Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na wielkim stole spiętrzone stosy białych, drewnianych skrzynek.
— Come va, signore, va bene, jo? — zawołał na mój widok, nie przerywając sobie w robocie — Gdzieżeś wczoraj był?
— Niedaleko Kamerunu, za Helem.
— Rychtyg! A pocóżeś tam jechał?
— Po szprotki, proszę pana.
— Fajn! Odpowiadasz, jakbyś z książki czytał. A mieliście jakie bretlingi dostane?
— Mieliśmy! — odpowiedziałem, ze zdumieniem przyglądając się temu dziwnemu człowiekowi, który tak szczegółowo wypytywał mnie o rzeczy dokładnie sobie znane.
— A cóżeście z niemi zrobili?
— Sprzedaliśmy panu.
— Aha! Sprzedaliście. A dalej co?
— Przynieślimy odważyć. Było 6 centnarów 40 funtów. Pan to zapisał ołówkiem na kawałku deski.
— Jo. A dalej co?
— Nic. Poszedłem do domu.
— A z bretlingami co się stało.
— Nie wiem.
— Więc poco je łapałeś? Żeby sprzedać? Tak nawet rybak nie odpowiada, choć on je naprawdę łowi po to, aby sprzedać, bo z tego żyje. Ale ty — morski Morski! Nie wiesz poco?
Zaczerwieniłem się.
— Pan uwędzi! — odpowiedziałem zmieszany.
— I koniec, co?
Pan Żebrowski stuknął młotkiem silnie w stół.
— Nie zostałeś tu po to, żeby się obijać z rybakami po zatoce! Masz się uczyć, rozumiesz? Masz się interesować całem życiem morskiem. Wszystko masz wiedzieć! Dlaczego nie przyszedłeś ani razu do wędzarni? Gadaj!
Spojrzałem panu Żebrowskiemu prosto w oczy.
Bo wiedziałem, że mnie pan zawoła! — odpowiedziałem.
— Aha! Wygodny jesteś!
— Rozumie się!