Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
VII.
Wyjeżdżam na węgorze. Poznaję się z Dawidem Długim.

Zbudziło mnie pukanie do okien pobliskich chat, kroki i stłumione głosy. Zaciekawiony, co by to być mogło, ubrałem się szybko i wybiegłem ze swej budy.
Było zaledwie szaro. Z wiosłami na ramionach minęło mnie kilku rybaków w „korkach“ na bosych nogach, w przedziwnie połatanych, starych ubraniach i dobrze już zniszczonych kapeluszach lub spłowiałych czapkach. Wszyscy przechodzi przez tor kolejowy i skręcali na lewo ku lasowi. Kiedy poszedłem za nimi, wkrótce dopędziła mnie i wyminęła większa gromada. Jedni rybacy nieśli wiosła, inni, siatki na krótkich, grubych rękojeściach, zwane kaszyrzami. Na pierwszy rzut oka wyglądali jak banda obdartusów, ale ja wiedziałem już wówczas, że na wodę do łodzi nie warto się porządnie ubierać. Wkrótce straciłem rybaków z oczu i tylko od czasu do czasu ktoś spóźniony mnie wymijał. Mogłem ich z łatwością dogonić, ale rozmyślnie dałem się wyprzedzić, aby nie następować ludziom na pięty i nie być natrętnym.
Szedłem przez las niezbyt szeroką lecz dobrą drogą, wymoszczoną sosnowem igliwiem, po którem szło się miękko i sprężyście. Las był względnie rzadki, brzozowy, porżnięty głębokiemi rowami, pełnemi czarnej deszczówki. Panowała w nim zupełna cisza. Rybacy przeszli, nigdzie nie było żywej duszy, raz tylko wybiegł naprzeciw mnie na drogę szary zając, nie taki jak u nas,