Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tek, załoga sama musiała sobie kupować chleb — ale to było właśnie coś dla mnie. Marzyłem o tem, żeby się na ten statek zaciągnąć, uratować go, zostać jego kapitanem i ruszyć na nim w daleki świat. Żal mi go było, sterczącego tak beznajdziejnie na mieliźnie, nieruchomego wśród uganiającej wesoło po morzu flotylli rybackiej. Jakże tęsknie musiała patrzyć jego głodna załoga w jasne wieczorem, elektryczne światło Helu!
Ale stop, czyli, jak pan Żebrowski mówi, sztop! Zostawmy „rak” na mieliźnie a sami — jedźmy dalej.
Namęczyłem się przez ten czas okropnie, to prawda, ale też zrobiłem się silny jak koń. Morze przestało być dla mnie groźne.
Tu dodam jeszcze jedną drobną rzecz, o której się nie wie.
Ludzie przewracają się czasem, spadają z przyrządów gimnastycznych, z konia — i tłuką się mniej lub więcej boleśnie. Ale upadek w łodzi, gdzie są twarde żebra i kanty, pociąga za sobą potłuczenia zawsze bardzo bolesne a często niebezpieczne. Jak nic można złamać żebro lub rozbić głowę, zwłaszcza gdy łódź tańczy na falach. Stąd, między innemi, ta kocia zręczność rybaków.