Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
X.
Idę do Helu, Rybacy helscy. Prawdziwe morze. Zawieram znajomość z panem w wielkich okularach.

Zwykle rano, zanim rodzina państwa Zielińskich w stała, chodziłem na przechadzkę. Ale na półwyspie niebardzo jest gdzie chodzić. — I wkrótce wszystkie spacery mi się „wyczerpały”.
I znowu tak wstałem.
Godzina była jeszcze bardzo wczesna, do śniadania daleko, na kąpiel słoneczną zbyt chłodno — co począć ze sobą?
Skierowałem się ku niedalekiemu lasowi w kierunku Helu. Na skraju lasu ujrzałem tablicę głoszącą, iż do Helu jest dwanaście kilometrów.
Dwanaście kilometrów dla chłopca o sprężystych łydkach, wyrobionych przez marsze i biegi, to przecie nic. A zalana słońcem, cicha droga leśna, od rosy porannej błyszcząca, tak silnie, pociągała...
Tylko co powie pani Zielińska, gdy się nie zjawię na śniadanie?...
Tylko tak troszkę sobie pójdę, niedaleko...
I poszedłem.
Dobrze się szło — to drogą napół zarośniętą trawą, to przez polany leśne, wyścielone różowo-liijowym kobiercem wrzosów. Słońce mnie poganiało, a przedemną, ukazując mi drogę, biegł mój własny długi cień.
— Nikt nie pomyśli, żebym ja mógł utonąć — po-