Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A w tem usłyszałem pośpieszne kroki. Ktoś biegł ku morzu: I znowu! Cóż to takiego?
Wybiegłem przed budę.
Właśnie przemykał się koło niej cicho czarny cień.
— Co się dzieje? — zawołałem.
— Norda-sztorm! — odpowiedział mi głos z ciemności. — Trzeba żaki wyciągnąć na kraj, bo morze zabierze.
Pobiegłem za cieniem na plażę.
Plaża! Tak się wybrzeże nazywa w lecie, gdy się na niem kąpią i wygrzewają letnicy, a rybołóstwa prawie że niema. Ale gdy letnicy znikną, a nad wybrzeżem panują tylko rybacy do spółki z morzem, to nie jest już plaża, ale „strąd”!
I teraz to był też „strąd“, nie wielkie, słoneczne łoże, lecz ciasny teren dzikiej walki.
Jedna za drugą biegły ku niemu czarne fale z wyszczerzonemi, białemi kłami pian, klaskając i strzelając głośno, wyjąc, skowycząc. Po niebie przewalały się czarne chmury, zostawiając tyle światła, ile koniecznie było trzeba, aby widok sceny uczynić jak najdzikszym. Nie słychać było w tej wrzawie tak spokojnego zwykle śpiewnego „hijoo-hi!” rybaków. Pośpiesznie spuszczono czółna na wzburzone morze, już kilka czółen skakało na falach, z trudnością starając się iść przeciwko nim i dotrzeć do niedalekich żaków przybrzeżnych. Bałwany odrzucały czółna ku brzegowi, ludzie znów starali się odepchnąć, je od brzegu. Nareszcie, po długiej walce, to tej to owej łodzi udało się dopiąć swego. Widziałem, jak rybak obu rękami chwycił się pala i, trzymając się go z całej siły, zrobił ze swego ciała hak, którego zębem były wbite w dno czółna nogi. Ich siłą musiał przezwyciężyć wściekły napór fal, nie pozwolić łódce odpłynąć a potem — wyjąć jeden pal, drugi, trzeci, czwarty, wreszcie żak — i znowu walczyć o dostęp do następnego żaka, aby tak powoli wyjąć z wody i wywieść na brzeg całą „linkę”.
Zmęczony byłem samem patrzeniem na tę walkę,