Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi się swemi wielkiemi, poczciwemi, niebieskiemi oczami — To jest ładny chłopiec, z niego będzie marynarz!
— A teraz ja proszę Dawida na piwo!
— Ty lorbasie! — obruszył się na mnie Dawid, ale potem zwrócił się do żony: — Jo, pójdę z nim, on się doch chce pokazać, pochwalić... A każdy go pochwalić musi! Chodźmy na psiwko! (Kaszubi mówią „psiwko” — od aut.)
Właśnie gdyśmy szli „Pod Bałtyckiego Łososia” gromada bojsów stanęła przed kościołem, wielki zgiełk czyniąc drewnianemi grzechotkami. Obchodzili tak kościół trzy razy.
— Jutro popołudniu, kiedy znów zadzwonią dzwony — mówił Dawid — chłopcy będą wołać:
Wyganiajta post
I kładzieta wrony w grub —
to jest, osobliwie do garnka. Wrony — powiemy, bo przez cały Wielki Post nie wolno jeść nic od mięsa — le na Jastra (Wielkanoc) wolno już — dlatego „kładzieta w grub”, osobliwie wrony. Ale ciebie już tu wtedy nie będzie...
— To nic! — odpowiedziałem. — To nic, Dawidku, ja wrócę! Niech wam się zdaje, że się zaciągnąłem na statek i wyjechałem do Valparaiso.
— A będzie ci tam na lądzie dobrze, jak na statku!


∗             ∗

Następnego dnia pociąg helski wiózł mnie „do kraju”.
Była douka — mgła na morzu — słyszałem, jak statki na Bałtyku wołały:
— Wróóóóć! Wróóóóć!
Wróciłem.
Ale o tem kiedyindziej.