Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A było to tak:
Zatoka tu i owdzie częściowo zamarzła, a oba brzegi pokryte były śniegiem. Ponieważ nie mogliśmy wyjechać, postanowiłem z wolnego czasu skorzystać i jak tylko się rozwidniło, wziąłem Zeissa i karabinek i poszedłem nad zatokę. Zdaleka już słyszałem, jak się łabędzie ogłaszały. Przypadłszy za wydmę ostrożnie wychyliłem głowę i zasłoniwszy dłonią oczy, wyglądnąłem na zatokę, Zeissa nie chciałem używać, obawiając się, że słońce, które niedawno wzeszło, odbije się w szkłach, a ten błysk ptaki spłoszy.
— Są! — pomyślałem.
Siedziały nie dalej jak jakie trzysta metrów, i z tej odległości nie były mniejsze od figury ludzkiej w dwóch trzecich zasłoniętej. Widziałem je doskonale gołem okiem.
Serce biło mi mocno, ale nie poddałem się wzruszeniu. Zaciąłem zęby, powoli przygotowałem karabinek do strzału, przywarłem całem ciałem do ziemi, ułożyłem się jak najwygodniej i wyszukawszy ofiarę, zacząłem starannie mierzyć.
Był to wielki, biały łabędź, majestatycznie płynący wprost na mnie. W chwili, kiedy go brałem na cel, jak gdyby mu życie zbrzydło, uniósł się trochę na wodzie, wyprostował się i zaczął bić powietrze skrzydłami.
Już chciałem strzelić — gdy paf! Nie ja, z lewej strony. Ptaki natychmiast — paf! — zerwały się — paf! paf! paf! — rozwinęły swe długie skrzydła, i tnąc niemi powietrze, że aż szumiało, poleciały. Ach, to był widok! Wielkim ptakom starczyło raz — drugi uderzyć skrzydłami, a potem leciały wprost w słońce bez ruchu, jakby płynęły. Coś cudownego!
Zachwycony wyskoczyłem na wydmę — i w tej chwili doleciał mnie gniewny, grzmiący głos pana Żebrowskiego.
— Ty smarkaczu jeden! Ja cię nauczę płoszyć mi łabędzie! Jak tylko na ląd wyjdę, uszu ci natrę!
Zdziwiony zacząłem się rozglądać, chcąc zobaczyć, skąd ten głos dochodzi, bo nie widziałem nikogo. Dopiero po chwili zauważyłem na wodzie, w odległości jakich dwustu metrów, coś białego — domyśliłem się, że