Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXVIII.
Zwiedzam wędzarnię pana Żebrowskiego.

W życiu jeszcze nie jadłem z tak straszliwym apetytem jak tego dnia, choć wyznaję, że nigdy nie należałem do istot, któreby mogły wyżyć manną i rosą niebiańską a porcje, jakie Dawidowa mi dawała, były naprawdę ogromne. Ale ciężka praca na morzu, zwłaszcza w chłodny, wietrzny dzień, wyczerpuje prędko i człowiek jest po niej tak strasznie znużony, że nie myśli o niczem, jak tylko, aby się najeść, wyspać i wygrzać należycie.
Na szczęście mieliśmy tego dnia zawiesisty „czupurak“, to jest mój ulubiony, słony jak wszyscy dj... pekeflejsz, gotowany ze słodką kapustą a do tego bulwę. Jadłem ja wam tego dnia, czytelnicy kochani, jadłem! Czupurak był taki gorący, że aż parzył, „miąso“ słone popychałem ziemniakami, a że mi to wszystko było zbyt rzadkie, wzmacniałem jadło kęsami jędrnego chleba. Cóż to była za nieopisana cudowna „szmaka“ — jak tu mówią zamiast „smak”. Z trwogą patrzyłem na opróżniającą się szybko misę — trzeba przyznać, że Dawid ma też zdrowy apetyt, a tylko jako starszy wolniej ode mnie jadł — zapomniawszy, że przyniosłem coś około sześciu funtów świeżutkich prosto z morza bretlinżków, które Dawidowa natychmiast na patelnię rzuciła. To też po czupuraku przyszła nowa porcja bulwy i ogromny stos tych małych, smakowitych rybek, do niedawna srebrnych, mieniących się metaliczną tęczą, teraz rumiano-złotych.