Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzysta metrów od brzegu... Raz, dwa, trzy... jest ich osiem. Płyną wyciągnięte w jedną linję w pewnych odstępach od siebie, jak żołnierze rozsypani w tyraljerę. Są spokojne, nie boją się, musiały mnie nie zauważyć.
Przyglądałem się ptakom, pewien, że lada chwila zawrócą. Nie chciałem strzelać. Ale podpłynęły na dwieście metrów i bliżej, jeszcze bliżej... na sto metrów... i bliżej... Widzę je, wspaniałe, wielkie, białe, z podniesionemi głowami płynące wprost ku brzegowi. Co im się stało. Oszalały, czy co! Przecież dłużej i święty nie wytrzymałby! Pięćdziesiąt metrów a one płyną dalej do brzegu...
Bojąc się, że się nie oprę pokusie — strzeliłem w powietrze.
Załopotały ogromne skrzydła, ptaki uciekły. Naprawdę — olbrzymy! Jak rozciągnęły skrzydła, miały od jednego końca do drugiego z pewnością dobre trzy metry.
Kiedy opowiedziałem o tem Dawidowi, stary był zły i mało brakowało, a byłby mnie skrzyczał. Mnie samemu ta donkiszocka rycerskość wydała się trochę głupią.
— Taki kulpś może mieć trzydzieści pięć funtów! — narzekał Dawid — Można było kawałek odkroić i ugotować, a resztę zasolić!
O, to już przepraszam! Rozumiem solone węgorze, śledzie, solone mięso, ale — solone łabędzie, tego mi było zadużo! Dobrze zrobiłem, żem nie strzelał.
Dawid wytłomaczył mi, że łabędzie podpłynęły do brzegu tak blisko dlatego, iż woda była duża i zbyt głęboka, aby ptak mógł dostać dziobem do dna. Ponieważ to trwało dłuższy czas, łabędzie musiały być głodne i przypłynęły do brzegu szukać płytszych miejsc.
Dodam jeszcze, że rybacy solą wszystko, węgorze, śledzie, szproty, łabędzie, nawet wrony przelotne które chętnie strzelają albo łapią w specjalne łapki, zwane klepcami.