwsze ja nie jestem pański Kuba, a pan nie jest moim Panem Bogiem. A po drugie — pan na mnie wpadł, a ja panu żadnych łabę-