Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXI.
Dowiaduję się, kto jest panem morza.

Połów trwał przez cały dzień i dał dobrych kilkadziesiąt centnarów, co w rezultacie przyniosło dziwne skoki ceny, wzajemne przelicytowanie się kupców i powszechne rozgoryczenie.
Pomyślałem sobie — zwykle i wszędzie tak bywa.
A połów był bardzo dobry.
W nocy wybuchła burza. Ni stąd ni zowąd powietrze zaszumiało, zawyło, zahuczało, powstał ryk, trzask, jakiego dotychczas nie słyszałem. Szczerze mówiąc, nie zląkłem się tej burzy, lecz raczej byłem dumny, że słyszę coś podobnego. Uważałem się już za „wilka morskiego”.
Wyznaję, że słyszałem, jak rybacy wybiegali z domów, aby ratować stojące w morzu żaki. W pewnej chwili coś mi szepnęło, że jako „wilk morski”, powinienbym może biec i ja na pomoc. Ponieważ jednak nikt tego odemnie nie żądał, naciągnąłem kołdrę na uszy i słuchając wycia burzy, smacznie zasnąłem.
Kiedy rano po śniadaniu wyszedłem zobaczyć, co się dzieje, pierwszym, kogo spotkałem, był pan Żebrowski.
Ujrzawszy mnie, uśmiechnął się i zawołał:
— Błysnęły jak sen złoty — i zniknęły.
— Kto?
— Nie pamiętasz, co mówiłem? Śledzie.