Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O, Panie Boże, pyszne są Twoje dary, zwłaszcza jeśli dla ich zdobycia trzeba wstawać o trzeciej rano i mordować się kilka godzin na morzu! Zjadłszy, ostatnim wysiłkiem powędrowałem do swego pokoiku, gdzie natychmiast gruchnąłem się na łóżko.
Zbudziłem się koło siódmej wieczorem, nie tyle wyspany, ile spragniony i tak obolały, że nawet leżeć nie mogłem. Z trwogą pomyślałem o czekających mnie trudach jutrzejszego dnia. Czułem, że mam gorączkę z przemęczenia, byłem jakby rozbity. Pan Żebrowski przepowiadał burzę, ale — jakoś cicho było dokoła, zdawało się, że wiatru prawie wcale niema. Napiłem się herbaty i położyłem się spać, z trwogą w duszy, lecz zrezygnowany. Spałem źle, bo mi się wciąż śnił Józk, budzący mnie i niecierpliwie szarpiący za ramię.
A nagle — jak nie huknie!
Co to?
Zbudziłem się i usiadłem na łóżku.
— Co? Już? Przecie ledwo zasnąłem!
Nie, to nie był Józk.
To był ktoś lepszy.
Norda! I jaka!
Potężny wiatr północny, dmący gdzieś od bieguna, ogromny, huczny.
Gromy przewalały się w powietrzu, zaś ja — uśmiechałem się błogo, jak najwygodniej ułożyłem swe zbolałe ciało i — mogę z czystem sumieniem użyć tego nowego zwrotu — zasnąłem na cały głos!
Następnego dnia przed południem wałęsałem się trochę, odpoczywając — nawet Dawid zauważył, że jestem „perżno bidny“, to jest trochę mizerny — a po obiedzie poszedłem do wędzarni pana Żebrowskiego.
Wyglądało to wszystko tak:
Przed wędzarnią stosy czerwonego drzewa, wióry, kosze pełne odpadków szprotowych i Dudek, leżący w zamyśleniu po stronie osłoniętej od wiatru. Na dachu szarpany wiatrem pióropusz dymu. Drzwi do wędzarni otwarte, dymem zionące. W chmurze tego dymu „sam“ pan Żebrowski, z hukiem operujący coś młotkiem. Przed nim