Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lecz raczej popielaty. Było tak wcześnie, że nawet wrony spały.
Uszedłszy parę kilometrów spostrzegłem, że droga coraz bardziej zbliża się do skraju lasu i niebawem go opuści. Tak się też stało i po kilkunastu krokach znalazłem się pod lasem na wybrzeżu zatoki.
Nigdy jeszcze tak pięknego widoku nie widziałem. Okolony widocznem, wyraźnie błękitnem wybrzeżem, niby okrągło zgiętem ramieniem, leżał przedemną srebrzysto-niebieski przestwór wód zatoki, na którym daleko widniał biały żagiel jednej jedynej łodzi, a jeszcze dalej, na prawo, kościół swarzewski. Bliżej brzegu, w różnej odległości, sterczał z wody cały las pali, powiązanych linkami, a na samym brzegu, koło pękatych, czarnych czółen uwijali się rybacy. Jedni odbijali od brzegu, gdy drudzy dopiero spychali czółna na wodę, zachęcając się głośnym okrzykiem: — Hijoooo-hi! Hijoooo-hi!
W tej chwili zrozumiałem, że prawdziwe morze, jest nie tam, na plaży, lecz tu.
Mimowoli pobiegłem ku czółnom. Byłem zbyt nieśmiały, aby prosić, ale rybacy zauważyli mnie i zrozumieli. Jeden z nich zapytał:
— Chcesz z nami jachać na wangorze?
— Bardzobym chciał!
Bez słowa skinął mi głową, abym wsiadł w łódź, co też natychmiast uczyniłem.
Odbiliśmy od brzegu i wyjechaliśmy na morze, kierując się ku wysterczającym z wody palom.
Słońca wciąż jeszcze nie było, mimo dnia po prawej stronie świeciła latarnia morska, ale woda robiła się coraz bardziej niebieska. Gdzie spojrzeć, wszędzie widziało się czółna, trochę podskakujące i huśtające się, bo od zatoki powiał chłodny wiatr, który zbudził fale. Niebem ciągnęły fantastyczne, czarne chmury.
Nasyciwszy oczy tym widokiem, zacząłem się przyglądać rybakom, którzy mnie wzięli na swą łódź. Było ich trzech, wszyscy starzy, z pomarszczonemi, ogorzałemi twarzami i z wielkiemi, kościstemi, brunatnemi rękami, z wytatuowanemi siną farbą kotwicami, gorejącemi sercami i innemi rysunkami. Po samym kształcie rąk można