Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXI.
Zatoka zamarza! Coś niecoś o kolei na półwyspie Helskim.

Z końcem stycznia zaczęła naraz dąć „zyda” czyli wiatr południowy.
Jest rzeczą bardzo ciekawą, że tu wiatr południowy nie jest ciepły, lecz przeciwnie, w zimie przynosi przenikliwe zimno.
Następstwa tego nie dały na siebie długo czekać. Przy brzegach zatoki woda zaczęła zamarzać, a jednego pięknego dnia istotnie, bardzo pięknego — mrozik zciął ją w gruby pancerz lodowy na przestrzeni kilkuset kroków. Kilka łodzi, a między niemi i nasza, osiadła na lodzie. A mance nasze były w morzu. Co robić?
Postanowiliśmy w lodzie przerąbać dla łodzi kanał tak, aby ją móc przepchać ku środkowi zatoki, gdzie lodu jeszcze nie było. Pracowaliśmy przez kilka godzin w pocie czoła, rąbiąc toporami gruby lód — napróżno. Dął wciąż zimny wiatr, lód wybiegał coraz dalej w zatokę. Gdy na drugi dzień pokazało się, że mróz się wzmaga, postanowiliśmy zostawić łódź, gdzie była, a po mańce posłać do Helu Antona.
Nastał przymusowy odpoczynek, z czego pan Żebrowski bardzo się cieszył, bo ceny na szproty znów poszły w górę, a on ich miał dużo. Pogoda była przepiękna, powietrze orzeźwiające, przeczyste. Dzieci w różnokolorowych sweaterkach i czapeczkach ślizgały się na zamarz-