Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiedy jest wiatr pomyślny a niezbyt duży i kiedy się ma nadzieję na dobry połów. Wtedy „pogódka jest okrutnie śliczna”, choćby deszcz padał a czarne chmury wisiały nad morzem nisko, jak strop rybackiej izby.
Najgorsza była niepewność połowów. Dziś mieliśmy np. trzy centnary, jutro pół centnara, pojutrze półtora, następnego dnia nic, potem znowu dwadzieścia funtów, potem osiemdziesiąt i znowu przez dwa dni nic, nagle znów osiem centnarów — i przez cztery dni nic. A wybiegać trzeba było codziennie i zbierać mance i znowu stawiać. Zawsze dojeżdżaliśmy do swej linki z bijącem sercem, wzrokiem starając się przeniknąć ciemną powierzchnię wody. Triumfy były rzadkie, a zawody i rozczarowania stanowiły chleb powszedni — ale podziwu godna była wytrwałość i rezygnacja rybaków. Nawet nie zaklął żaden z nich, ani nie westchnął — pracowali w dalszym ciągu z niczem nie zmąconym spokojem i dokładnością. O, bo rybak nie robi nic na „łapes-capes”, byle zbyć! Nieporządną, niedbałą pracą naraziłby się tylko na niebezpieczeństwo i na stratę! Nie jestem filozofem i jako marynarz nie znam się na sprawach lądowych, zdaje mi się jednak, że to samo musi być i na lądzie — a tylko ludzie tego nie widzą, bo może to jest mniej widoczne, niż w moim zawodzie. Pod tym względem ludzie lądowi mogliby się niejednego od rybaków nauczyć.
Mimo, że się męczyłem fizycznie bardzo, z przyjemnością wspominam dziś te ciężkie czasy. Żyłem szeroko, na wielkich przestrzeniach wody, na powietrzu, w ruchu bezustannym. Wyjeżdżaliśmy często na Kamerun, na pełne morze daleko od Helu, na pełen życia szlak parowców. Widziałem orane czarnemi grzbietami delfinów ławice szprotów, słyszałem krzyki ogromnych stad mew, a wciąż w uszach mi brzmi skowyczące szczekanie fok, wystawiających z wody swe czarne, płaskie łby. Nie zapomnę nigdy tego żałosnego, osiadłego na mieliźmie żaglowca, dokoła którego krążyliśmy, łowiąc szproty i gawędząc o jego losie. Należał do jakiegoś prywatnego towarzystwa, które albo nie miało pieniędzy, albo też — co jest prawpodobniejsze — zrobiło jakieś szachrajstwo i nie dbało o statek. Na pokładzie żaglowca panował niedosta-