Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dził mnie głośny szum, przechodzący chwilami w ryk. Pomyślałem, że to burza. Poświeciwszy sobie latarką, spojrzałem na zegarek. Wskazywał trzy kwadranse na jedenastą.
— A możeby tak popatrzeć, jak burza morska w nocy wygląda? — przyszło mi na myśl.
Otwarłem drzwi budy i boso, napół ubrany, pobiegłem ku niedalekiemu wybrzeżu.
Sądząc po potężnym szumie i ryku, pewien byłem, iż dmie gwałtowny wiatr. Ale nie. Las nieruchomy spał cicho, ani jedna gałązka nie drgnęła, księżyc świecił, było ciepło — wogóle nie zauważyłem ani w przyrodzie ani w atmosferze najmniejszego zaniepokojenia czy napięcia, które tak łatwo daje się człowiekowi odczuwać, a zwykle zwiastuje burzę. Tylko z za wydm, od strony morza, dolatywał groźny, głuchy, gniewny ryk. Kiedy byłem w pobliżu wału wydmowego, ryk ten zmienił się w gromowy huk tak straszny, iż zdawać się mogło, że ziemia drży pod stopami.
I znowu — na pogodnem, jasnem niebie zupełny spokój, — od morza wieje lekki, chłodny wietrzyk — a morze rozkołysane, ciemne, pręgowate od długich białych grzyw pian, to występujących na wzburzonych falach, to znikających — wszystko w blasku księżycowym, a na lewo latarnia w Rozewju, spokojnie i równo co pięć sekund wysyłająca w świat swe jasne światło. I ryk, szum, huk bezustannie nadlatujących fal, ich gorączkowy wyścig i rozgłośne chlustanie na brzeg.
Postawszy chwilę, wróciłem do swej budy, lecz ledwo zmrużyłem oczy, rozpętało się w powietrzu takie piekło, o jakiem wyobrażenia nie miałem. Bez najmniejszej zapowiedzi, naraz w jednej chwili spadł na świat gwałtowny wicher, pod którego uderzeniami wszystko jęknęło i ugięło się. Pobliski las zawył, a wszystkie szpary w mej budzie świsnęły donośnie.
— Teraz dopiero musi być ładnie na morzu! — pomyślałem.
Ale nie miałem ochoty iść, bo w tym zgiełku, ryku i wrzasku było takie rozpętanie, taka wściekłość, że choć siedziałem w swej budzie, zgroza mnie ogarniała.